355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Andrzej Wardziak » Infekcja: Genesis » Текст книги (страница 3)
Infekcja: Genesis
  • Текст добавлен: 19 апреля 2019, 02:00

Текст книги "Infekcja: Genesis"


Автор книги: Andrzej Wardziak


Жанры:

   

Постапокалипсис

,
   

Ужасы


сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 25 страниц)


Mokotów, godzina 13:15.

Zakrwawiony mężczyzna szedł mozolnie w kierunku Jacka i Karoliny. Oboje wpatrywali się w niego niczym zahipnotyzowani, zupełnie nie wiedząc, w jaki sposób zareagować. Poczuli, że obcy cuchnie potem, krwią i czymś jeszcze, czego woleli nawet nie nazywać. Po kilku sekundach Karolina pierwsza odzyskała możliwość trzeźwego myślenia i ruszyła w jego kierunku. Jednak na jej ramieniu niespodziewanie zacisnęła się dłoń Jacka. Spojrzała na niego zaskoczona, ale to, co ujrzała, przeraziło ją jeszcze bardziej niż nieznajomy. Twarz Jacka była ściągnięta w dziwnym grymasie i biała, jakby odpłynęła z niej cała krew. Oczy miał zwężone i skupione na obcym. Kolega z pracy wyglądał zarazem czujnie i drapieżnie, jak zwierzę broniące swojego terytorium i gotujące się do ataku na każdego potencjalnego intruza. Zakrwawiony mężczyzna zrobił kolejny krok w ich stronę.

– Co ty robisz? Trzeba mu pomóc, puść mnie! – krzyknęła, próbując jednocześnie wyswobodzić się z uścisku. Jacek jednak nie zamierzał ustąpić.

– Poczekaj – odpowiedział niepewnie. – Coś mi tu nie pasuje.

Kolejny krok.

Karolina popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Przez chwilę była skłonna mu uwierzyć. Jej instynkt samozachowawczy sygnalizował wielką czerwoną lampą, że powinna się znaleźć jak najdalej stąd, ale z drugiej strony chęć niesienia pomocy i troska o innych była silniejsza. Zza otwartych drzwi dalej dobiegały paniczne krzyki.

– Zwariowałeś, puść mnie – powiedziała, próbując wyszarpać rękę.

– Mówię ci, nie podchodź do niego – Jacek przeniósł wzrok na koleżankę.

Mężczyzna był coraz bliżej, zupełnie nie zwracając uwagi na to, o czym rozmawiają. Od Karoliny dzieliły go już tylko trzy metry. W tym momencie dziewczyna odepchnęła kolegę, wyszarpując się z jego uścisku. Odepchnięty rozlał na siebie kawę, prawie parząc sobie przy tym brzuch i nogi. Karolina natomiast wykorzystała sekundową przewagę i zrobiła krok w kierunku mężczyzny. Gdy zorientowała się, jak duży błąd popełniła, było już za późno.

Obcy chwycił wyciągniętą w jego kierunku rękę dziewczyny i błyskawicznie wgryzł się w nią niczym wygłodniały pies w ochłap mięsa. Karolina wrzasnęła z bólu, zaskoczenia i żalu, że jednak nie posłuchała kolegi. Starała się cofnąć, ale uścisk był zbyt mocny. Nieznajomy gwałtownie cofnął głowę, jakby coś wyrywał. Karolina nie wierzyła w to, co widziała – mężczyzna wpychał sobie fragmenty jej ciała do ust, żuł je i przeraźliwie przy tym mlaskał. Po jego rękach i brodzie powoli spływała krew. Naraz jakiś kształt przemknął błyskawicznie obok niej. Zobaczyła, jak obcy zostaje odrzucony w tył potężnym kopniakiem wymierzonym prosto w splot słoneczny. W locie rozłożył ręce, chlapiąc dookoła krwią. Na nic się to jednak nie zdało – odbił się plecami od ściany i osunął na podłogę.

– Żyjesz?! Widziałaś gdzieś apteczkę?! – głos Jacka dochodził do dziewczyny jakby z oddali. Karolina patrzyła na niego zamglonymi oczami. Rana na ręku obficie krwawiła, jednak nie przejmowała się tym – fakt ugryzienia przez innego człowieka tak silnie odcisnął się na jej psychice, że skutecznie wyłączył jej zdolności percepcyjne na najbliższe kilkadziesiąt sekund.

– Karolina! Pokaż mi rękę! – Jacek nie dawał za wygraną.

Dziewczyna niczym w letargu zrobiła, o co prosił. Skąd ona znała tego chłopaka? „Wygląda znajomo i ma taki ciepły głos” – pomyślała.

