355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Andrzej Wardziak » Infekcja: Genesis » Текст книги (страница 15)
Infekcja: Genesis
  • Текст добавлен: 19 апреля 2019, 02:00

Текст книги "Infekcja: Genesis"


Автор книги: Andrzej Wardziak


Жанры:

   

Постапокалипсис

,
   

Ужасы


сообщить о нарушении

Текущая страница: 15 (всего у книги 25 страниц)


Pola Mokotowskie, godzina 22:45.

Kaja nie mogła usnąć. Napełniła brzuch słynną wojskową grochówką i popiła ją odrażającym napojem, który nosił tu szumne miano herbaty. Potem położyła się, ale sen uparcie nie nadchodził. Po kilkudziesięciu minutach nasłuchiwania tego, co się dzieje wokół niej, i myślenia o tym, czego doświadczyła, zdecydowała się wyjść i rozejrzeć. Zamiast bezproduktywnie leżeć, może będzie mogła w czymś pomóc, czas jej szybciej zleci, a zajęty pracą umysł przestanie wyświetlać przerażające obrazy. „Same plusy, zostaję tu co najmniej do środy” – przypomniała sobie zabawny cytat.

Wyszła nieśmiało z namiotu i rozejrzała się dookoła. Z zadowoleniem stwierdziła, że obóz wygląda na bardzo dobrze zorganizowany. Jej namiot stał po stronie wschodniej bazy, ogrodzonej grubą siatką i zasiekami. Co kilka metrów stali uzbrojeni strażnicy, wpatrując się w oświetlony potężnymi szperaczami teren. Nad obozem wznosiły się wieże obserwacyjne, skonstruowane z rusztowań połączonych w taki sposób, że dowolnie można było regulować wysokość budowli. Mobilność konstrukcji wojskowych zawsze fascynowała dziewczynę. Na wieżach Kaja dostrzegła stanowiska ciężkich karabinów maszynowych, takich samych jak te, które znajdywały się przy głównej bramie wjazdowej. Naliczyła też kilkanaście namiotów podobnych do jej własnego. Wokół nich krzątało się mnóstwo osób – tak wojskowych, jak i cywili, a całość wyglądała niczym wielkie mrowisko.

Przeszył ją dreszcz. Było zaskakująco chłodno, więc objęła się ramionami. Nie do końca była jednak przekonana, że to wyłącznie temperatura powodowała ciarki wędrujące po jej ciele. Baza wojskowa na środku Pól Mokotowskich, zasieki, karabiny maszynowe i wojsko w miejscu, gdzie nieraz przychodziła pobiegać. Gdzie lubiła wychodzić ze znajomymi i w gorące letnie dni grać we frisbee albo po prostu się opalać. Przecież na sobotę była umówiona w Jeffsie z koleżankami. Szaleństwo.

Obok niej przejechał potężny wojskowy star. Kierowca zatrzymał samochód kilka metrów od dziewczyny, po czym wyskoczył i podbiegł na tył ciężarówki, żeby otworzyć klapę. Z podłogi chlusnęła krew – samochód przewoził rannych. Natychmiast podbiegło kilku żołnierzy, aby ich wynieść i przenieść do polowych sal operacyjnych. Kaja ze zgrozą malującą się na twarzy patrzyła na zmasakrowane ciała. Ranni, zarówno żołnierze, jak i cywile, wyglądali, jakby zaatakowały ich dzikie zwierzęta – byli pogryzieni, podrapani i skąpani we krwi. Na udręczonych twarzach malował się ból i przerażenie. Dziewczyna wolała nie myśleć, przez co przeszli, ale w głębi duszy przeczuwała, że nie zostało im zbyt wiele czasu. Nauczona doświadczeniem z małym chłopcem na dachu kiosku, spodziewała się najgorszego. Jak szybko się okazało, nie tylko ona – przez uchylone wejście do namiotu dostrzegła, że ranni są przykuwani kajdankami do łóżek. Zaskoczona, zmarszczyła brwi.

– Musimy być maksymalnie ostrożni – usłyszała za plecami. Odwróciła się i ujrzała mężczyznę w garniturze, z którym miała przyjemność rozmawiać w namiocie. Stał i przypatrywał się transportowi.

– Ale… – zaczęła, jednak zacięła się i przerwała w pół zdania. Zdecydowała się przemilczeć sytuację z dachu kiosku. Poza tym znajomy jej ojca i tak pewnie widział wszystko na monitoringu.

– Wiem, co chcesz powiedzieć – zaczął. – Według mnie środki nie są wystarczające. Przywożenie zainfekowanych osób do zamkniętej strefy naraża wszystkich w jej wnętrzu na śmiertelne niebezpieczeństwo. Niestety nie mamy możliwości odizolowania ich w inny sposób, transport z zaopatrzeniem utknął gdzieś pod mostem Siekierkowskim i straciliśmy z nim łączność – powiedziawszy to, smutno się uśmiechnął.

Dopiero teraz dostrzegła ludzki pierwiastek w tej surowej twarzy. Poświata bijąca od wszechobecnego, sztucznego oświetlenia ujawniła głębokie sińce pod oczami mężczyzny w garniturze. Musiał być nieludzko wręcz zmęczony, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, jednak starał się trzymać fason. Niewątpliwie był wysokim rangą wojskowym, co nieodzownie wiąże się z dostępem do wielu tajnych informacji. W obecnej sytuacji Kaja wątpiła, żeby te informacje były pozytywne.

– Co możecie zrobić? – zapytała spokojnie.

– Tak naprawdę to niewiele – zaczął mężczyzna. Nieoczekiwanie w połowie zdania głęboko się nad czymś zamyślił.

– A zresztą, co mi tam – stwierdził chwilę później. – Chodź, pokażę ci obóz.

Ruszyli między namioty. Kaja trzymała się delikatnie z tyłu, jednak wystarczająco blisko, żeby słyszeć wszystko, co mówi.

– Właściwie to nie wiem, czemu obdarzam cię aż takim zaufaniem – zaczął, nie oglądając się za siebie. Szedł powoli, z rękami splecionymi za plecami. – Masz coś ze swojego ojca. Sprawiasz wrażenie godnej zaufania, poza tym jak wcześniej już ci mówiłem, jestem mu coś winien.

Kaja uśmiechnęła się. Słowa, które usłyszała, zdecydowanie podniosły jej morale. Nie dość, że została skomplementowana, to jeszcze zrozumiała, że mężczyzna w garniturze, który do tej pory nie raczył się nawet przedstawić, czuje się za nią w jakimś stopniu odpowiedzialny. „To dobrze” – pomyślała – „bardzo dobrze”.

– Wszystko zaczęło się parę godzin temu – zaczął mówić mężczyzna. – Około czternastej odebraliśmy pierwsze niepokojące sygnały. Coś o ludziach atakujących się wzajemnie i innych historyjkach, rodem z taniego horroru klasy B. Jak się wkrótce okazało, zabrakło policji, żeby wysłać ich w każde podejrzane miejsce. Zgłoszenia napływały dosłownie z każdej części Warszawy, więc coś musiało być na rzeczy. W pewnym momencie pojawiła się teoria, że to jakaś zbiorowa akcja dywersyjna, mająca na celu rozbicie sił policyjnych na mniejsze jednostki, łatwe do spacyfikowania. Spodziewaliśmy się ataku terrorystycznego, nawet kilku równoległych, w różnych dzielnicach. Niestety, faktyczny powód alarmu przekroczył nasze najśmielsze przewidywania. Informacje donosiły, że policjanci, jak i cywile, padali jak muchy. Infolinie szybko zostały przeciążone, musieliśmy przejść na komunikację krótkofalową. Szpitale były przepełnione – nie miały możliwość położenia rannych choćby na korytarzu. Straż pożarna też pracowała na najwyższych obrotach, jednak szybko stało się jasne, że i ich przerosła sytuacja.

Mężczyzna zrobił krótką pauzę, zbierając myśli i czekając, aż minie ich patrol. Żołnierze zasalutowali mu, co tylko utwierdziło Kaję we wcześniejszych wnioskach.

– Punktem zwrotnym był atak w Pałacu Prezydenckim – zaczął ponownie, powoli cedząc słowa. – Wtedy już wiedzieliśmy, że musimy wkroczyć do akcji, gdyż wszystkie wcześniejsze możliwości zostały wyczerpane. Jesteśmy niczym ostania linia oporu. A tak szczerze, to czuliśmy się odrobinę jak powstańcy. I nie wątpię, że niedługo wszyscy się tak poczujemy. Znowu będziemy zmuszeni do walki o nasze miasto, lecz tym razem przeciwnik będzie zupełnie inny. Będziemy walczyć ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi. Nie mam pojęcia, co jest powodem tej… zmiany. Może to atak biologiczny jakąś wyhodowaną w laboratorium bronią? Może to gniew Boży? Może trochę jednego i trochę drugiego. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Mój sztab pracuje nad rozpoznaniem tego czegoś, ale na razie nie dowiedzieliśmy się za wiele. Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? – powiedziawszy to, zrobił chwilową pauzę, spoglądając na Kaję. – Najgorsze jest to, że tak naprawdę wiele się nie zmieniło. Wystarczy na to spojrzeć z odpowiedniej perspektywy. Jesteśmy cywilizacją wojowników. Chociaż określenie „barbarzyńców” byłoby chyba bardziej na miejscu. Ludzie od zawsze atakowali się nawzajem, wynajdując ku temu najgłupsze powody. Wojna o terytorium, o tereny łowieckie, o księżniczkę, o ropę – przyczyny konfliktów można by wymieniać do znudzenia. Dla chcącego znalezienie pretekstu to żaden problem, uwierz mi. A głupcy, którzy go podchwycą, znajdą się zawsze. Różnica w naszej aktualnej sytuacji jest tylko taka, że oni walczą wręcz, a my mamy broń, która trzyma ich na dystans. Niestety – nie mają też przywódcy, z którym można by negocjować, lub którego mógłby sprzątnąć jakiś snajper. Ach, nie zapominajmy też, że nie są już ludźmi. I mam złe przeczucie, że na to nie ma lekarstwa. Poza… oczyszczeniem. Żadne lepsze określenie nie przychodzi mi na myśl.

Ostatnie słowo bardzo nie spodobało się dziewczynie. Oczyszczenie kojarzyło się jej ono ze sterylizacją lub gorącą kąpielą. Lub z inkwizycją. Tak czy inaczej – z bardzo wysoką temperaturą. A bardzo wysokie temperatury wytwarzają na przykład bomby lub miotacze ognia. A także inne wojskowe zabawki, przeważnie średnio przyjemne dla zwykłego, szarego człowieczka.

– Wie pan co, jestem bardzo zmęczona. Chciałabym pójść i się położyć na chwilę – odparła Kaja, błyskawicznie zmieniając temat. Jeszcze kilka minut wcześniej obcy mężczyzna w garniturze wydawał się jej osobistym aniołem stróżem. Teraz napawał ją lękiem. Intuicja podpowiadała jej, że nie do końca wszystko z nim w porządku.

Ten spojrzał na nią, mrużąc oczy. Przez ułamek sekundy Kai wydawało się, że przez jego twarz przeszedł złośliwy cień, jednak mężczyzna tylko uśmiechnął się i odrzekł:

– Jasne. Sporo przeszłaś, musisz być ledwo żywa. A ja cię jeszcze zanudzam swoimi głupimi teoriami – powiedział spokojnym głosem. Kaja nie była pewna, czy mówi to ironicznie, czy naprawdę tak uważa.

– Chodź, odprowadzę cię. – Objął dziewczynę i ruszyli z powrotem do namiotu.



Mokotów, godzina 23:10.

Migrena. Chociaż nie – migrenę to może mieć królowa brytyjska, a Jacka po prostu napierdalał łeb. Tak mocno, jak jeszcze nigdy w życiu. Miał wrażenie, że gdzieś po drodze jego jestestwo rozpadło się na kawałki. Dodatkowo nie pamiętał za wiele ze swojego poprzedniego życia, to znaczy sprzed wybuchu epidemii. Tego długiego i nudnego pasma wzlotów i upadków, które w ostatecznym rozrachunku okazały się nie mieć najmniejszego znaczenia. Przed oczami przelatywały mu rozmazane sceny, przedstawiające jego samego – jak szedł do pracy, jak oglądał telewizję, jak się kochał, jak robił te marne kilka pompek miesięcznie, każdorazowo obiecując sobie, że w końcu się za siebie weźmie. Jak szykował się do pracy, poprawiając krawat i koszulę, stojąc przed lustrem i wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt za plecami.

„Jezu, jakie to wszystko było gówno warte. Straciłem tyle czasu, że szkoda gadać” – pomyślał. „A już wtedy mogłem się tak dobrze bawić”.

Bawić się.

Przed bladą i wysuszoną twarzą Jacka zaczęły przewijać się rozmaite sceny, jednak tak naprawdę wszystkie były takie same. Krwawy kalejdoskop, przemieszane obrazy strzępów mięsa, szalonych oczu i porozrywanych ciał. Rytmicznie unoszonej nogi od stołu, jego najlepszej ostatnio przyjaciółki, którą i teraz trzymał na kolanach. Tak, ostatnie zdarzenia zdecydowanie zacieśniły ich więź.

Splądrowawszy sklep spożywczy, gdzie znaleźli pod dostatkiem zarówno jedzenia, jak i alkoholu, schowali się na ostatnim piętrze budynku biurowego mieszczącego się na ulicy Józefa i Jana Rostafińskich, skąd mieli piękny widok na Pola Mokotowskie. Chlali wódę, wesoło rozpamiętując minione godziny. Kto komu jak łeb rozwalił, jakie te poczwary są durne i jak banalnie można je unicestwiać. Tak, można poczuć się prawdziwym panem sytuacji. Jacek patrzył na kompanów dziwnym wzrokiem i zastanawiał się, jakby wyglądali z poderżniętymi gardłami. Wtedy raczej nie byłoby im do śmiechu, ale jemu owszem. Ot, takie drobne odejście od tego powoli nudzącego się zabijania zombie. No bo ile można?



Plac Bankowy, godzina 23:15.

Trójka nowych znajomych docierała do placu Bankowego. Kuba, powoli sunąc miedzy porzuconymi samochodami, minął Muzeum Niepodległości, skąd już było widać wielkie skrzyżowanie alei Solidarności z ulicą Marszałkowską, która później przechodziła w ulicę generała Władysława Andersa. To na niej właśnie mieściła się Komenda Stołeczna Policji, która była celem ich podróży. Kuba delikatnie nacisnął pedał hamulca, zatrzymując pojazd.

– Cholera… – burknął pod nosem, pochylając się nad kierownicą.

Pozostała dwójka zrobiła to samo. Droga przed nimi była nieprzejezdna. Niezliczona ilość samochodów blokowała zarówno drogi dojazdowe, jak i samo olbrzymie skrzyżowanie. Spora część aut była poobijana, jakby kierowcy próbowali na siłę wycofać się chaosu, który prawdopodobnie zapanował tu jakiś czas temu. Paradoksalnie, tworzyli przez to jeszcze większe zamieszanie, co błyskawicznie poskutkowało totalnym paraliżem.

– No co jest? – zapytał Tomek. – Przecież to już tutaj, nie możemy pójść z buta?

– Niekoniecznie – odpowiedział Kuba, zerkając na chłopaka. „Taki młody, tak wiele jeszcze musi się nauczyć” – pomyślał. „Szkoda, że pewnie nie będzie miał ku temu okazji”.

– Właściwie, to dlaczego nie? – wtrąciła się Natalia, widząc, że mąż nie zamierza wyjaśnić swojej decyzji.

– Popatrzcie – zaczął tłumaczyć – jesteśmy praktycznie w centrum miasta. Przy samej komendzie. W taki dzień powinno tu się roić od policji, a jeżeli nawet nie, to droga powinna być przejezdna – powiedział, zerkając na pozostałą dwójkę. – A przynajmniej trochę oczyszczona, żeby można było szybko wyjechać i odpowiedzieć na wezwanie. Jeżeli droga, tak jak na załączonym obrazku widać, jest nieprzejezdna, to znaczy, że coś jest nie tak.

Odpowiedziała mu cisza. Kuba chwilę zastanawiał się, skąd takie ponure myśli odnośnie chłopaka. Przecież uratował nam życie, więc jakoś musiał do tej pory sobie radzić. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Naraz wrzucił wsteczny i ruszył.

– Jak nie drzwiami, to oknem – powiedział, nie wiadomo, czy do siebie, czy do Natalii, czy do Tomka. Wycofał pojazd kilkanaście metrów, następnie wrzucił jedynkę i skręcił w ulicę Bielańską. Ku jego uciesze ta okazała się przejezdna. Co prawda na niej również stało kilka bezpańskich aut, ale obok nich znalazł wystarczająco dużo miejsca, żeby się przecisnąć. Następnie skręcił w lewo, w ulicę Długą, żeby po dwudziestu metrach skręcić w Bohaterów Getta. Ta króciutka uliczka prowadziła wprost do Ogrodu Krasińskich, znajdującego vis-à-vis komendy.

Minęli warsztat samochodowy i wtoczyli się na pusty parking. Policjant oszacował, że od budynku dzieli ich około trzystu metrów. „Czego tak się boisz?” – zganił się w duchu. „Przecież dotarliśmy”. Kuba zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Cała trójka siedziała bez ruchu, jakby czekała, aż z mroku wypadnie horda zombie i się na nich rzuci. Policjant obejrzał się na towarzyszy, szukając w nich siły, której jemu najwyraźniej zabrakło. Oczy tak Natalii, jak i Tomka świeciły w ciemności niczym ślepia dzikich, wystraszonych kotów.

Kuba nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Do środka samochodu natychmiast wpadło świeże, wieczorne powietrze. Odetchnął nim głęboko, wpatrując się czujnie w mrok. Cisza. Pusto. Brak jakiegokolwiek ruchu czy dźwięku, nie licząc echa dalekich i sporadycznych wybuchów oraz wystrzałów, niesionych przez wiatr. Zupełnie jakby znaleźli się w samym sercu pustkowia, a nie w centrum olbrzymiego miasta.

– Jak stoimy z amunicją? – zapytał policjant, cały czas uważnie się rozglądając.

– Mamy dwa pełne magazynki do karabinku i kilkanaście pocisków do strzelb. Nie wiem dokładnie ile, ale tak około dwudziestu – odpowiedział energicznie Tomek. Zdecydowanie lepiej czuł się ze świadomością, że jest w grupie. Dodatkowo dowodzonej przez tak, zdawałoby się, ogarniętą osobę.

– Dobra, to chodźmy – powiedział Kuba, wziąwszy ciężką strzelbę w ręce i przerzuciwszy sobie glauberyta przez plecy. Tomek sięgnął po drugą strzelbę. Natalia popatrzyła zaskoczona na obu facetów.

– Chyba nie zamierzasz puścić mnie bez broni? – pytanie zabrzmiało bardziej jak warknięcie, toteż Kuba popatrzył zaskoczony na żonę, unosząc nieznacznie brwi.

– Przecież zawsze unikałaś broni palnej, mówiłaś, że…

– Tak, ale to było przed tym, jak ludzie zaczęli skakać sobie do gardeł – weszła mu w słowo, głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Tego argumentu Kuba nie mógł odeprzeć. Natalia zawsze polegała na innych, nie była specjalnie samodzielną osobą – jednak widać, że człowiek postawiony pod murem zniesie wiele, żeby przetrwać. Pokona nawet swoje własne demony.

– Okej, jasne – powiedział, spuszczając wzrok. – Wybacz, masz rację. Proszę, weź to – powiedział, podając żonie glauberyta.

Natalia wzięła niezdarnie broń, robiąc przy tym minę, jakby trzymała w rękach obsranego dzieciaka. Po chwili jednak wzięła głęboki oddech i wyprostowała się. „Powiedziałam A, to teraz muszę powiedzieć B” – pomyślała.

– Dobrze. Jak to działa? – zapytała, kładąc wyraźny nacisk na „to”.

– To PM-84P Glauberyt – zaczął Kuba, patrząc na broń. – Pistolet maszynowy, strzelający standardową dziewięciomilimetrową amunicją. W magazynku masz trzydzieści naboi, odbezpieczasz poprzez naciągnięcie tej wajchy, a jak ci się skończy amunicja, to wciskasz ten guzik – wtedy wyskakuje magazynek, zabierasz go i wkładasz następny, aż usłyszysz ciche kliknięcie. Następnie odbezpieczasz i możesz walić dalej. Ma niewielki odrzut, ale polecam trzymanie go obiema rękami. Nie, lewą połóż pod lufą. Tak, tutaj. I złap mocno. Przełączyłem ci tryb prowadzenia ognia na pojedyncze strzały, więc jedno pociągnięcie za spust równa się jeden strzał. Inaczej w parę sekund wywaliłabyś cały magazynek w niebo. Albo w nas.

Natalia wpatrywała się bez słowa w trzymany w rękach kawał metalu.

– I trzymaj się blisko mnie. Ruszamy – powiedział Kuba, nie dając jej dojść do słowa i zadać jakiegokolwiek pytania – jak bowiem powszechnie wiadomo, człowiek najlepiej uczy się poprzez praktykę.

Poruszali się powoli i metodycznie, sprawdzając każdy podejrzany cień, których w niewielkim parku nie brakowało. Kuba, jako lider grupy, odbił na północ, kierując się w stronę Muranowa. Natalia szła w środku, Tomek zamykał tyły, cały czas uważnie się rozglądając. Bacznie stawiali każdy krok, starając się zachować ciszę. Przeszli kilkadziesiąt metrów i zatrzymali się za ścianą restauracji. Przed nimi rozciągała się niewielka polana, następnie ulica generała Władysława Andersa i sama komenda – majestatyczny budynek z żelaznymi kratami w oknach i wysokimi, niedostępnymi ścianami.

– Coś tu jest cholernie nie tak… – wyszeptał Kuba.

Nie zdążył dokończyć zdania, gdy usłyszeli jęk. Tomek jako pierwszy odwrócił się i zobaczył zombie mozolnie idącego w ich kierunku. Za pierwszym monstrum widać było dziesiątki kolejnych kreatur. Z parku wyłaniały się coraz to nowe postaci, wszystkie bezsprzecznie zmierzające w ich kierunku. Naraz jeden zombie wydał gardłowy okrzyk i ruszył biegiem. Sekundę później kilkunastu innych poszło w jego ślady. Zwietrzyli zapach krwi lub wyczuli mięso – ich motywacja nie miała dla całej trójki najmniejszego znaczenia. Bez względu na nią, czuli się niczym zwierzyna łowna.

– Biegiem! – krzyknął Kuba, unosząc strzelbę i oddając strzał do najbliższego przeciwnika. Huk był ogłaszający, ale żadne z nich się tym nie przejęło. Udało mu się trafić. Zombie upadł na ziemię, tylko po to, by za chwilę znów zacząć wstawać.

– Co jest, kurwa… – zapytał sam siebie Kuba.

– Musisz strzelać w głowę! – krzyknął Tomek. Razem z Natalią byli już dobre dwadzieścia metrów przed nim.

– Kuba! – krzyknęła Natalia głosem pełnym rozpaczy.

„Dobra. Muszę być przy niej”. Kuba spiął się, jakby dostał ostrogami pod żebra, i ruszył z kopyta w kierunku pozostałej dwójki. Biegli, ile sił w nogach, jednak zombie byli coraz bliżej. Kuba odwrócił się na chwilę, żeby ocenić liczbę przeciwników. Na pierwszy rzut oka było ich z piętnastu, jednak w oddali widział kolejnych. Nie zdążą przeładować broni, a każdy niecelny strzał może przesądzić o ich życiu.

Krzyk Natalii wyrwał go z zamyślenia. Okazało się, że od strony Muranowa również naciera grupa zombie. Byli odcięci.

Tomek chaotycznie oddał parę strzałów, niestety niezbyt celnych. Trafiał co prawda w korpusy, ale w głowę już raczej niezbyt. A to nie wykluczało zombie z dalszej rozgrywki.

Natalia i Tomek wyraźnie zwolnili, aż dobiegł do nich Kuba.

– Musimy się przebić, nie mamy wyjścia! – wykrzyczał i pognał do przodu, w stronę budynku komendy. Natalia zdążyła tylko zobaczyć błysk w oku męża i poczuć ciepło nadziei, kiełkujące gdzieś w dole żołądka.

Od wejścia dzieliło ich mniej niż dwadzieścia metrów. I mniej więcej tyle samo od zombie nadciągających od strony Muranowa. O tych za plecami nie wspominając. „Mamy przesrane” – pomyślał policjant. „Jesteśmy już tak blisko, a zdechniemy rozszarpani pod samym wejściem na komendę”. Kuba przyglądał się biegnącym w jego stronę kobietom i mężczyznom. Wszyscy wyglądali tak samo, jak żołnierze odlani z jednej formy. Tak samo zakrwawione twarze. To samo wściekłe szaleństwo wypisane w oczach. „Nie tak miała wyglądać moja śmierć” – pomyślał, mimowolnie godząc się z tym, co nieuniknione. Nagle zobaczył obok siebie idącą powoli Natalię. Trzymała wyciągniętego przed siebie glauberyta i miarowo naciskała na spust. Drobna twarzyczka jego żony była blada z determinacji.

Kuba poczuł się, jakby ktoś przewijał film, stopniowo uruchamiając dźwięk. Wszystko nabrało tempa i kolorów. Dopiero teraz usłyszał, że Tomek z tyłu coś wrzeszczy i równie miarowo pociąga za spust. Mężczyzna zdecydował, że zrobi to samo. Podbiegł parę kroków w stronę zombie, zatrzymując się co kilka metrów i oddając idealnie wymierzone i celne strzały. W głowie liczył, ile pocisków mu zostało. Położył sześciu przeciwników, gdy nagle zza murku wyskoczył na niego kolejny zombie. Kuba odruchowo zdzielił kreaturę kolbą w twarz, a gdy ta leżała na ziemi, odwrócił broń i pociągnął za język spustu.

Usłyszał najbardziej złowieszcze kliknięcie w swoim życiu. Iglica nie trafiła w spłonkę, a z lufy nie wyleciało nic poza powietrzem.

– Oż kurwa – zdążył wycedzić, bo huk pistoletu maszynowego nie pozwolił mu na dokończenie zdania. Natalia zabiła potwora strzałem w głowę z przyłożenia. Kuba spojrzał na nią z wdzięcznością. Po jej policzkach spływały łzy.

– Tomek, dawaj! – krzyknął, powracając do rzeczywistości.

W międzyczasie chłopak cały czas pruł do zombie, biegnących od strony lasu. Położył wielu z nich, jednak jemu również skończyła się amunicja.

– Nie mam naboi! – krzyknął z paniką w głosie.

– Już prawie jesteśmy! – Kuba dopadł do drzwi jako pierwszy.

Te, o dziwo, okazały się być otwarte. W pierwszej sekundzie Kuba nie wierzył, że naprawdę stanęły przed nim otworem, jednak wpychający go do środka Natalia i Tomek, nie dali mu się długo zastanawiać. Młodziak wpadł weń w takim pędzie, że jak długi przewrócił się na zabrudzoną podłogę, wypuszczając z rąk strzelbę, która potoczyła się ze zgrzytem po korytarzu. Natalia błyskawicznie odwróciła się i zatrzasnęła drzwi. Sekundę później dziesiątki rąk zaczęły w nie wściekle walić, domagając się wpuszczenia do środka.

Nikt się nie odzywał. W cichym komisariacie słychać było tylko powarkiwania zawiedzionych zombie i ciężkie, urywane oddechy trójki osób, którym cudem udało się ujść z życiem.

– Musimy się ruszyć – powiedział Kuba, po kilkudziesięciu sekundach odpoczynku. – I sprawdzić, czy komenda jest bezpieczna.

Krew w głowie buzowała mu od nadmiaru emocji, całe ciało drżało od krążącej adrenaliny. Jednak wiedział, że nie może odpuścić. Musi pozostać czujny. Sięgnął do kieszeni po paczkę czerwonych lucky strike’ów, wyciągnął jednego i podpalił go trzęsącą się ręką. „Jestem na to, kurwa, za stary” – pomyślał policjant, głęboko zaciągając się dymem.

– No dobrze… – odpowiedział niechętnie Tomek, gramoląc się z podłogi. Nikt nie miał ochoty się ruszać. Po prostu tkwili zawieszeni w próżni i czekali, aż ktoś przyjdzie i zmusi ich do działania.

Kuba dopalił, podszedł do Natalii i złapał ją delikatnie za kark.

– Wszystko okej? Jak się czujesz? – zapytał z troską w głosie, zaglądając żonie w oczy.

– Strzelałam do nich… zabiłam… – odpowiedziała, patrząc szklistym wzrokiem w podłogę.

– Kochanie, to już nie byli ludzie – zaczął mówić Kuba, zabierając z jej ręki broń. „No tak” – pomyślał. „Mogłem się tego spodziewać”. Nie był zły na żonę, było mu jej po prostu żal.

– Byli! Strzelałam do ludzi! Skąd wiesz, czym oni są? Może da się ich wyleczyć? Może to chwilowa zmiana? – wykrzykiwała Natalia, nie dając Kubie dokończyć zdania. W niebieskich oczach jego pięknej żony zamieszkało szaleństwo. Kuba zrozumiał, że jakkolwiek to się skończy, jego Natalia już nigdy nie będzie taka sama. Wziął głęboki oddech.

– Wiem to, bo człowiek trafiony ze strzelby z odległości pięciu metrów, prosto w klatkę piersiową, nie ma prawa wstać – powiedział spokojnie, zważając na każde wypowiedziane słowo. – Nie wiem, czym „oni” są, ale wiem, że na bank nie są ludźmi. Nie obchodzi mnie, czy to wirus, gniew Boży, czy to ruscy nas zaatakowali bronią biologiczną, wyhodowaną w Czarnobylu. Mam to w dupie. Zależy mi jedynie na tym, żeby wydostać nas stąd żywych. Rozumiesz?

Natalia zajrzała głęboko w oczy męża. Dostrzegła w nich siłę i determinację, której tak bardzo jej w tym momencie brakowało.

– Tak – wyszeptała, uśmiechając się delikatnie.

– No. Grzeczna dziewczynka – powiedział Kuba, również się uśmiechając.

– Fajnie. Mogę się z wami zabrać? – zapytał retorycznie Tomek, przyglądając się całej scenie. – To słodkie i w ogóle, ale chodźmy zobaczyć, dlaczego komisariat jest pusty, okej? Jak mamy tu zostać, wolałbym, żebyśmy byli sami, a nie z tymi popaprańcami – dodał chłopak, wskazując lufą drzwi.

Pozostała dwójka przytaknęła i z odrobinę podbudowanym morale ruszyła w głąb budynku. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia zza rogu ściany wyskoczył zombie i rzucił się na Tomka. Ten, nie mając za wiele czasu na reakcję, odskoczył niezgrabnie w bok. Na niewiele się to zdało – zombie przywarł do chłopaka, zaciskając ręce na jego karku i próbując odgryźć mu co najmniej pół twarzy. Tomek wypuścił broń i chwycił martwego policjanta za czoło oraz szyję, całą siłę wkładając w to, żeby nie dać się chociażby drasnąć. W tym cudownie niezgrabnym uścisku odbili się od ściany i zaczęli się szamotać, rozwalając wszystko wokół. Chłopak przeraźliwie krzyknął, w jednym dźwięku wyrażając zarówno zaskoczenie, jak i wolę walki, bo wiedział, jak blisko śmierci się znalazł. Zombie warczał niczym wściekły pies.

– Kurwa! Zdejmijcie go ze mnie! – wołał Tomek, nie odrywając wzroku od przeciwnika. Teraz nie uważał wołania o pomoc za coś uwłaczającego jego męskości.

Kuba zareagował instynktownie i błyskawicznie rzucił się na pomoc. Niemniej szamotanina sprawiała, że miał bardzo ograniczoną możliwość oddania strzału.

– Nie ruszaj się przez chwilę! – krzyknął do Tomka, chociaż zdawał sobie sprawę, jak kretyńsko to zabrzmiało.

Sytuacja coraz bardziej wymykała się spod kontroli – Tomek znalazł się pod zombie, a nie, co by było o niebo lepsze, na nim. Ciężar kreatury przygniótł chłopaka do ziemi, dosłownie wyduszając mu dech z piersi, a ich głowy były zbyt blisko siebie, żeby Kuba mógł się zdecydować na oddanie czystego strzału. Tomek spojrzał w źrenice potwora i zamarł. Poczuł, że cała siła, cała wola niszczenia zombie jest skierowana na niego. Że jest nic niewartym, kolejnym posiłkiem. I tego właśnie potrzebował. Obudziła się w nim jakaś iskra, która nie chciała pogodzić się z tym, co nieuniknione. Chłopak naprężył muskuły i z całej siły wyprostował ramiona, odpychając od siebie zombie najdalej, jak to było możliwe. Krzyknął z wysiłku, a kątem oka dostrzegł jakiś ruch…

To Kuba rozwiązał spór kopniakiem, jakiego nie powstydziłby się sam Roberto Carlos. Zombie, trafiony w głowę, puścił chłopaka i poleciał w głąb korytarza, a policjant, idąc za ciosem, wycelował PM-84P i bez zbędnych ceregieli pociągnął za spust. Budynek wypełnił huk strzału, a głowa jego byłego kolegi po fachu eksplodowała, dekorując korytarz w piękne, jasnoczerwone plamy. „Zupełnie jakby ktoś rozlał wazę wigilijnego barszczu” – pomyślał mężczyzna.

– Jesteś cały? – zapytał Kuba, pomagając Tomkowi podnieść się z ziemi.

– Tak. Chyba tak – powiedział chłopak, oglądając swoje ciało w poszukiwaniu ran. W jego oczach dalej mieszkało przerażenie. – Ale chyba się zesrałem…

– Dobrze, że tylko tyle – zaśmiał się mężczyzna i poklepał Tomka po plecach.

– Krew ci leci – wyszeptała Natalia, stojąc w dalszym ciągu pod drzwiami, jakby nogi wrosły jej w linoleum.

Tomek zrobił się blady niczym kartka papieru.

– Gdzie…? – wyszeptał przerażony.

Był doskonale świadom tego, co dzieje się z osobami ugryzionymi przez zombie. Zapadła cisza.

– Gdzie?! – tym razem krzyknął, oglądając swoje ubranie. Niczego nie dostrzegł, chociaż na i tak brudnym ubraniu pojawiło się parę plam krwi, których – mógłby przysiąc – nie było tam wcześniej. Panika sprawiła, że był gotów natychmiast strzelić sobie w głowę, nawet nie widząc potencjalnego zranienia. Wolał nie widzieć pewnie już ropiejącej bruzdy, która zmieni go w bezmózgiego yeti zjadającego mózgi młodych dziewic.

– Nie wierć się, na miłość boską – powiedział Kuba, łapiąc go za ramiona. Dopiero teraz Tomek uświadomił sobie, że szamotał się i tańczył wokół własnej osi niczym Indianin podczas tańca wywołującego deszcz.

– Daj, obejrzę cię – powiedział spokojnie policjant. – Natalia, gdzie widziałaś krew?

– Na plecach – odparła cicho.

Kuba spojrzał na żonę. Wyglądała jak świeczka, która lada moment się dopali. Dosłownie gasła w oczach. „Jezu, żeby to tylko było przemęczenie i nadmiar emocji” – pomyślał Kuba. W tym momencie zreflektował się, że w ciągu paru sekund dwukrotnie odwołał się do Stworzyciela. Ciekawe.

– Ej! Natalia! – powiedział podniesionym głosem. – Kochanie, podejdź na chwilę. Musisz mi pomóc.

Oczywiście niczego od niej nie potrzebował, poza tym, że chciał ją mieć obok i to przytomną oraz myślącą, przynajmniej do momentu znalezienia bezpiecznej kryjówki. Wobec tego musiał ją czymś zająć, bo podpieranie drzwi wyraźnie jej nie służyło.

Natalia podeszła.

– Co? – zapytała, a w jej głosie słychać było zmęczenie i pretensję, że musiała się ruszyć.

– Pokaż mi, co dokładnie i gdzie widziałaś – powiedział Kuba, patrząc na żonę. Ta nie odwzajemniła spojrzenia.

– O tu – wskazała miejsce na plecach palcem, ale nie dotknęła czerwonej, wyraźnie świeżej plamy krwi na koszulce Tomka.

– I jak to wygląda? – zapytał wystraszony chłopak.

– Poczekaj, sekundę… – odrzekł Kuba, rozchylając delikatnie rozdartą koszulkę.

Po chwili pełnej napięcia policjant wypuścił ze świstem powietrze.

– Jest dobrze – powiedział. – To znaczy – faktycznie jesteś ranny, ale to nie ugryzienie. Ani zadrapanie. Przeciąłeś sobie skórę podczas szamotaniny.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю