Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 25 страниц)
Pola Mokotowskie, godzina 05:47.
Udało się. Tak jak chciał, zobaczył marny koniec górskich olbrzymów. Chociaż nie wywołało to takiej euforii, jakiej oczekiwał, to i tak było miło popatrzeć, jak ich ciała opadały bezwładnie na chłodną ziemię Pól Mokotowskich. W momencie gdy odkryli rosomaka, Jacek wycofał się spokojnie między namioty. Niby w poszukiwaniu broni, niby jako tylna straż. Jednak zamiast dać nogę i uciec, pozostał na stanowisku. Bo coś mu podpowiadało, że warto będzie posiedzieć parę minut między skrzyniami i poczekać na dalszy rozwój wypadków.
Z początku współczuł dziewczynie. Była taka drobna i wystraszona. Błyskawicznie spostrzegł, że w pięknym ciele kryła się dusza wojowniczki, jednak wiedział, że w starciu z tymi potworami nie miała szans. Piękna i bestie, ale z nieco innym zakończeniem. Kiedy niespodziewanie na polanę wkroczyła odsiecz, Jacek miał mieszane uczucia – nie był w stanie określić, czy bardziej się cieszył z tego, że mężczyźni zostali rozstrzelani, czy było mu smutno, bo przerwali pokaz, zanim na dobre się zaczął. „Cóż, dziewczynie to pewnie było na rękę. Chociaż, kto wie…” – pomyślał ponuro i zachichotał sam do siebie.
Jednego uczucia był pewien – uczucia rozczarowania. Rozczarowania tym, że krew normalnych ludzi okazała się tak samo czerwona jak krew zombie. W sumie to nie wie, czego się spodziewał, ale chyba oczekiwał czegoś innego. Z drugiej strony to doświadczenie zacierało Jackowi granicę, jaka teoretycznie istniała między ludźmi a zombie. W tym momencie po raz kolejny przez głowę mężczyzny przeleciała myśl, że zabawa, którą tak ostatnio polubił, nie musi się ograniczać tylko do żywych trupów. Można się przecież zabawić z zupełnie normalnymi ludźmi. Może ci okażą się bardziej rozmowni, a nie będą tylko jęczeć i wyć. Wniosą do dyskusji nieco polotu.
Jacek cicho wycofał się, podczas gdy ludzie na polanie padli sobie w objęcia. Coś w głębi duszy podpowiadało mu, że jeszcze kiedyś na nich trafi. Może zmieni podejście i będzie chciał się zemścić za górali, z którymi spędził ostatnie godziny? A może zamiast tego zaprzyjaźni się z tymi ludźmi i wspólnie przetrwają panujący wokół chaos?
Chaos.
To słowo towarzyszyło mu nieprzerwalnie od ostatnich kilkunastu godzin i zdążył się z nim bardzo zaprzyjaźnić. Zastanawiając się nad absurdalnością i bezsensownością swoich rozmyślań, dotarł do krańca obozu. Przyjrzał się wysokiej siatce, nienaruszonej w żadnym miejscu. Jej szczyt okalał gęsto rozpięty drut kolczasty, którego sforsowanie mogłoby się źle skończyć, więc stanął i pokręcił głową w poszukiwaniu wyrwy. Nagle usłyszał zbliżające się głosy. Rozmówcy z całą pewnością szli w jego kierunku, a on nie miał gdzie się ukryć. Poczuł narastającą panikę. Nie zastanawiał się, czego się boi. Po prostu aktualnie nie chciał stanąć twarzą w twarz z tymi ludźmi. Nie i koniec. Wariaci nie muszą mieć racjonalnego powodu, żeby cokolwiek robić albo żeby czegoś nie chcieć. Nagle do jego trawionego szaleństwem umysłu wpadł zalążek czegoś, co można nazwać dobrym pomysłem. Jacek podbiegł parę kroków i położył się na ziemi, tuż obok szczątek martwego zombie. Mężczyzna był umazany krwią tak mocno, że nie sposób byłoby odnaleźć rany po ugryzieniach, więc maskowanie miał niemal idealne. Nie zważając na potworny smród unoszący się wokół, położył się na brzuchu, zwracając twarz w kierunku, z którego mieli nadejść ludzie. Parę chwil później wyszli zza namiotów. Jacek przymknął powieki.
– To ten kolejny namiot – powiedziała dziewczyna.
– Tam trzymają amunicję? – zapytał mężczyzna, który ją uratował. Miał niski, głęboki głos, z delikatną chrypką, przez którą wydawał się brzmieć bardziej tajemniczo.
– Tak – padła odpowiedź.
Przeszli obok niego i nagle, gdy znaleźli się parę metrów za nim, trzeci głos powiedział:
– Ej, patrzcie.
Głos nie należał ani do mężczyzny, ani do dziewczyny. Należał do kogoś, kogo Jacek przeoczył. Kogo nie widział. To źle. Wyobraźnia zaczęła wariować. Miał ochotę wstać i uciec, jednak wiedział, że musi pozostać nieruchomy.
– Co jest? – zapytał mężczyzna.
– Trup. Nie widzisz? – nieznany wcześniej głos na pewno należał do kogoś młodego. Jakiegoś nastolatka. Jacek powoli zaczął tworzyć w wyobraźni jego obraz.
Czuł, że pozostała dwójka przytaknęła.
– No, trup. Jezu, ale go urządzili. Ale co z tego? – zapytała dziewczyna.
– To, że zaraz wstanie i zacznie polować. Powinniśmy mu strzelić w łeb – stwierdził nastolatek.
Jacek przyjął to z dziwnym spokojem. W sumie to nie byłoby takie złe. Dostałby strzał w tył głowy, ponoć bezbolesny. Kotara opada, publiczność bije brawa. I koniec. Nikt by za nim nie zapłakał. Chyba, bo gdzieś tam w podświadomości kołatało się wyblakłe wspomnienie tego, co większość ludzi określa mianem „rodzina”. Swojej rodziny Jacek nie pamiętał. Wie, że byli jacyś ludzie, którzy go wkurwiali bardziej i częściej niż inni, ale nie potrafił powiedzieć niczego więcej na ich temat. Może ich zabił? Może to oni zabili jego.
– Chyba masz rację – powiedziała dziewczyna. Miała miły głos. Taki ciepły i opiekuńczy. Jacek chętnie by się z nią zabawił. Nie w sposób, o jakim myśleli górale. Nie – on na przykład wsadziłby ją do klatki i słuchał, jak mówi. Kazałby jej mówić cały czas. Rozmawialiby długimi godzinami, a on, otulany jej słowami, usypiałby na kanapie, przed którą stałaby klatka. „Urocza wizja, aczkolwiek mało prawdopodobne, żeby się spełniła, bo zaraz palną ci w łeb, debilu” – usłyszał w myślach.
Uchem złowił zbliżające się kroki. Ktoś stanął nie dalej niż metr od niego. Chwilę potem usłyszał mechaniczny szczęk odbezpieczanego zamka. Wstrzymał oddech. Czas stanął w miejscu. W wyobraźni słyszał huk wystrzału, ale on uparcie nie nadchodził. W pewnym momencie miał ochotę wstać i wykrzyczeć: „Strzelaj!”, ale pewnie wcześniej dostałby kulkę prosto w twarz. W sumie to też była jakaś opcja. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
– Nie, poczekaj – nieoczekiwanie powiedział mężczyzna.
– Czemu? – zapytał nastolatek. W jego głosie słychać było zawód, przemieszany ze strachem. Wyraźnie bał się, że jeżeli nic nie zrobi, będą z tego powodu kłopoty.
– To nie jest zombie.
Dopiero teraz Jacek naprawdę zaczął się bać. Co zrobi, jak będą próbowali go ocucić? Jak wpadną na głupi pomysł zbadania go lub zaopiekowania się nim? Jakby co może powiedzieć, że się położył, bo myślał, że są jednymi…
– Skąd wiesz? – usłyszał ponownie głos dziewczyny. Ten rozświetlał jego umysł niczym ciepłe światło pochodni rozpraszające cienie opuszczonych i zapomnianych lochów. Przerwał rozmyślania, żeby maksymalnie skupić się na tym, co mówią. W końcu od tego zależy jego dalszy los.
– Gdyby był zainfekowany, już dawno by wstał.
– No, w sumie… ale wiesz przecież, że różnie na to reagują. Jedni wstają od razu, inni trochę później.
– Tak, ale wydaje mi się, że ten tutaj zginął podczas strzelaniny. Pewnie żołnierze go przywieźli tuż przed atakiem zombie. Kaja, widziałaś go wcześniej w obozie? – zapytał mężczyzna.
– Nie – odpowiedziała.
– To pewnie jest tak, jak mówię. Dobra, chodźmy już, bo tylko tracimy czas.
Jacek poczuł wyraźną ulgę. Jednak jeszcze trochę czasu mu zostało.
Max niechętnie wykonał polecenie Pawła. Coś mu podpowiadało, że gdzieś już widział tego człowieka. Ta biała, zalana krwią koszula. Twarz wyrażająca szaleństwo i noga od stołu, która niewątpliwie służyła za maczugę. Gdy nieśli skrzynię z amunicją, w końcu sobie przypomniał – to był mężczyzna, którego oboje z Pawłem widzieli w sklepie spożywczym! Ten sam, który bratał się ze zgrają wielkoludów zastrzelonych teraz przez Pawła. Max wypuścił skrzynię i odbezpieczając broń, czmychnął z powrotem między namioty. Wiedział, że człowiek w białej koszuli żył, gdy nad nim stali. Jakiś szósty zmysł mu to podpowiadał. Powinien był go wtedy zastrzelić i nie oglądać się na Pawła i Kaję.
Gdy wybiegł zza namiotu, okazało się, że miejsce, w którym leżał zakrwawiony mężczyzna, jest puste.
Pola Mokotowskie, godzina 06:45.
Mówię ci, że to był ten sam gość – znowu zaczął Max, dźwigając z Pawłem ciężkie pudło.
– Jezu, dobrze. Wierzę ci – powiedział wyraźnie rozdrażniony Paweł. – I co z tego? Co ci to da? Chcesz iść i go szukać? Proszę bardzo, droga wolna.
Mężczyzna miał już dość słuchania w kółko tego samego.
– Może zamienił się w zombie – zasugerowała Kaja, wyczuwając napięcie między nimi.
– Nie, raczej nie – odpowiedział zamyślony chłopak. Domyślił się, że jego dywagacje nie miały najmniejszego sensu i tylko odwracały uwagę Pawła od naprawdę ważnych rzeczy. – Wtedy pewnie przyszedłby do nas.
Kaja kiwnęła mu głową, nie odpowiadając na to ani słowem.
– Dobra, to co my tu mamy? – zapytał Paweł, zmieniając temat. Oparł się plecami o chłodny pancerz rosomaka.
Ostatnie kilkadziesiąt minut poświęcili na plądrowanie obozu i zbieranie wszelkich potrzebnych im rzeczy. Paweł też kilkukrotnie próbował nawiązać łączność krótkofalową przez radiostację zamontowaną w transporterze, jednak czynił to bezowocnie. Sprzęt był sprawny, ale po drugiej stronie nikt nie odpowiadał, co nie wróżyło niczego dobrego. Podczas gdy Kaja i Max zbierali środki medyczne, komandos upewnił się, że rosomak działa, i przygotowywał go do drogi. Poinstruował też pozostałą dwójkę, że mają być niesłychanie uważni i czujni – jedna osoba zbiera leki, bandaże i inne ratujące życie cuda do torby, a druga stoi na czatach. Sporo ryzykowali, ale jednocześnie każdy z nich był wyjątkowo spokojny. Może liczyli na to, że zombie po splądrowaniu obozu nie będą prędko wracać w te strony? Teoria naciągana i mało prawdopodobna, jednak im wystarczyła. Potrzebowali tej odrobiny psychicznego luzu, żeby móc skupić się na tym, co będzie im niezbędne w przyszłości.
Takim sposobem po niespełna dwudziestu minutach zakończyli pakowanie.
– No dobra. Sprawdźmy, co mamy – powiedział Paweł, przyglądając się opancerzonemu transporterowi. Pozostała dwójka milczała.
– Amunicja?
– Jest – odparła krótko Kaja.
Paweł odwrócił głowę w jej stronę. Nic nie mówił, tylko z rękami opartymi luźno na przewieszonym przez ramię berylu, wpatrywał się uważnie w córkę. Kaja nagle jakby oprzytomniała. Uderzyła się dłonią w czoło.
– Tak. Przepraszam. Trzy skrzynie, w każdej po trzydzieści kilogramów pocisków kalibru 5,56 milimetra. Innych nie znaleźliśmy.
– Dobrze, tak lepiej. Broń?
– Jedna skrzynia ręcznych karabinów maszynowych typu Beryl. Zebraliśmy to, co zostało po bitwie. Nie wiemy, w jakim stopniu karabiny są sprawne, ale wyglądają dobrze. Czternaście sztuk, nie licząc tego, co mamy przy sobie.
Dziewczyna przypomniała sobie, jak ważne jest składanie raportów w zwięzły i prosty sposób. Pozwala to na zaoszczędzenie cennych sekund, których zawsze brakuje podczas bitwy, więc teraz Kaja mówiła krótko i rzeczowo. Tak jak ojciec uczył ją przez te wszystkie lata, gdy wychowywała się bez matki. Lubiła to. Lubiła ten cały wojskowy dryl – gdy miała kilka lat, od razu się w nim odnalazła. Nigdy nie kręciły ją zabawy lalkami czy w dom i gotowanie obiadów z piasku. Nie, Kaja wolała bawić się w poligon albo w budowanie baz na drzewach. Co nie ujmowało jej kobiecości, a to już nie lada sztuka.
– Środki medyczne? – ciągnął dalej komandos. Ruszył powoli dookoła rosomaka, przyglądając się pojazdowi.
– Dwie małe skrzynki. Opatrunki, bandaże, środki dezynfekujące i antybiotyki. Nie wiemy dokładnie jakie, nie mieliśmy czasu czytać ulotek – rzuciła ironicznie, jednak Paweł nie zareagował na to w żaden sposób. Jego umysł pracował teraz na najwyższych obrotach, nie pozostawiając miejsca na zabawę.
– Okej. Znaleźliście jedzenie?
Tym razem odezwał się Max.
– Tak, trafiliśmy na konserwy. Nie znalazłem pieczywa ani wody, ale mamy około osiemdziesięciu puszek z terminem ważności gdzieś do końca świata. I jeden dzień dłużej.
Paweł kiwnął w milczeniu głową.
– A co z nim? – zapytała Kaja, wskazując ręką transporter.
– Jest dobrze – odpowiedział wyraźnie dumny z siebie Paweł. – Ma sprawny silnik, pełen bak i zapas paliwa na czterysta kilometrów.
– Tylko? – wtrącił Max.
– Aż. Wiesz, ile ten smok pali?
– Nie chcę wiedzieć.
– Tak myślałem. Dobra, dzieciaki, wskakujemy na pakę i spadamy.
Powiedziawszy to, Paweł usiadł na miejscu kierowcy, a Kaja ruszyła w kierunku tylnego włazu. Tylko Max stał niewzruszony i grzał się w porannym słońcu, marszcząc w skupieniu krzaczaste brwi. Delikatny wiatr smagał jego długie włosy, co chwila ciskając jakiś kosmyk na twarz chłopaka, ten jednak zdawał się tego nie zauważać.
– Paweł… – zaczął powoli. Mężczyzna spojrzał na niego zza kierownicy.
– Hm?
– A… – chłopak odchrząknął – gdzie ty właściwie chcesz jechać?
Paweł zastanowił się przed chwilę, patrząc na Maxa. Stwierdził, że pytanie chłopaka nie jest przypadkowe.
– Dlaczego pytasz?
Max rozejrzał się wokół, jakby szukał kogoś, kto odpowiedziałby za niego. Paweł dał mu odrobinę czasu.
– Bo wiesz, myślałem o moich rodzicach – wyrzucił w końcu z siebie Max. – Chciałbym zajrzeć do domu i zobaczyć, czy wszystko z nimi okej.
Paweł czuł się zbity z tropu. Chłopak nawet słowem nie wspomniał wcześniej o swojej rodzinie, a przecież, jakby nie patrzeć, mieli na rozmowę o niej dość czasu. Z drugiej strony może był zbyt zaabsorbowany walką o przetrwanie? Ale czy można to uznać za wystarczające tłumaczenie? Takie dywagacje nie miały teraz najmniejszego sensu.
– Rozumiem – powiedział Paweł. – Gdzie mieszkacie?
– Na Bemowie. Na ulicy Conrada.
– Jasne, możemy tam pojechać.
Oczy Maxa rozbłysły.
– Serio, to nie będzie problem? – zapytał z entuzjazmem.
– Żartujesz? – zapytał Paweł, chyba odrobinę zbyt szorstko.
– Nie, to znaczy, dziękuję – odpowiedział zdezorientowany chłopak. – Ale nie odpowiedziałeś mi, gdzie chcesz jechać – dodał.
– Na południe. Znajdziemy tam jakąś chatkę i przeczekamy to wszystko wysoko w górach, w jakimś trudno dostępnym miejscu – stwierdził.
– Okej… – odpowiedział chłopak. – Ale dlaczego akurat góry? Nie powinniśmy zostać w mieście i poczekać na wsparcie? Na wojsko czy lekarzy, aż wymyślą szczepionkę i wszystko wróci do normy?
– Max, widzisz, co się stało z obozem – powiedział Paweł, pochylając się nad chłopakiem. – Tu, w mieście, nie jesteśmy bezpieczni. Po pierwsze dlatego, że w terenie zabudowanym ciężko jest prowadzić operacje wojskowe, a po drugie dlatego, że w Warszawie żyje, a może powinienem powiedzieć: żyło, kilka milionów ludzi. Teraz każdy z nich potencjalnie może być naszym wrogiem. Rozumiesz?
Oczy Maxa rozszerzyły się, gdy do jego umysłu dotarły słowa komandosa.
– Tak, rozumiem. Cholera – odpowiedział, ostatnie słowo kierując bardziej do siebie niż do swojego rozmówcy.
– Dobra. Wsiadaj i ruszamy, bo tracimy tylko czas.
– Jasne.
Max wgramolił się do transportera, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Nie spostrzegł Kai, która wcześniej stała, przysłuchując się dyskusji, i zniknęła, gdy tylko skończyli rozmawiać.
Ruszyli.
Dwadzieścia minut później dotarli do skrzyżowania alei Jana Pawła II i Alei Jerozolimskich. Poruszali się żółwim tempem. Ciężki transporter co prawda dawał olbrzymie poczucie bezpieczeństwa w połączeniu z naprawdę zadowalającą mobilnością, jednak miał jedną wadę – nie był czołgiem. A czołg przydałby się chociażby po to, aby przejechać po dziesiątkach pozostawionych na pastwę losu samochodach. Niestety, dysponując takim sprzętem, byli zmuszeni kluczyć pomiędzy autami i szukać dróg, którymi dałoby się przejechać.
– Tato… – powiedziała cicho Kaja, siadając obok Pawła.
– Hm? – zapytał mężczyzna. Gdy usłyszał to magiczne słowo, wypowiedziane przez swoją jedyną, ukochaną córkę, serce zabiło mu mocniej. Niespełna pół doby temu nie spodziewał się, że w ogóle kiedykolwiek jeszcze ją ujrzy. Mimo wszystko wygląda na to, że opatrzność czuwa.
– Gdzie się podziali wszyscy ludzie? – zapytała dziewczyna.
Paweł milczał dłuższą chwilę. Po części dlatego, że zastanawiał się nad odpowiedzią na tak trudne pytanie. Ale także dlatego, że myślał, jak ominąć wielki, przewrócony na bok autobus, i zastanawiał się, co spotkają po jego drugiej stronie. Poza tym – po prostu bał się odpowiedzieć. Bał się, że Kaja usłyszy w jego głosie strach, który tłumił głęboko w sobie od kilkunastu godzin. I niepewność, co przyniesie przyszłość. Od wyjścia z metra Paweł prowadził nieustanną wewnętrzną walkę – czy warto podejmować ryzyko i próbować wydostać się z miasta? Czy jest sens walczyć, czy może powinni zabarykadować się i przeczekać wszystko w jakimś bezpiecznym budynku, w którym byłoby pełno jedzenia, i do którego byłby ograniczony dostęp? Czy poddać się i zakończyć tę nierówną walkę? Co prawda jako zawodowy żołnierz tę trzecią opcję od razu odrzucił, jednak pozostałe nie dawały mu spokoju.
Aż do momentu, w którym zobaczył swoją córkę w objęciach tych ohydnych, śmierdzących facetów. Wtedy jego wewnętrzne rozterki zniknęły, całą siłę woli koncentrując na jednym, banalnie oczywistym zadaniu – zapewnieniu Kai bezpieczeństwa.
– Nie wiem, kochanie – odpowiedział w końcu zgodnie z prawdą. – Nie wiem.
Kaja przyjęła deklarację w milczeniu. Spodziewała się odpowiedzi tego typu. Ojciec zawsze był z nią szczery – już od najmłodszych lat. Nie owijał w bawełnę. Nawet mówiąc o śmierci jej mamy, a swojej ukochanej żony. Z jednej strony Kaja chciałaby, żeby czasem delikatnie nagiął prawdę i podkoloryzował nieco wersję wydarzeń, ale z drugiej była mu wdzięczna za szczerość. To wytworzyło u niej warstwę, pomagającą przetrwać trudne sytuacje.
– A jak myślisz, co się z nimi stało? – zapytała, łapiąc się rączki nad głową. Transporterem bujało, jakby na zewnątrz wiał halny.
– Myślę, że część z nich uciekła. Zdążyli się sami ewakuować albo wojsko ich ewakuowało – odpowiedział mężczyzna.
– Wojsko? – zapytała dziewczyna, unosząc brwi – Tak jak to zrobili na Polach Mokotowskich?
„Cholera” – pomyślał Paweł. „Za dobrze ją wyszkoliłem”.
– Nie, Kaja, nie tak. Myślę, że zorganizowali ewakuację i wywieźli stąd kilkaset tysięcy ludzi. W jakieś bezpieczne miejsce, może do…
– A ja myślę, że kłamiesz – przerwała mu dziewczyna.
– Dlaczego?
– Bo zbyt mało czasu minęło – stwierdziła. – Ewakuacja całego miasta zajęłaby kilkanaście godzin, więc może i by się wyrobili, ale tylko wtedy, gdyby cała operacja była wcześniej dobrze zaplanowana i przygotowana. Logistyka musiałaby być dopięta na ostatni guzik. Komunikaty musiałyby być spójne i jasne. A to fizycznie niemożliwe. Mieli za mało czasu.
Kaja mówiła z sensem, trzeba było jej to przyznać. Pomimo traumy, jakiej doświadczyła, była w stanie zachować trzeźwość umysłu i zdolność racjonalnej oceny sytuacji.
Minęli Hotel Marriott i ich oczom ukazała się olbrzymia, niezgrabna bryła Dworca Centralnego. Po jego wschodniej stronie majaczył monumentalny Pałac Kultury i Nauki, symbol Warszawy, pamiętający jeszcze czasy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Wszystko wydawało się być puste i zapomniane. Budynki wyglądały jak makiety pozostawione przez dziecko, które się nimi znudziło i poszło się bawić gdzie indziej. Zresztą, to samo można by powiedzieć na temat całego miasta. Widać, że ludzie opuścili je w popłochu, nie bacząc na to, czy kiedykolwiek będzie im dane wrócić i zabrać swoje dobra.
Max siedział cicho i przysłuchiwał się rozmowie. W końcu zdecydował się zabrać głos.
– Ja myślę, że oni zginęli.
Odpowiedzieli mu milczeniem, czekając na dalszą część wypowiedzi. Każdy w głębi siebie miał podobne przeczucie, ale wypowiedzenie tego na głos było już czymś zupełnie innym.
– No tak – chłopak zaczął mówić dalej, jakby wyczuwając ich intencje. – Myślę, że podczas pierwszych paru godzin był chaos. Paweł, pamiętasz, co się działo w metrze, to co dopiero musiało się dziać na powierzchni.
– Tak, wiem coś o tym – wtrąciła dziewczyna. – Byłam w samym centrum miasta, na „patelni”. Tych… nie wiem nawet jak ich określić…
– Zombie – podpowiedział Max.
– Zombie? – powtórzyła dziewczyna. W głosie słychać było niesmak i zaskoczenie. – Jak to „zombie”? Przecież takie rzeczy są na filmach albo w legendach, nie w rzeczywistości. Nie, to na pewno nie zombie.
– Dlaczego nie? – zapytał. – Przecież sama widziałaś, co robią. Strzelasz do nich, a oni idą dalej. Dostają w serce i nie umierają. Możesz poucinać im nogi, a i tak będą czołgać się w twoim kierunku. Dopiero po strzale w głowę jest po problemie. A jak ich nie zabijesz, to dopadną cię i zaczną pożerać żywcem – powiedział Max. – Mówię ci, to zombie. Legendy zawsze zawierają ziarno prawdy.
Kaja zamyśliła się, ale po chwili potrząsnęła głową i zaczęła mówić dalej:
– Dobra, nieważne. Możesz nazywać ich, jak chcesz. Dla mnie to po prostu chorzy ludzie, których da się wyleczyć… – mówiąc ostatnie zdanie, przypomniała sobie rozmowę z kolegą taty, Adamem Brdakiem. I jego monolog, w którym w jasny sposób tłumaczył, że wojsko nie ma pojęcia, z czym musi się mierzyć ani jak to zrobić. Zdecydowała na razie zachować tę wiedzę tylko dla siebie. – Tak czy inaczej, w centrum miasta było ich od groma. Spędziłam na dachu kiosku kilka godzin i podczas tego czasu liczba – jak ich nazywasz – zombie, znacznie wzrosła.
– No widzicie? – odpowiedział podekscytowany chłopak – Mówię wam. Zaraza rozprzestrzeniła się tak szybko, że nie zdążyli zorganizować oporu. Część ludzi schroniła się w domach albo biurach, reszta nie miała tyle szczęścia. Wojsko przyjechało za późno. Jak dla mnie, to całe miasto umarło.
– Dlatego się stąd wynosimy – odpowiedział Paweł, cały czas w skupieniu obserwując drogę przed sobą.
Nagle gwałtownie się zatrzymał, wytrzeszczając oczy ze zdumienia.