– Puść, daj mi zobaczyć. – Jacek starał się mówić spokojnie, żeby tylko dziewczyna pozwoliła mu spojrzeć na ranę i ocenić zagrożenie. Karolina zabrała dłoń zakrywającą ranę. Gdyby odbierała bodźce zewnętrzne, zobaczyłaby, jak kolor skóry twarzy kolegi z białego zmienia się na zgniłozielony. Rana była poważna – z jej wnętrza połyskiwały ścięgna i mięśnie dziewczyny.

– Mówiłem ci, żebyś do niego nie podchodziła. Cholera, mówiłem! – powiedział. Nie spotkał się z najmniejszą reakcją, dziewczyna dalej milczała. Nagle Jacek wymierzył jej siarczysty policzek. Karolina od razu powróciła do świata żywych. Popatrzyła na kolegę, potem przeniosła wzrok na podnoszącego się z podłogi mężczyznę i w mig wszystko sobie przypomniała. Poczuła pulsujący ból przedramienia i cofnęła rękę.

– Poczekaj tu, musimy wziąć apteczkę – powiedział Jacek, po czym wszedł do kuchni.

– Jacek, on wstaje! – piskliwy krzyk koleżanki odbił się echem od szafek. – Wracaj, szybciej!

Zakrwawiony mężczyzna mozolnie i z wyraźnym trudem podnosił się z wykładziny. Karolina zauważyła, że ma olbrzymi problem ze skoordynowaniem ruchów. Nagle usłyszała trzask pękającego plastiku, odwróciła głowę i ujrzała Jacka stojącego w drzwiach kuchni z apteczką w ręku. Wyrwał ze ściany całe pudełko, wiedząc, że nie będzie miał czasu na opatrywanie koleżanki w tym miejscu.

– Dobra, idziemy stąd – powiedział.

– Gdzie? – zapytała Karolina. Jacek wyraźnie się zawahał. Spojrzał na dziewczynę, potem przeniósł wzrok na drzwi prowadzące na korytarz. Już chciał powiedzieć, żeby przeskoczyli gramolącego się z ziemi człowieka, przeszli przez hol i udali się na zewnątrz budynku, gdy w drzwiach pojawiła się kobieta. Z pozoru przypominała pokrwawionego mężczyznę, jednak – ku ich zdziwieniu – wyglądała jeszcze bardziej przerażająco. Ochłap skóry zwisający bezwładnie z jej twarzy odsłaniał kość policzkową i kawałek szczęki. Jej włosy były sklejone krwią, a ubranie obficie upstrzone bordowymi plamami. Jeden z obcasów był złamany, a z rozciętego uda skapywała krew. Kobieta odcięła jedyną drogę ucieczki. W tym samym czasie przewróconemu mężczyźnie udało się wreszcie wstać. Naraz oboje ruszyli w ich kierunku. Karolina i Jacek stali, nie wierząc w to, co widzieli.

– Co to ma być? – zapytała cicho dziewczyna.

– Nie wiem, ale tędy z pewnością nie przejdziemy. Chodź – odpowiedział Jacek i pociągnął koleżankę do drzwi prowadzących prosto do ich biur.

Gdy zamknęli je za sobą, stanęli twarzą w twarz ze swoim niskim i grubym team leaderem Przemkiem i jeszcze jednym kolegą z działu. Ich spojrzenia spotkały się, jednak po sekundzie obaj przenieśli wzrok na krwawiącą rękę Karoliny.

– O Jezu, co się stało? – zapytał przerażony tym widokiem Przemek.

– Została ugryziona – odpowiedział szybko Jacek.

– Co? Pies w budynku? – brwi Przemka uniosły się ku górze, a na twarz wypełzł grymas niedowierzania.

– Nie. Ugryzł ją jakiś obcy facet. Nie słyszeliście krzyków?

Odpowiedź spotkała się najpierw ze zdziwieniem, potem z ironiczną wymianą spojrzeń kolegów.

– Jaki facet…? I jakich krzyków? – zapytał współpracownik Jacka, który w pracy zajmował sąsiednie miejsce. Jacek niespecjalnie za nim przepadał. Zdawał się mieć ostre parcie na karierę, toteż bez najmniejszych ogródek chętnie i szybko dzielił się z przełożonym każdą plotką, jaką usłyszał w biurze. Poza tym nie potrafił rozmawiać o niczym innym, jak tylko o wynikach i raportach, co strasznie drażniło Jacka.

– Czy wyglądam, jakbym żartował? – oczy Jacka niebezpiecznie zwęziły się w dwie czarne szparki.

Karierowicz cofnął się o pół kroku, z wyraźnym zdziwieniem malującym się na twarzy. Nie spodziewał się ataku, zwłaszcza przy przełożonym – czegoś takiego nie przewidywał regulamin.

– No, ale jak jakiś facet mógł jej niemalże odgryźć rękę? – zapytał, pełnym niedowierzania i trzęsącym się głosem. W naturalny dla siebie sposób starał się sprowadzić dyskusję na racjonalny, bezpieczny i zrozumiały poziom.

– Normalnie – odwarknął Jacek, po czym wyciągnął przed siebie rękę, odepchnął kolegę i ruszył z dziewczyną w stronę toalet.

– Poczekaj, spokojnie – usłyszał głos Przemka. – Po prostu powiedz nam, co tam się stało.

– Przecież mówił, że face… – wtrącił się karierowicz.

– Zamknij się – brutalnie przerwał mu przełożony. Twarz chłopaka nabiegła purpurą. – Daj mu coś, do jasnej cholery, powiedzieć!

Jacek zatrzymał się i odwrócił w ich stronę. Karolina popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem, dając do zrozumienia, że potrzebuje tego opatrunku jak najszybciej.

– Powiedziałem wam – wziął głęboki oddech i postarał się uspokoić pędzące myśli – staliśmy przed kuchnią i rozmawialiśmy, kiedy wszedł jakiś pojebany typ i wgryzł się w rękę Karoliny. Odepchnąłem go, ale tuż za nim pojawiła się jakaś laska, która wyglądała tak samo pokracznie. Nie mogliśmy ich ominąć, więc tylko wziąłem apteczkę z kuchni. A teraz, jeśli zaspokoiłem waszą ciekawość, idziemy opatrzyć jej rękę.

Powiedziawszy to, Jacek odwrócił się na pięcie i ruszył. Pozostawieni współpracownicy spojrzeli na siebie wyraźnie zdezorientowani. W tym momencie ktoś lub coś niespodziewanie uderzyło w drzwi, sprawiając, że obaj podskoczyli wystraszeni. Jacek natomiast zamarł w pół kroku. Odwrócił się powoli i spojrzał na klamkę. Oczami wyobraźni widział, jak powoli się przekręca, jednak nic takiego się nie stało. Uderzenie powtórzyło się – brzmiało, jakby ktoś walił w drzwi otwartą dłonią. Zawtórowało mu kolejne łupnięcie, tym razem w inną część drzwi. I kolejne. Naraz do ich uszu doleciał cichy jęk, który z każdą sekundą narastał. Po chwili nieartykułowane dźwięki oraz uderzenia zlały się w jedną, nieprzerwaną kakofonię, która przyprawiała o gęsią skórkę.

– Co do… – powiedział Przemek, po czym ruszył w stronę drzwi.

– Nie! – krzyknął Jacek. – Nie, nie otwieraj, bo tu wejdą!

– Co ty chrzanisz, że niby kto tu wejdzie? Jakieś dupki sobie robią jaja i tyle – odpowiedział szybko, wyraźnie zdenerwowany.

– Jaja, tak? A Karolina sama siebie ugryzła, też dla jaj?! – odparował Jacek, jednak przełożony zignorował lub nie dosłyszał jego odpowiedzi, gdyż właśnie łapał już za klamkę.

Gdy drzwi stanęły otworem, Przemek poczuł, jak z przerażenia kurczy mu się serce. Ujrzał przed sobą las rąk i mrowie nabiegłych krwią oczu, należących do kłębiącego się tłumu poszarpanych i pokrwawionych ludzi. Ten widok go sparaliżował. Gdy poczuł, jak czyjaś dłoń go chwyta, było już za późno na jakąkolwiek reakcję. Starał się wyszarpnąć, jednak inne ręce zaczęły go łapać w coraz to nowych miejscach. Łapać i wciągać w głąb rojowiska, niczym bagno pochłaniające nieostrożnego wędrowca. Nagle poczuł, że coś zaciska się na jego dłoni, i zdążył tylko zobaczyć, jak jego kciuk znika w ustach obcego, wyglądającego na opętanego, człowieka. Przemek przeraźliwie wrzasnął z bólu. Coś wgryzało się w jego udo. Wolną dłoń złożył w pięść i zaczął nią wściekle młócić po twarzach stworów stojących najbliżej, jednak nie robiło to na nich specjalnego wrażenia.

Pozostała trójka dosłownie wrosła w podłogę, jakby pozbawiono ich możliwości wykonania najmniejszego ruchu. Do nosa Jacka doleciał ostry zapach moczu, mieszający się z ciężkim zapachem krwi – to jego kolega karierowicz zmoczył się w spodnie. Po paru sekundach, zdających się trwać wieczność, Przemek zniknął w tłumie i przestał krzyczeć. Był to wyraźny bodziec, który zmotywował resztę do ucieczki.

– Drzwi! – wrzasnął Jacek i rzucił się przed siebie.

Współpracownik jednak nie wykonał najmniejszego gestu. Co innego Karolina, która pomimo odniesionych obrażeń ruszyła mu na pomoc. Dopadli we dwójkę do drzwi i zaczęli napierać na nie z całych sił. Jednak otwór nieubłaganie się rozszerzał. Walka z góry była skazana na niepowodzenie – liczba przeciwników okazała się zbyt duża. Nagle jedna z pokrwawionych osób, dosłownie wypchnięta przez tłum, wpadła do pomieszczenia. Dopiero w tym momencie drugi z mężczyzn, świadom niebezpieczeństwa zagrażającego bezpośrednio jego życiu, rzucił się na pomoc i doskoczył do drzwi. Uwagę Jacka przykuł ważny szczegół.

– Karolina… – wystękał przez zaciśnięte zęby, wykonując charakterystyczny ruch głową w kierunku klamki. – Nie mają zamka… Nie zamkniemy ich.

Karolina, pomimo wysiłku, zbladła. Nagle jej oczy odzyskały błysk.

– Łazienka. Szybko! – krzyknęła, po czym rzuciła się pędem w stronę skrzyżowania korytarzy. Jacek pobiegł w ślad za nią, co niestety skończyło się fatalnie dla ich kolegi – siła, którą cała trójka wkładała w utrzymanie drzwi, została drastycznie zredukowana. Samotny chłopak nie miał szans. Napierająca masa dosłownie wyrwała je z zawiasów – mężczyzna, potknąwszy się o wcześniej wepchniętą do pomieszczenia osobę, wylądował na plecach. Nim zdążył się podnieść, było już za późno. Dzika, krwiożercza horda dopadła go leżącego, nie dając najmniejszej szansy na obronę. Jacek zawahał się na moment, stojąc na skrzyżowaniu korytarzy, jednak wiedział, że nie da rady mu pomóc.

– Jacek! Szybciej! – Karolina wołała z uchylonych drzwi łazienki.

Po paru sekundach Jacek zamknął za sobą drzwi na zasuwę. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Trzy kabiny, umywalka, lustro. Podłoga w niebiesko-białe kafelki, srebrny kosz na śmieci. Duże okno wychodzące na przeciwległy blok. Odwrócił się, szarpnął za klamkę i z ulgą stwierdził, że drzwi nawet nie drgnęły.

– Co teraz? – zapytała przerażonym głosem Karolina. Jak na ostatnie kilkanaście minut, emocji było zdecydowanie za wiele.

– Najpierw zajmiemy się twoją raną, potem pomyślimy, co dalej – odpowiedział zdecydowanie Jacek. Starannie obmył rękę koleżanki, po czym posadził ją na podłodze. Otworzył apteczkę i wyjął dwa bandaże – jeden przycisnął bezpośrednio do rany, drugim owinął kończynę. Miał nadzieję, że to zatamuje krwawienie.

– Jacek, co to było? – zapytała Karolina. Jej oczy były wilgotne, jakby dziewczyna miała się lada chwila rozpłakać.

– Nie wiem – powiedział po chwili. – Nie wiem – spojrzał jej prosto w oczy. – Musimy być cicho, to nas nie usłyszą. Poczekamy, aż sobie pójdą, i wtedy pojedziemy do szpitala. Okej?

Karolina w odpowiedzi tylko nieznacznie kiwnęła głową. Pomimo przyprawiającego o obłęd przerażenia, Jacek starał się zachować spokój.



Wola, godzina 13:15.

W tramwaju było nieznośnie gorąco i duszno. Kaja czuła się jak w piekarniku. Marzyła o znalezieniu się w centrum miasta i o zejściu na kojąco chłodny peron metra. Minęła Muzeum Powstania Warszawskiego, po raz kolejny karcąc się w myślach – za każdym razem, gdy tędy przejeżdżała, obiecywała sobie, że w końcu je zwiedzi. Ziewnęła przeciągle i leniwie, od niechcenia zakrywając usta dłonią. Pomimo wczesnej pory i ładnej, choć upalnej, pogody, odczuwała lekkie znużenie. Poranne bieganie zawsze ją pobudzało na kilka nadchodzących godzin, jednak konsekwencje bardzo wczesnego wstawania dawały o sobie znać w okolicach południa. Półprzytomnym wzrokiem wpatrywała się za okno, przełączywszy umysł na jałowy bieg. To przez to dopiero po kilkunastu sekundach poczuła wibrujący telefon. Wyciągnęła aparat z kieszeni – z wyświetlacza uśmiechała się do niej twarz Adama. Szybkim ruchem zdjęła słuchawki i przyłożyła komórkę do ucha.

– No, co tam? – zapytała w ramach powitania. – Już jestem w tramwaju – dopowiedziała tonem usprawiedliwienia.

W odpowiedzi usłyszała tylko uliczny gwar. Kaja pomyślała, że nawet jak na centrum miasta jest on o tej porze wyjątkowo głośny.

– Adam? Słyszysz mnie? – Znów brak odpowiedzi. Poczuła się dziwnie, ale nie była w stanie określić, czy czuje irytację, czy raczej zaniepokojenie. Pewnie jego telefon sam wybrał jej numer jako ostatnie połączenie, jednak umysł jak zwykle podsuwał najczarniejsze scenariusze.

– …jeżdż… – usłyszała w końcu urwane słowo swojego chłopaka.

– Powiedz jeszcze raz, nic nie rozumiem – powiedziała, przyciskając telefon jedną ręką, a drugą zakrywając ucho.

– Nie… jeżdża… – krzyknął Adam. W jego głosie było słychać przerażenie. – Nie przyjeżdżaj!

– Dlaczego? Co się dzieje? – zapytała podniesionym głosem Kaja. Ludzie w tramwaju odwrócili twarze w jej stronę. Zignorowała ich.

– Adam, Adam! Jesteś tam?! – Poczuła, jak przez jej ciało przechodzi dreszcz. Miała ochotę wyskoczyć z tramwaju i popędzić do centrum.

Brak odpowiedzi. Usłyszała jedynie gwar uliczny i… krzyki? Próbowała to jakoś skojarzyć z czymś, co znała – przychodził jej na myśl pub podczas meczu reprezentacji albo wesołe miasteczko. Ale krzyki były inne. Nie były wesołe. Brzmiały bardziej jak wrzaski przerażenia.

Kaja miała wrażenie, jakby podłoga wagonu się pod nią zapadała. Bolała ją lewa dłoń kurczowo zaciskana podczas rozmowy na poręczy. Wzięła głęboki oddech i starała się nie poddawać panice. Rady ojca w takich sytuacjach się przydawały – mawiał, że zawsze trzeba starać się kontrolować to, co się dzieje, a jeżeli to niemożliwe, przynajmniej kontrolować samego siebie i myśleć racjonalnie.

Nagle tramwaj zatrzymał się. Zaniepokojona dziewczyna wyjrzała przez okno i zobaczyła, że aż do kolejnego przystanku tory są zakorkowane, a na rondzie stoi mnóstwo samochodów. Pierwszą myślą był wypadek, bo korki o tej godzinie należały do rzadkości, nawet w tym drugim najbardziej zakorkowanym mieście Europy. Ale to raczej nie to… Każda minuta oczekiwania na ruch pojazdu była dla niej wiecznością. Wreszcie zdecydowała, że nie może dłużej czekać – podeszła do drzwi i mocnym szarpnięciem je otworzyła. W głębi duszy dziękowała Zarządowi Transportu Miejskiego za to, że jeszcze puszczają stare, wysłużone tramwaje – w tych nowych, futurystycznych modelach samodzielne otwieranie drzwi nie było już takie łatwe. Ktoś skomentował jej zachowanie, chyba nawet sam motorniczy zainteresował się samowolką dziewczyny, jednak Kaja nie zaszczyciła nikogo choćby jednym spojrzeniem.

Stanęła na trawie. Rozejrzała się, wyczekała odpowiedniego momentu i przebiegła przez jezdnię. Przeszła szybkim marszem kilkanaście metrów i skręciła w ulicę Srebrną. Stwierdziła, że jeśli pójdzie nią kawałek, potem prosto przez Twardą do Złotej, to znajdzie się w centrum szybciej, niż gdyby czekała na ruch tramwaju. Upał powoli osiągał apogeum. Już po przejściu kilkunastu metrów pomimo skąpego ubioru była cała spocona, a ciuchy się do niej kleiły. Szła szybko, stawiając długie, zdecydowane kroki. W ręku trzymała komórkę i co chwilę zerkała z nadzieją na wyświetlacz – niestety nie pojawiła się żadna wiadomość od jej chłopaka. Rozejrzała się dookoła. W normalnej sytuacji zdziwiłby ją zupełny brak ruchu na bocznej ulicy, jednak w obecnym stanie ducha nawet tego nie zauważyła. Stwierdziła, że nie da rady tak dłużej maszerować.

Zatrzymała się przed starym, opuszczonym budynkiem. Zdjęła z ramion plecak i ukucnęła. Po chwili wyciągnęła z niego adidasy, te same, w których biegała rano. Na swoje szczęście miała je zapakowane, bo po południu mieli iść z Adamem na tenisa. Dziękowała w myślach Bogu, że akurat w ten dzień jej chłopak dał się namówić na ruch, pierwszy raz od dwóch miesięcy. W japonkach nie dało się szybko iść, co dopiero mówić o bieganiu – zdjęła je, założyła na stopy krótkie skarpetki, potem adidasy. Następnie schowała japonki do plecaka, zarzuciła go na ramiona i ruszyła biegiem przed siebie. Schowała też odtwarzacz MP3, żeby lepiej słyszeć to, co się działo wokół niej. Włosy, które miała spięte w koński ogon, podskakiwały miarowo w rytm jej kroków. Minęła dwoje starszych ludzi, spacerujących powoli. Oprócz nich i Kai ulica zdawała się być wymarła, jakby był zimny, niedzielny wieczór, a nie piękne, letnie przedpołudnie. Kaja obejrzała się za siebie, ale nie dostrzegła nikogo więcej – spojrzała więc na drugą stronę ulicy, ale tam też nikogo nie było. Przez chwilę pomyślała, że to dziwne, ale na ulicy nie było żadnych lokali usługowych czy sklepów, więc brak przechodniów można było zrozumieć. Spojrzała na zegarek – wskazywał godzinę trzynastą dwadzieścia osiem. Oszacowała, że utrzymując średnie tempo biegu, uda się jej dotrzeć do centrum w mniej niż dziesięć minut.

Po przebiegnięciu zaledwie kilkuset metrów, pot lał się z niej już strumieniami. Spływał z czoła, podrażniając oczy, ale starała się to ignorować. Wiedziała, że jak zacznie go ścierać, będzie musiała to robić już cały czas. Jeżeli tego nie zrobi, oczy przyzwyczają się i po jakimś czasie przestanie jej to przeszkadzać. Niebieska tabliczka poinformowała ją, że znalazła się na ulicy Złotej – stąd już czekała ją prosta droga do ścisłego centrum miasta. Między budynkami pojawił się majestatyczny Pałac Kultury i Nauki.



Most Śląsko-Dąbrowski, godzina 13:15.

Kuba oparł się ciężko o wóz strażacki. Rozwiązał koszulę i założył na spocone plecy, pozostawiając ją rozpiętą z przodu. Cały śmierdział spalenizną, ale w chwili obecnej niezbyt mu to przeszkadzało. Poza tym i tak nie mógł nic z tym zrobić, więc nie było sensu przejmować się na zapas. Strażacy przejęli dziewczynę i odprowadzali ją w stronę karetki, ale zdążyła jeszcze odwrócić się i spojrzeć na mężczyznę, który uratował jej życie – bezdźwięczne „dziękuję” wydobyło się z jej delikatnie rozchylonych ust. Kuba odpowiedział uśmiechem i kiwnięciem głowy. W tym momencie koło niego pojawił się lekarz, pytając, czy nic mu nie jest.

– Nie, nie byłem w środku podczas wybuchu – powiedział Kuba, niemal spazmatycznie łapiąc świeże powietrze. Płuca i gardło paliły żywym ogniem.

– To jak pan się tam znalazł? – zapytał młody lekarz. Miał około trzydziestu pięciu, czterdziestu lat, z jego szarych oczu biły jednocześnie troska i specyficzny chłód, wyróżniający wąskie grono profesjonalistów.

– Staliśmy w korku na moście, kiedy budynek wyleciał w powietrze – odpowiedział, wyjmując jednocześnie odznakę i pokazując ją lekarzowi – więc zareagowałem. – Schował ją i w zamian wyciągnął czerwone lucky strike’i. Zapalił, głęboko się zaciągając. „Może jeden dym wyprze drugi?” – pomyślał.

Lekarz raz jeszcze zapytał, czy Kuba nie potrzebuje pomocy, ale kiedy ten potrząsnął przecząco głową, ruszył w stronę ocalonej dziewczyny.

– Dobrze się pan spisał.

Kuba spojrzał w prawo i zobaczył stojącego nad sobą ogromnego strażaka. Facet był naprawdę wielki – skojarzył mu się z górskim olbrzymem, który biega po dolinach z maczugą i chroni owce przed wilkami. Z tą różnicą, że zamiast skóry i wełnianej czapki miał na sobie ognioodporny kombinezon i hełm. Przypomniało mu to oglądany niegdyś program, w którym strażacy podpalali pustostany w celach treningowych i jeden z takich pustostanów eksplodował – strażak przeżył tylko dzięki oprzyrządowaniu oraz temu, że wcześniej opuścił szybkę w hełmie. Ciekawe, czy nasze polskie hełmy też mają taką wytrzymałość?

– Widział pan w środku innych ocalałych? – zadudnił strażak-olbrzym.

– Dziękuję – odpowiedział Kuba, wypuszczając z ust kłąb dymu. – Tylko jednego mężczyznę, ale pańscy koledzy już do niego biegli. Poza tym nikogo, ale nie zapuszczałem się zbyt głęboko – dodał zgodnie z prawdą.

– Okej. – Olbrzym odwrócił się, krzyknął coś do dwóch strażaków i pobiegł w stronę wejścia do płonącego budynku. Ziemia wprost zatrzęsła się pod jego stopami.

Kuba rozejrzał się i zobaczył, że w akcji biorą udział już trzy wozy strażackie, a w oddali majaczyły światła kolejnego, który mozolnie przebijał się przez korek.

Westchnął głęboko i przetarł ręką spocone czoło. Pomyślał, że na nic się tu już nie przyda – czas bohaterów się skończył, teraz trzeba wracać do rzeczywistości i do żony, która czeka w samochodzie, prawdopodobnie odchodząc ze zmartwienia od zmysłów. Spojrzał na swoje ubrudzone i delikatnie osmolone ubranie, po czym rzucił okiem na płonący budynek. Po chwili przeniósł wzrok na most i zobaczył, że ustawiły się na nim tłumy gapiów, którzy z daleka oglądali niecodzienne widowisko. Szczerze gardził takimi ludźmi, ale jako stróż prawa nie mógł po prostu podejść i opieprzyć każdego po kolei – nie, jeżeli stali w bezpieczniej odległości i nie utrudniali akcji ratunkowej. A tak niestety było w tym przypadku. Wyrzucił niedopałek na ziemię, zdeptał go i ruszył powoli w stronę mostu.

Zauważył, że kilka twarzy jest zwróconych wprost na niego. Zignorował spojrzenia i skierował się w stronę schodów, prowadzących na górę. Kilka minut później stał już przy swoim samochodzie.

– Nic ci nie jest? – zapytała Natalia, widząc stan jego garderoby. Choć jej głos był spokojny, spojrzenie wyrażało ogromną troskę. Kuba po raz kolejny ucieszył się w duchu, że dane mu było znaleźć tak cudowną dziewczynę. Podszedł i objął ją czule.

– Nie, mnie nic.

– Wiesz, co się stało?

Wzruszył ramionami. Po chwili zadumy odpowiedział:

– Nie. Chyba w powietrze wyleciała stacja benzynowa, a rozprzestrzeniający się ogień zajął centrum… Ale to nie był raczej zwykły pożar, chociaż może i był… Nie wiem, nie jestem ekspertem.

– Pewnie stąd fruwające kawałki budynku – skomentowała Natalia. – Pospadały na samochody i nie można przejechać.

Kuba rozejrzał się po ulicy. Faktycznie, na niektórych samochodach leżały cegły, na jednym nawet znalazły się płonące deski. Miał tylko nadzieję, że obyło się bez rannych. Przynajmniej tu, na górze.

– Musimy poczekać na strażaków, aż to usuną, wszystko jest gorące – powiedział.

– Nawet płonącą deskę? – zapytała Natalia. Jej twarz przypominała gipsową maskę bez wyrazu, a brwi były delikatnie uniesione. – Chcesz czekać na strażaków, żeby usunęli płonącą deskę? Serio? – zapytała ponownie, przeciągając słowa, i wdzięcznie zamrugała oczami.

Zerknął w jej stronę.

– Nie, nie tylko płonącą deskę, ale i całą resztę gruzu – odpowiedział, przedrzeźniając ją. – Chociażby te samochody, które zderzyły się przez wybuch. Ja tego przecież nie zrobię.

Zapadła cisza. Kuba wsiadł do samochodu, pozostawiając otwarte drzwi i jedną nogę na asfalcie. Zamyślił się, patrząc na powolnie płynącą rzekę.

– Co tam się stało? – zapytała po chwili Natalia.

– Mówiłem ci już, że nie wiem.

– Nie o to mi chodzi. Pytam, co widziałeś w budynku – ujęła jego dłoń i spojrzała głęboko w oczy.

Kuba chciał odwzajemnić spojrzenie, ale szybko odwrócił wzrok. Nigdy nie lubił rozmawiać o sprawach, które dotyczyły jego pracy. Bagno, w jakim przyszło mu funkcjonować, było zbyt brudne i zbyt śmierdzące. Chciał tego oszczędzić swojej młodej żonie. Natka jednak nie dawała za wygraną.

– Kochanie, znam cię nie od dziś. Powiedz mi, proszę, ulży ci.

Użyła ciepłego i kojącego głosu, który sprawiał, że Kuba czuł się jak na sesji u psychoanalityka. Dodatkowo zaczęła delikatnie głaskać jego dłoń. Po kilkunastu sekundach tej małżeńskiej terapii pękł.

– Chodzi o to, że… – zawahał się, szukając odpowiedniego słowa. – Widziałem tam płonącego faceta – powiedział szybko i spuścił wzrok.

– Udało ci się go uratować? – zapytała, uważnie dobierając słowa i patrząc głęboko w brązowe oczy męża. Wiedziała, że sprawa jest poważna i nie pora na żarty.

Kuba westchnął głęboko.

– Nie. Ale on był jakiś dziwny – odpowiedział. Trzymał podniesioną głowę i patrzył prosto w twarz żony. – Całe jego ubranie stało w płomieniach… – mówiąc to, zaczął gestykulować rękami, pokazując miejsca, które się paliły – …a on po prostu stał i na mnie patrzył. Potem zniknął w kolejnym pomieszczeniu. Tak o, po prostu wyszedł, popatrzył się na mnie i poszedł sobie dalej. Jakby w ogóle nie czuł płomieni ani bólu.

Natalia dłuższą chwilę spoglądała na niego w milczeniu.

– Bez sensu – dodał, kręcąc głową.

– Może był w szoku? – zapytała. – Wiesz, ludzie w szoku dziwnie się zachowują. U niektórych adrenalina i endorfina jest pompowana z taką mocą, że w ogóle nie czują bólu. Widziałam kiedyś taki program na Discovery, o żołnierzach.

Natalia nie była pewna, czy jej mąż w ogóle słyszał to, co przed chwilą mówiła. Kuba wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Odwrócił się w stronę dziewczyny.

– Wiem, o czym mówisz – odparł. – Weź jednak pod uwagę, że już nie raz widziałem ludzi w szoku. Ten facet był inny. Było w nim coś dziwnego. Niepokojącego.

– Okej, rozumiem – odparła nieprzekonana Natalia.

Nagle usłyszeli strzał. Po sekundzie kolejny. Kuba zjeżył się i spojrzał w stronę schodów, po których wszedł na most. Zobaczył, jak stado gapiów, które mijał i którym tak bardzo gardził, rozbiega się we wszystkie strony, wrzeszcząc wniebogłosy. Automatycznie złapał ręką kaburę, w której tkwiła służbowa broń, i rzucił się w kierunku źródła hałasu. Przepychał się łokciami przez tłum. Powietrze przeszywały kolejne huki wystrzałów.

– Policja, przejście! – krzyczał zdenerwowany.

Nie wszyscy go usłyszeli, ale część ludzi się odsunęła. „Dobre i to” – pomyślał. Po chwili dotarł do szczytu schodów i stanął jak wryty.

Zobaczył, jak policjanci, którzy stali za radiowozem, strzelali do ludzi, powalając ich na ziemię. Krzyczeli, kazali się zatrzymywać, w końcu celowali w nogi. Ostatecznie strzelali, jednak ranni dalej czołgali się w ich stronę. Nie mieli broni, nie wyglądali na terrorystów – więc o co chodziło? Policji już doszczętnie odbiło? Jeśli nawet, to nie tylko im, bo Kuba dostrzegł, że strażacy też walczyli – wodą pod ogromnym ciśnieniem polewali osoby powoli idące w ich stronę. Nawet z takiej odległości było widać w ich ruchach nerwowość i strach. Coś było zdecydowanie nie tak. Ludzie byli przewracani i odrzucani – część z nich dosłownie leciała na samochody, część wywracała się wzajemnie o siebie. Jednak każdy niezmiennie wstawał i kontynuował obrany wcześniej kierunek marszu.

Nagle kilkanaście osób zaszło od tyłu grupę strażaków i wbiło się w szeregi, skutecznie ich rozdzielając. Kilku z nich zaczęło odpychać ludzi toporami. Olbrzym, z którym Kuba miał okazję parę minut wcześniej rozmawiać, stał w samym środku broniącej się grupy i wymachiwał bronią, trzymając atakujących na dystans. Jednak jednemu z napastników udało się przedrzeć i rzucić wprost na jego rękę – wyglądało to tak, jakby zaczął go gryźć. Strażak odepchnął go i błyskawicznie ugodził toporem w kolano. Strumień gęstej krwi rozlał się na jezdnię.

Kuba już chciał zbiec na dół i pomóc strażakowi-olbrzymowi, gdy usłyszał krzyk Natalii.

– Kubaaa! – w jej głosie było słychać przerażenie.

Mężczyzna błyskawicznie odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę samochodu, w którym zostawił żonę. Kątem oka dostrzegł, że ludzie uciekają też z mostu – co chwila ktoś na niego wpadał, odbijając się i spowalniając bieg.

W końcu dotarł do Natalii. Na szczęście, wbrew jego największym obawom, żona była cała i zdrowa.

– Co się stało? – zapytał, taksując ją spojrzeniem od góry do dołu. – Nic ci nie jest?

– Nie – odpowiedziała, łapiąc go z ręce i jednocześnie wskazując za siebie – ale spójrz tam.

Kuba odwrócił się. Ludzie opuszczali most w popłochu. Zostawiali pootwierane samochody, pozapalane światła i uruchomione silniki. Mężczyźnie przypomniał się film o Godzilli z Jeanem Reno. Oczami wyobraźni zobaczył wielkiego zielonego jaszczura, który podnosi się z Wisły i swoim grzbietem niszczy stary, wysłużony most. „Jasne” – pomyślał. „Z tej rzeki co najwyżej wyskoczyłby stary, obdarty waran. Jaki kraj, takie potwory”. Po chwili jednak powrócił do rzeczywistości.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю