355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Andrzej Wardziak » Infekcja: Genesis » Текст книги (страница 1)
Infekcja: Genesis
  • Текст добавлен: 19 апреля 2019, 02:00

Текст книги "Infekcja: Genesis"


Автор книги: Andrzej Wardziak


Жанры:

   

Постапокалипсис

,
   

Ужасы


сообщить о нарушении

Текущая страница: 1 (всего у книги 25 страниц)

© Copyright by Andrzej Wardziak.

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

Tytuł: Infekcja – Genesis

Autor: Andrzej Wardziak

Redakcja: Bartosz Szpojda

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Ilustracja i projekt graficzny okładki: Rafał Kapica

Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2016

ISBN 978-83-7642-858-1

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux


Poniedziałek.



Przedmieścia Warszawy, godzina 20:27.

Tato, a… – zaczął niepewnie chłopak.

– Tak? – zapytał ojciec.

– Nie, nic… tylko… wiesz… – dzieciak wyraźnie się zmieszał. Mężczyzna zdecydował się nie naciskać i poczekać, aż ten sam powie, co mu leży na sercu. „Niech się uczy, później mu się to przyda” – pomyślał.

– Nic już – pięciolatek równie szybko zakończył, co rozpoczął dyskusję. Uniósł głowę i uśmiechnął się do ojca. Ten odwzajemnił uśmiech, zmierzwił mu włosy i spojrzał na sygnalizację dla pieszych.

Był ciepły, letni wieczór. Obaj nie mieli żadnych planów poza powrotnym spacerem do domu, dlatego po prostu stali i czekali na zmianę świateł, rozkoszując się wspólnie spędzaną chwilą. Gdy zaświecił się zielony ludzik, ruszyli. Naraz malec poczuł, jak ojciec gwałtownie go łapie i odciąga na bezpieczny chodnik. Sekundę później przez pasy pędem przejechała karetka, zawodząc żałośnie i błyskając na wszystkie strony dwukolorowymi światłami.

– Kto tam pojechał? – zapytał zdezorientowany i wystraszony maluch.

– Nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą ojciec.

– Aha – kiwnął głową chłopczyk.

Mężczyzna rozejrzał się kilkakrotnie w obie strony, zanim ponownie zdecydował się ruszyć przez jezdnię.

– Tętno? – zapytał medyk, dezynfekując przedramię przed wbiciem igły.

– Siedemdziesiąt na czterdzieści – odpowiedziała koleżanka.

– Cholera. Stasiu, bądź tak miły i nie zabij nas po drodze. Ale nie zwalniaj – zwrócił się do kierowcy, walcząc o utrzymanie równowagi.

– Nie widziałem ich, stali za słupem – odpowiedział Stanisław przepraszającym tonem, nie odrywając wzroku od jezdni. Pracował w pogotowiu najdłużej z całej trójki, co pozwalało mu w podobnych sytuacjach zachować zimną krew.

– Dobra, nie tłumacz się – rzucił lekarz nieco żartobliwie. – Daleko jeszcze?

– Jakieś trzy minuty. Chyba że przykorkujemy się przy budowie.

– Lepiej nie, bo nasz pacjent ma niewiele czasu.

Karetka pędziła ulicą Pułkową. Kierowca zamierzał zjechać w Marymoncką i dojechać nią prosto do Szpitala Bielańskiego. Nagle urządzenie monitorujące funkcje życiowe pacjenta, trzydziestoletniego mężczyzny, który niespodziewanie zemdlał na środku ulicy, zaczęło wydawać jednostajny, ciągły sygnał. Młody ratownik spojrzał na jasnozieloną linię, biegnącą przez monitor, i zaklął. Koleżanka popatrzyła mu z niepokojem w oczy, jednak po sekundzie przeniosła wzrok, zerkając nad jego ramieniem. Chłopak zdążył tylko zauważyć, jak jej źrenice rozszerzają się z przerażenia.

I była to ostatnia rzecz, jaką zarejestrował w swoim życiu.

Karetka wbiła się w cysternę, wyjeżdżającą z ulicy Heroldów. Poduszka powietrzna zadziałała, jednak w starciu z taką ilością metalu nie miała najmniejszych szans – musiała ustąpić kierownicy oraz desce rozdzielczej, które zatrzymały się kilka centymetrów od oparcia fotela, więżąc kierowcę w śmiertelnym uścisku. Medycy jadący obok niego, niczym szmaciane kukły wrzucone do wirującej pralki, wypełnionej gwoźdźmi i żyletkami, zostali potwornie połamani i porozrywani przez wirujące fragmenty ambulansu i sprzętu medycznego. Samochód uderzył tak mocno w kilkudziesięciotonową ciężarówkę, że ta przechyliła się i przewróciła, co spowodowało uszkodzenie zbiornika i wyciek przewożonych toksycznych substancji. Na skutek wypadku zwłoki całej czwórki wylądowały w rozlewającej się błyskawicznie po ulicy, radioaktywnej kałuży.

Kilka osób stojących w bezpiecznej odległości bało się wejść w kontakt z niepokojąco fosforyzującym płynem. Wiedzieli, że i tak nie pomogą tym, którzy w nim leżą – nie trzeba było fachowej wiedzy medycznej, żeby stwierdzić, iż wszyscy nie żyją. Zgodnie z podstawami pierwszej pomocy, resuscytacji krążeniowo-oddechowej nie wykonuje się, gdy klatka piersiowa i głowa poszkodowanego leżą oddzielnie. A to skutecznie dyskwalifikowało zmaltretowaną ratowniczkę przed wszelkimi próbami ocalenia jej życia.

Minęło kilkanaście minut, zanim nadjechała kolejna karetka. Straż pożarna pojawiła się chwilę po niej, mozolnie przebijając się przez tłum zebranych gapiów. Jej załoga natychmiast zabrała się za zabezpieczanie toksycznej substancji. Gdy potwierdzono zgon załogi ambulansu oraz pacjenta, zwłoki zostały zapakowane w eleganckie czarne worki i przewiezione do pierwotnego celu – Szpitala Bielańskiego.


Wtorek.



Żoliborz, godzina 03:15.

Tomek wychylił głowę zza rogu starego bloku. Przez kilka sekund uważnie obserwował okolicę, po czym wyszedł na chodnik i żwawo ruszył przed siebie. Mimo że to środek lata, noc była chłodna, więc schował dłonie w obszerną kieszeń bluzy.

Lubił nocne spacery. Miasto było ciche i spokojne, jakby chciało się odprężyć po ciężkim dniu. Czasami niewzruszone wody śpiącej metropolii mącili inni spacerowicze, zwłaszcza ci zbyt troskliwi, pytający się każdego, czy może ma jakiś problem i czy mogliby służyć pomocą. Ostatnim razem tak się o niego zatroszczyli, że odechciało mu się spacerowania na cały miesiąc. Szkoda, bo pogoda przemijała i było czego żałować. Z drugiej strony zima też miała swoje uroki – mniej się tego ciepłolubnego, trzypaskowego hultajstwa szwendało po ulicach.

Chłopak miał szczerą nadzieję, że tym razem nic złego się nie wydarzy. Oczywiście mógł wracać do domu autobusem. Koledzy powiedzieli, że go odprowadzą, ale podziękował – robili to przez ostatni miesiąc i ich ciągłe brzęczenie nad głową zaczynało go, delikatnie ujmując, irytować. Poza tym czuł się przez to jak baba.

Szedł ulicą Słowackiego w kierunku placu Wilsona. Widział, jak po przystankach błąkają się zadowoleni z życia ludzie, przeważnie pod wpływem najrozmaitszych substancji rozweselających lub po prostu ogarnięci gorączką letniej nocy. Uśmiechnął się na ten widok i skręcił w ulicę Suzina, chcąc ominąć wesołe grupki, a tym samym do minimum ograniczyć możliwość potencjalnej zaczepki. Po drodze zamierzał przejść obok kościoła Stanisława Kostki, którego majestat zawsze go fascynował. Zwłaszcza nocą.

W pewnym momencie zza rogu wyszedł chłopak ubrany na sportowo, ale Tomek mógłby się założyć o dziewictwo swojej siostry, że nie wracał z siłowni. Przełknął ślinę i wsunął ręce głębiej w kieszeń, jednak zdecydował, że nie może się teraz wycofać. Na to było już za późno. Nie może pokazać strachu i po prostu uciec. Starał się iść pewnie, chociaż miał wrażenie, że zaraz się potknie i wywróci. Wspomnienie ostatniej kradzieży i pobicia powróciło ze zdwojoną siłą, skutecznie odbierając trzeźwość myśli. „Bądź twardy” – nakazywał sobie w duchu. Szukał w pamięci filmowych herosów i zastanawiał się, jak ci zachowaliby się na jego miejscu. To jednak nie pomogło. Poczuł, jak w gardle rośnie mu wielka, trudna do przełknięcia gula. Od chłopaka dzieliło go już mniej niż dwadzieścia metrów; nawiązali kontakt wzrokowy, ale po sekundzie Tomek odwrócił wzrok. Mijając nieznajomego, napiął mięśnie, gotowy do uniku. Nic jednak się nie wydarzyło – po prostu przeszli obok siebie. Kamień z serca. W tym samym momencie usłyszał ryk silnika, podniósł wzrok i zobaczył pędzące ulicą białe bmw. Samochód przemknął obok nich przy akompaniamencie dudniących basów rodem z berlińskiej parady techno z tą tylko różnicą, że na dachu fury raczej nikt by się nie utrzymał. Tomek śledził tor jazdy samochodu i nagle przerażony stwierdził, że na środku jezdni, dokładnie na drodze pędzącego pojazdu, ktoś stoi. Mężczyzna był bosy i ubrany w szpitalne ubranie.

Bmw nie zdążyło go ominąć. Do ryku silnika i odgłosów muzyki doszedł pisk zdzieranych opon i dźwięk żałosnego, jak na taki samochód, klaksonu. Tomka zmroził fakt, że człowiek, stojący na środku ulicy, przodem do nadjeżdżającego pojazdu, w żaden sposób nie zareagował na niebezpieczeństwo. Może był pijany, może wszystko działo się po prostu zbyt szybko. Może jedno i drugie. Auto zdążyło delikatnie, lecz niewystarczająco odbić w prawo – siła uderzenia była tak wielka, że pieszy został odrzucony na kilka metrów, uderzył plecami w ściankę przystanku autobusowego i bezwładnie opadł na zimny chodnik. W tym samym czasie samochód uderzył w słup po drugiej stronie ulicy.

Nastała przejmująca cisza. Tomek miał wrażenie, że mimo to cały czas słyszy pisk zdzieranych opon. Obejrzał się za siebie i stwierdził, że nieznajomy, którego dopiero co minął, również wszystko widział. Ich spojrzenia ponownie się spotkały. Nagle dresiarz ruszył biegiem w kierunku poszkodowanych, klepnął Tomka mocno w ramię i wypowiedział tylko jedno słowo:

– Dawaj.

Tomek instynktownie pobiegł za chłopakiem. Zobaczył, jak ten pędzi w stronę przechodnia leżącego na chodniku, więc sam zdecydował, że pobiegnie sprawdzić, jak wygląda sytuacja pasażerów samochodu. Nie miał czasu na zastanawianie się nad tym, co robi – po prostu działał. Parę metrów przed pojazdem jego buty zaczęły rozgniatać potłuczone szkło. Kierowca siedział nieprzytomny, na jego kolanach spoczywała zakrwawiona poduszka powietrzna. Z nosa i ucha mężczyzny leciała krew. Chłopak zajrzał do środka samochodu i z ulgą zorientował się, że mężczyzna jechał sam. Położył mu rękę na szyi, szukając pulsu. Człowiek żył, ale Tomek nie wiedział, co ma robić dalej. Klepnął kierowcę delikatnie parę razy w policzek i zapytał:

– Słyszy mnie pan?

Kierowca nie raczył odpowiedzieć. Co teraz?

Karetka.

Telefon.

Szybko.

Niczym automat sięgnął do kieszeni spodni, ale nie znalazł w niej komórki. Od ostatniej kradzieży nie zdołał kupić sobie nowego aparatu. Mając nadzieję, że kierowca bmw ma telefon, Tomek zaczął przeszukiwać jego kieszenie. Nic. Wycofał się, odwrócił w stronę przystanku autobusowego i ku własnemu zaskoczeniu zobaczył, jak chłopak pomaga poszkodowanemu przechodniowi wstać. Nie wyobrażał sobie, jakim cudem ktokolwiek mógłby przeżyć tak silne uderzenie oraz grzmotnięcie plecami w przystanek. „Jezu, przecież on pofrunął jak szmaciana lalka” – pomyślał. Zobaczył, jak ofiara wypadku wyciąga ręce w stronę dresiarza, jakby chciała go objąć. Przytulili się. Tomek stwierdził, że może to znajomi albo rodzina, lub po prostu człowiek w ten sposób dziękuje za ocalenie życia. Nagle dresiarz zgiął się wpół, odpychając od siebie mężczyznę, po czym zaczął przeraźliwie krzyczeć. Przyłożył obie ręce do szyi. Pomimo dzielącej ich odległości Tomek wyraźnie widział zaskoczenie malujące się na jego twarzy oraz krew wokół ust mężczyzny, który przed chwilą powinien był zginąć, a już na pewno leżeć połamany. Dresiarz spojrzał na swoje dłonie, całe pokryte krwią. Z perspektywy Tomka wyglądało po prostu na to, że mężczyzna pobrudził dresiarza swoją krwią, ale nie rozumiał, dlaczego chłopak tak gwałtownie odskoczył i zaczął krzyczeć. Może się wkurzył, że nie da rady sprać krwi ze swojego ulubionego dresu?

Mężczyzna z pokrwawioną twarzą powoli ruszył z powrotem w stronę swego wybawcy. Dresiarz spojrzał pytającym wzrokiem na Tomka, a ten odpowiedział takim samym spojrzeniem. Chłopak ledwo zdążył się odwrócić w stronę obcego, gdy ten złapał go za szyję i dosłownie wgryzł mu się w twarz. Tomek poczuł, jak każdy, najmniejszy nawet włosek na jego ciele staje dęba, a plecy oblewa zimny pot. Dresiarz szarpał się i kopał, jednak obcy najwyraźniej nie zamierzał odpuścić. Nagle odwrócił głowę, wyszarpując kawałek skóry z twarzy ofiary. Gdy chłopak padał na ziemię, zakrwawiony mężczyzna spojrzał wprost w oczy Tomka. Z jego brody skapywała krew, a z ust zwisał kawałek bladej skóry. Zanim Tomek zdążył się zorientować, co robi, był już jakieś dwadzieścia metrów od miejsca wypadku i pędził co sił w kierunku najbliższego skrzyżowania.



Wola, godzina 13:00.

Spieszno panu umrzeć? – usłyszała Kaja, mimo słuchawek wetkniętych głęboko w uszy.

Odwróciła się i zobaczyła starca przechodzącego niepewnie przez ulicę na czerwonym świetle. Około czterdziestoletnia kobieta również na niego patrzyła, nie skrywając mieszaniny odrazy i złości. Staruszek zupełnie ją zignorował. Prawdopodobnie po prostu jej nie usłyszał, tak jak nie zwrócił uwagi na zmianę koloru sygnalizacji. Kobieta westchnęła, dobitnie dając upust dezaprobacie, po czym wróciła do lustrowania wzrokiem torów tramwajowych. To samo zrobiło kilka osób, które wcześniej odwróciły się i bacznie obserwowały całe zajście. Kaja nie mogła wyjść z podziwu, jak szybko ludzie zgromadzili się, żeby obejrzeć przebieg wypadków – może ta dwójka się pokłóci? Może staruszek powie jej coś zgryźliwego? Może nawet samochód go potrąci? Byłoby o czym opowiadać. W jednej chwili poczuła, jak zalewa ją współczucie, wściekłość i wstyd. Współczucie z powodu nieudolności starego człowieka, tak bardzo wyeksploatowanego i wymęczonego życiem; wściekłość na ludzi żądnych sensacji oraz wstyd przed dziadkiem za ich zachowanie.

Zamyślona prawdopodobnie przegapiłaby swój tramwaj, gdyby nie telefon wibrujący w kieszeni krótkich jeansów. Wsiadła, czytając SMS. Wiadomość od Adama – chłopak jest już w centrum i czeka na „patelni”. Kaja odpisała, że dojedzie za jakieś dwadzieścia minut. Nie skupiając wzroku na niczym konkretnym, pozwoliła się porwać muzyce.



Mokotów, godzina 13:00.

Jacek wpatrywał się znudzonym wzrokiem w jasny monitor. Po chwili stwierdził, że to bez sensu, więc zaczął stukać szczupłymi palcami o blat biurka, bezmyślnie przyglądając się srebrnym, gładkim spinkom do mankietów. W końcu i to mu się znudziło, więc odchylił się na krześle, poprawił krawat i rozejrzał się po biurze. Wypuścił powoli powietrze i zapytał:

– Idzie ktoś zrobić kawę?

– Nie, ale jak już będziesz w kuchni, to pamiętaj, że piję bez cukru.

Śmiech po odpowiedzi Karoliny utwierdził dziewczynę w przekonaniu, że zdobyła kolejne punkty w walce o firmową reputację. Jeżeli Jacek się nie odgryzie, może nawet będzie przyłożenie. Jednak młody mężczyzna tylko się uśmiechnął i powiedział:

– No tak, podobno ludzie się dzielą na inteligentnych i takich, co słodzą.

Karolina popatrzyła na niego wyraźnie zaskoczona. Jacek dalej się uśmiechał, po czym bez słowa wstał, wziął swój kubek i ruszył w kierunku wyjścia. Coś go wyraźnie gryzie, pomyślała. Po chwili odrzuciła tę myśl i pogrążyła się ponownie w pracy.

Jacek nastawił wodę w czajniku i oparł się plecami o kuchenny blat. Na ścianie widniało zdjęcie pracownika miesiąca. Wydało mu się to dziwnie tandetne. Człowiek wypruwa sobie żyły, a w nagrodę wieszają jego kiepskie – co należy podkreślić – zdjęcie, i to w kuchni, tak żeby wszyscy mogli mu się dokładnie przyjrzeć podczas pochłaniania kanapek lub odgrzanych w mikrofalówce obiadów. A co z godnością tej osoby? „Rozumiem ścianę sław i w ogóle, no ale w kuchni…” – powiedział do siebie w myślach.

Nie mógł dłużej znieść tego widoku, więc stwierdził, że może tak dla odmiany umyje w końcu kubek. Raz dziennie można, aby tylko nie przesadzać, bo się jeszcze zniszczy i będzie problem. Przypomniał sobie, jak jego babcia zawsze powtarzała, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Uśmiechnął się na myśl o staruszce. Dalej odczuwał żal po jej odejściu, jednak starał się przywoływać tylko te dobre wspomnienia. Poza tym powszechnie wiadomo, że czas leczy rany, a sześć lat to nie byle co.

Elektryczny czajnik dostojnie zakomunikował wykonanie zadania, wydając przy tym dźwięk podobny do stuknięcia wojskowych butów. Jacek zalał już kolejną tego dnia kawę, wziął pełny kubek, spojrzał na zegar wiszący nad wyjściem i beznamiętnie ruszył z powrotem w kierunku biurka.

Zrobił krok na korytarz i zatrzymał się zaskoczony. Naprzeciwko stała Karolina i wpatrywała się w niego pustym wzrokiem, nie wypowiadając nawet słowa. Jacek poczuł się zaniepokojony – nie wiedział dlaczego, jednak uczucie z każdą chwilą przybierało na sile. Instynkt mu podpowiadał, że coś jest nie do końca tak, jak być powinno. Wydawało mu się, że w milczeniu stali całe godziny, choć tak naprawdę trwało to zaledwie kilka sekund. Po chwili wyraz twarzy dziewczyny się zmienił.

– Co cię gryzie? – zapytała.

Jacek odetchnął z ulgą, po czym nie kryjąc zdziwienia, odparł:

– Ojej, czyżbyś się o mnie martwiła?

Odczekał chwilę, jednak oblicze Karoliny pozostało niewzruszone. Stali tak i mierzyli się wzrokiem, jakby porównywali swoje sylwetki. On, prawie trzydziestolatek o szczupłej budowie ciała i bladej twarzy z głęboko osadzonymi, czarnymi oczami. Ona – dwudziestoczteroletnia, dumna kobieta o kasztanowych włosach i ciepłym, łagodnym usposobieniu. Jacek uznał, że dziewczyna mówi poważnie, więc dodał:

– Nic się nie stało, po prostu mam gorszy dzień.

– Jasne – odparła z wyczuwalnym w głosie sarkazmem.

– No dobra, gorszy tydzień – chwila pauzy – miesiąc…?

– Tak, zdążyłam się zorientować. Pytałam konkretnie. Chodzisz ze zwieszoną głową od dłuższego czasu. Mogę ci jakoś pomóc? Może chociaż porozmawiać. Wiesz, gdybyś chciał… – zawiesiła głos.

– Wiem – odpowiedział szybko i zbyt szorstko. Zadziałał automatyczny system obronny, wywołujący jednocześnie delikatne poczucie winy.

Jackowi zrobiło się lepiej na myśl, że ktoś zauważa jego problemy, a nawet się nimi przejmuje i chce pomóc. Uśmiechnął się serdecznie, zamierzając zatrzeć tym nieprzyjemne warknięcie. Chciał dodać coś jeszcze, jednak przerwał mu przeraźliwy wrzask, dobiegający zza wahadłowych drzwi prowadzących do głównego holu. Oboje wstrzymali oddech. Po sekundzie usłyszeli kolejny krzyk, potem jeszcze jeden. Nim zdążyli zareagować, drzwi raptownie się otworzyły i stanął w nich obcy mężczyzna.

Jego ubranie było w niektórych miejscach podarte, na ciele miał liczne rany obficie broczące krwią. Wyglądał, jakby przed chwilą rzuciła się na niego wataha dzikich, wygłodniałych psów lub poturbował go pędzący autobus. Obcy najpierw spojrzał na Karolinę, która zdawała się być zbyt zdezorientowana, by podjąć jakiekolwiek działanie, po czym przeniósł wzrok na Jacka. Chłopak poczuł, jak po plecach przechodzi mu dreszcz – oczy intruza wyglądały jak dwie studnie prowadzące na samo dno piekła.

Po sekundzie, która zdawała się trwać eony, mężczyzna bez słowa ruszył w ich kierunku.



Metro, godzina 12:25.

Następna stacja: Metro Służew.

Max spojrzał na rozkład jazdy umieszczony nad drzwiami wagonu. Na kolejnej wysiada. Liczył na to, że uda mu się jeszcze wejść do sklepu, kupić film i wrócić przed upływem wyznaczonego czasu. Zawsze, kiedy zrywał się z lekcji, starał się być w domu o regulaminowej porze, żeby rodzice niczego nie zauważyli.

Lubił ten lekki dreszczyk emocji, towarzyszący zarówno wagarom, jak i podróżowaniu metrem. Poza tym sklep z filmami miał świetną atmosferę. Był na swój sposób mroczny, zawalony nikomu nieznanymi tytułami i przede wszystkim – cichy. No i ta dziewczyna za ladą… Podczas dwóch ostatnich spotkań przegadali parę godzin i Max musiał się później gęsto tłumaczyć rodzicom ze swojej przedłużającej się nieobecności. Ale stwierdził, że było warto. Tym razem miał zamiar poprosić ją o numer telefonu. Rozważał przeróżne opcje – może poprosić o numer do sklepu czy lepiej o wizytówkę, a może pożyczyć jej swój film i umieścić kartkę z numerem w środku?…

Marzenie zostało brutalnie przerwane przez nagły zgrzyt hamulców pociągu, po którym nastąpił huk, jakby zawaliła się kopalnia. Wszyscy ludzie dosłownie pofrunęli w stronę przodu wagonu, wyciągając przed siebie ręce w desperackiej próbie złapania się czegokolwiek. Max poczuł silne uderzenie w plecy, po którym nastała ciemność. Wszystko trwało krócej niż uderzenie filmowego klapsa.

Ocknął się, leżąc na podłodze. Nie miał pojęcia, ile czasu pozostawał nieprzytomny. Powoli podparł się na rękach i usiadł. Wzrok nie przyzwyczaił się do ciemności, ale za to słuch działał na najwyższych obrotach, chociaż przeszkadzało mu ciągłe, jednostajne piszczenie dobiegające z wnętrza czaszki.

Kilka osób jęczało z bólu, ale Max nie potrafił ocenić, czy są daleko, czy blisko. Sięgnął palcami tyłu głowy. Następnie sprawdził, czy te kleją się do siebie, co by oznaczało, że są we krwi. Nie kleją się, nie ślizgają, nie czuć ciepła. Dobrze, pomyślał. Głowa bolała, ale przynajmniej nie była rozcięta. Zachłysnął się nagle kurzem i dymem. Piekło go w przełyku, nosie i płucach. „Muszę stąd wyjść” – pomyślał w panice.

– Halo, ktoś mnie słyszy?

Niepewny kobiecy głos poniósł się po wagonie. Odpowiedziała mu cisza.

– Jest tu może lekarz?

Kolejny raz ten sam głos, lecz tym razem doczekał się odpowiedzi:

– Nie.

– Słucham?

– Nie, nie ma tu lekarza! – drugi głos należał do mężczyzny. Ewidentnie wkurzonego mężczyzny.

Zapadła pełna rozczarowania cisza. Max odkaszlnął kilka razy, wyraźnie czując pieczenie w gardle. Szybko przebadał nogi i po raz kolejny z ulgą stwierdził, że nic go nie boli. Wyglądało na to, że miał więcej szczęścia niż pozostali. Powoli wstał, używając do tego barierki i ściany wagonu. Już w pozycji pionowej wyciągnął przed siebie drugą rękę, starając się czegoś złapać. Człapał powoli niczym dziecko błądzące we mgle.

Pokonał niewielki dystans i dotarł do czegoś, co przypominało drzwi. Wsadził palce pomiędzy uszczelkę a zimną blachę wagonu i spróbował je rozewrzeć, ale te ani drgnęły. Spróbował jeszcze kilka razy, po czym odwrócił się zdesperowany i oparł o nie plecakiem. Jęki rannych osób tłumił szereg pytań i śmiałych sugestii. Większość podróżnych starała się pomóc osobie znajdującej się najbliżej, chyba że akurat sami potrzebowali pomocy. Max próbował dostrzec coś w ciemności, gdy nagle mrok panujący w wagonie rozświetlił silny promień latarki.

– Kto potrzebował pomocy lekarza? – zapytał spokojnie męski głos, przenosząc snop oślepiającego światła z jednej osoby na drugą. Na końcu wagonu, tuż obok Maxa, młoda brunetka podniosła rękę.

– Ja. Tutaj.

Mężczyzna z latarką przykucnął obok dziewczyny.

– Co się pani stało?

– Chyba mam coś z nogą – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby. Gdy mężczyzna skierował snop światła na jej kończyny, zobaczył otwarte złamanie piszczela. Rana obficie krwawiła. Kobieta, widząc własną kość wystającą z nogi, zachłysnęła się powietrzem, a jej twarz zrobiła się blada. Obcy szybko skierował na nią snop światła i tonem nieznoszącym sprzeciwu zakazał tracić przytomność. Następnie otaksował wzrokiem najbliższe otoczenie oraz okolice drzwi prowadzących do kolejnych wagonów. Gaśnice były na miejscu, ale ani śladu po małej czerwonej skrzyneczce z wymalowanym pośrodku białym krzyżem. Zaklął pod nosem, po czym odłożył latarkę na ziemię i ściągnął koszulę, zostając w samym T-shircie. Spojrzał na plecak Maxa, a potem prosto w jego oczy.

– Daj mi jakiś długopis albo ołówek – powiedział spokojnie. Max przyglądał się mu bezmyślnie, słowa mężczyzny nie do końca do niego docierały.

– Hej, młody. Daj mi ze swojego plecaka długopis albo ołówek – powtórzył bez cienia zdenerwowania. – Rusz się, bo dziewczyna zaraz nam tu zejdzie.

Max ocknął się i kiwnął kudłatą głową. Szybko wyciągnął z plecaka piórnik i podał go mężczyźnie. Ten, przebijając ołówkiem dwa zawiązane wokół uda rękawy koszuli, zrobił opaskę uciskową. Spojrzał na zegarek, potem znowu na chłopaka. Wskazał drzwi znajdujące się za jego plecami, po czym zapytał:

– Nie chcą się otworzyć?

– Ani drgną – odpowiedział Max. Starał się brzmieć poważnie. Nie chciał, żeby obcy mężczyzna pomyślał, iż chłopak po prostu ma za mało siły, aby rozewrzeć drzwi. Ku jego zaskoczeniu facet podał mu latarkę i polecił sprawdzenie pozostałych. Gdy Max wyciągnął rękę, ten nagle ją chwycił, przyciągając go do siebie.

– Jeżeli szybko nie znajdziemy wyjścia i nie wyprowadzimy jej stąd, to dziewczyna się wykrwawi i na pewno umrze – szepnął mu do ucha.

Zdeterminowany i przerażony chłopak ruszył w kierunku najbliższych drzwi.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю