Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 8 (всего у книги 25 страниц)
Metro, godzina 16:50.
Ile czasu tu już siedzimy? – zapytał Max zmęczonym głosem.
Paweł podniósł głowę znad kolan i odpowiedział:
– Będą ze trzy godziny.
Max milcząco kiwnął głową. Po raz setny rozejrzał się po klitce, w której aktualnie przyszło im gnić. Pomieszczenie techniczne, pełne wilgoci na ścianach i gratów nieznanego przeznaczenia. Z sufitu zwisała naga żarówka, spowijając wszystko mdłym, żółtym światłem. Pod ścianą stał regał wypełniony wszelkiej maści narzędziami i podzespołami. Obok niego usytuowany był stół oraz szafka pracownicza, zamykana na zamek. Na szczęście pomieszczenie również można było zamknąć. Odkąd tu wskoczyli, jakiś zombie stał i maniakalnie walił w drzwi, za wszelką cenę starając się wejść do środka. Chociaż zdaniem Pawła działania przeciwnika były niezbyt skuteczne, chłopak przygotował się na najgorsze. Wejdzie pierwszy potwór, wpuści pozostałe i będzie pozamiatane. Na szczęście przez ostatnie kilkadziesiąt minut nic podobnego się nie zdarzyło. Co wcale niekoniecznie poprawiało ich sytuację – owszem, byli teraz względnie bezpieczni, ale też uwięzieni w pułapce. Żaden z nich nie miał pojęcia, przy której stacji metra się aktualnie znajdują.
– Nie sądzisz, że powinni byli już zacząć nas szukać? – zapytał chłopak, szukając choćby promyka nadziei w tej beznadziejnej sytuacji.
– A dlaczego myślisz, że powinni? – odpowiedział pytaniem Paweł.
Max popatrzył na niego zaskoczony. Po chwili zastanowienia odparł:
– To znaczy nie nas osobiście, tylko jakichkolwiek ocalałych ludzi. Z tego całego bałaganu, w sensie.
– Może zaczęli. Tylko my dotarliśmy w takie miejsce, gdzie nikt się nie zapuszcza.
Max zmarszczył brwi, przekrzywiając delikatnie głowę. Po raz kolejny popatrzył pytająco na Pawła, który dodał:
– Chodzi mi o to, że jesteśmy daleko od miejsca wypadku. Jeżeli nawet do tunelu zeszła jakaś ekipa ratunkowa, to ocalałych szukali przy pociągu, a nie na całej linii metra – wyjaśnił.
– No tak… – skwitował chłopak. – I pewnie do tej pory wszystkich już znaleźli. Może niepotrzebnie stamtąd odeszliśmy?
Paweł westchnął ciężko, zerkając na swoje czarne adidasy.
– Już nie pamiętasz, co się tam działo? – zapytał, spoglądając gniewnie na Maxa. – I co dalej się dzieje, tuż za tymi drzwiami? Jak myślisz, co by z nas zostało, gdybyśmy nie wydostali się z pociągu? Bo ja mam wrażenie, że nie za wiele.
Max popatrzył na Pawła, zszokowany jego niespodziewaną agresją. Co go ugryzło? Jezu, żeby tylko nie dziabnął go żaden zombie, bo jeszcze za chwilę się zmieni w jednego z nich. Chłopak zaczął uważnie przyglądać się barczystemu mężczyźnie. W bezpośrednim starciu nie miałby z nim najmniejszych szans.
– Nie, masz rację – odpowiedział ugodowo. – Dobrze, że się stamtąd zabraliśmy.
Mężczyzna spojrzał na chłopaka, zmarszczył brwi i przekrzywił głowę. W tym momencie po plecach Maxa przebiegł dreszcz przerażenia. „Patrzy się na mnie jak głodny pies na swojego pana jedzącego kolację” – pomyślał. „Powstrzymuje się, ale pewnie za chwilę wirus przejmie kontrolę i…”.
– Nie, nie ugryźli mnie – powiedział nagle Paweł. – Widzę, jak na mnie patrzysz. Nie bój się, nie zamierzam ci zrobić krzywdy.
Max wypuścił z ulgą powietrze.
– O ile nie będziesz zadawał durnych pytań – dodał Paweł, uśmiechając się pod nosem.
Twarz Maxa natychmiast się rozpromieniła. Odpowiedział uśmiechem.
– Masz jeszcze coś do jedzenia? – zapytał poważnie mężczyzna.
– Nie.
Paweł kiwnął głową w milczeniu. Max po raz kolejny w życiu poczuł się lepszy od tych wszystkich mięśniaków, z którymi miał do czynienia w szkole. Był chudszy, więc mniej jadł. Poza tym czasami miał wrażenie, że mózgi wielkich sztangistów i gości pakujących maniakalnie na siłowni nastawione są tylko na dwie rzeczy, czyli jedzenie i ćwiczenia. Co w sumie sprowadzało się do jednego – rośnięcia. Jednocześnie dopadła go refleksja, że bez mięśniaka, z którym aktualnie przebywał, nie zaszedłby daleko. Poza tym, Paweł nie był „mięśniakiem” w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ćwiczył regularnie, aby utrzymać dobrą formę, ale do Pudziana było mu daleko. Cóż, dla wysuszonego chłystka spędzającego całe dnie przed komputerem każdy inny samiec, któremu nie widać kości, będzie mięśniakiem. „Co za różnica” – pomyślał Max. „Pewnie sam też bym sobie jakoś poradził”. I weź takiemu przetłumacz.
– Szkoda – westchnął Paweł, wspominając dwie kanapki, jakie znaleźli w plecaku chłopaka.
– Powinniśmy coś wymyślić – stwierdził błyskotliwie chłopak.
Paweł spojrzał w jego kierunku z ironicznym uśmiechem.
– Słucham, jakie masz pomysły, kierowniku? – zapytał.
Max delikatnie się zaczerwienił, zbity z tropu. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Po kilkunastu sekundach zaczął mówić:
– To znaczy, no wiesz… Chodziło mi tylko o to, że chyba nie powinniśmy tu zbyt długo zostawać. Wiesz, nie mamy jedzenia, niby siedzimy tu dopiero dwie godziny…
– Trzy.
– Dobra, trzy, ale nie wiadomo, ile czasu minie, nim jakaś ekipa ratunkowa nas tu namierzy. Siedzenie tutaj nic nie da.
– Brawo – przerwał mu Paweł. – A teraz, proszę, powiedz coś, czego nie wiemy.
W tonie żołnierza nie było grama sarkazmu, jednak chłopak odniósł wrażenie, że mężczyzna jest świadomy czegoś, o czym ten nie ma pojęcia. Ta niewiedza spowodowała, że poczuł lekki niepokój, ale paradoksalnie jakaś jego część czuła się z tym bezpiecznie. Jak z osobą, której można zaufać i powierzyć swój los.
– O Jezu, nie wiem. Po prostu kombinuję – chłopak wzruszył ramionami, nabzdyczając się po raz kolejny.
– Dobra, dobra, już spokojnie – Paweł starał się załagodzić sytuację. – Powiem ci tak… Tylko nie wpadaj w panikę, okej? Przestań liczyć na jakąkolwiek pomoc z zewnątrz. Po pierwsze dlatego, że po drodze trafiliśmy na zamkniętą stację. Sam ją widziałeś. Spotkałeś się kiedykolwiek z tak zamkniętą stacją w środku dnia? – Max niechętnie pokręcił przecząco głową. – No właśnie. To raz – kontynuował Paweł, wystawiając palec. – Do tej pory nie trafiła tu żadna ekipa ratunkowa, żadni medycy, służba ochrony metra, nic, zero. Mógłbyś stwierdzić, że nikt nie wie, gdzie jesteśmy, ale nie jest to zgodne z prawdą. Bo widzisz, chłopaku, każdy pojedynczy kawałek podziemnego tunelu, włącznie z tym pomieszczeniem, jest monitorowany. To dwa.
Max rozejrzał się po rogach salki i faktycznie, po przeciwległej stronie od wejścia, tuż pod sufitem przyczepione było czarne, błyszczące oko kamery. Jak mógł wcześniej tego nie zauważyć?
– Wobec czego, jeżeli kogokolwiek interesowałby nasz los, znalazłby nas bez najmniejszego problemu – kontynuował Paweł. – Dotychczasowy brak reakcji świadczy o dwóch rzeczach: albo boją się otworzyć kraty i zejść na dół, a nas mają w dupie, albo skala zjawiska jest tak duża, że muszą ratować to, co się jeszcze da, a nas mają… w dupie. Tak czy inaczej, mamy przesrane jak w ruskim czołgu.
Chłopak patrzył na swojego towarzysza wybałuszonymi oczami. Jeżeli prawda czasem boli, to on dostał właśnie żelazną pięścią objawienia w sam nos.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – zdołał wydusić z siebie.
Paweł westchnął, zbierając myśli.
– Byłem na misji w Afganistanie – zaczął swoją opowieść. – Dostaliśmy namiary na takie jedno miejsce. Szczegóły nie są ważne. Wszystko miało być zrobione po cichu, delikatnie i niezauważalnie, czyli tak jak zawsze działaliśmy. Dotarliśmy do celu i nasz pluton został podzielony na trzy mniejsze pododdziały. Pierwszy miał zabezpieczać wejście, drugi spenetrować jaskinię, a trzeci obstawiać wyższe rejony góry. Mnie się trafił pierwszy. – Wzrok Pawła nabrał dziwnego blasku. – Wywiad doniósł, że z dużym prawdopodobieństwem w pieczarach kryje się jeden z ważniejszych członków ruchu oporu. Rozkaz był jednoznaczny. Mieliśmy przytargać bydlaka za brodę do bazy, martwego lub żywego, bez znaczenia. Wszystko szło gładko – ciągnął – aż do momentu, gdy zostaliśmy zaatakowani. Sukinsyny zastawiły na nas pułapkę. Zdalnie wysadzili wejście do jaskini, jednocześnie atakując zarówno mój pododdział, jak i ten zabezpieczający górę. Rozdzielili nas w kilkanaście minut, strzelając jak do kaczek. Okazało się, że moich kumpli wewnątrz jaskini potraktowali gazem. Oczywiście wszyscy mieliśmy maski, jednak one nie gwarantują stuprocentowego bezpieczeństwa. Wszystko zależy od czasu, który spędzasz w zagazowanym miejscu i od jego lokalizacji. W grocie nie było przeciągu, więc moi kumple mieli przesrane. Nie mieliśmy wyboru. Jakimś cudem udało się nam przegrupować i dotrzeć do rosomaków, które pozostawiliśmy kilka kilometrów dalej.
Paweł przerwał opowieść, żeby zaczerpnąć powietrza. Zamyślony patrzył w podłogę. Max wyobrażał sobie, że tamten pewnie przeżywał wszystko, co się wydarzyło daleko poza granicami kraju, po raz kolejny.
– Musieliśmy ich zostawić – wydusił z siebie żołnierz. Chłopak widział, z jakim trudem przyszło mu to wyznanie. – Jednak po paru dniach trzech z nich wróciło do bazy. Żaden z nas nie odważył się spojrzeć któremukolwiek z nich w oczy.
– No, ale gdybyście zostali, to by was wszystkich wystrzelali – chłopak starał się usprawiedliwić Pawła.
– Może tak, a może nie. Może udałoby się nam utrzymać pozycje na tyle długo, żeby się do nich dokopać. Tak czy inaczej, podjęliśmy decyzję o ratowaniu własnych dup.
Nastała niezręczna cisza.
– Chyba rozumiem – westchnął Max. – Chcesz przez to wszystko powiedzieć, że odcięli metro, żeby ratować resztę miasta? Że szaleje tu jakaś zaraza i postanowili nas poświęcić?
– Najwyraźniej. A przynajmniej wszystko na to wskazuje – Paweł pokiwał głową.
– Super…
– Spokojnie. Jeżeli udało się moim kolegom, nam też się uda – powiedział, niezbyt wierząc w to, co mówił. Miał jednak nadzieję, że te słowa podniosą morale chłopaka.
– No proszę cię! – żachnął się Max. – Nie jestem idiotą. Przecież to byli żołnierze! Komandosi! GROM! A ja? Jestem zwykłym uczniem. W czym ja ci pomogę? Jeżeli to miał być żart, to wyjątkowo słaby, sorry.
Paweł patrzył na niego w milczeniu. Chłopak był świadomy własnej siły. To dobrze, zdecydowanie lepiej, niż gdyby był kretynem pozbawionym wyobraźni, za to z wybujałym ego. Nie skomentował jego uwag, zaczął natomiast rozglądać się po pomieszczeniu. Wstał, podszedł do zamkniętej szafki i zaczął szarpać za drzwiczki. Miał nadzieję, że stary i pewnie zardzewiały zamek ustąpi.
Nic z tego. Mężczyzna odwrócił się i ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu. Nagle w jego szarych oczach pojawił się błysk świadczący o tym, że dostrzegł to, czego szukał.
Po paru sekundach za pomocą młotka pokazał szafce, kto jest górą. Otworzył drzwiczki i wsadził krótko ostrzyżoną głowę do środka, wyjątkowo dumny z siebie.
Ze środka dobiegały dźwięki świadczące o niezbyt delikatnym penetrowaniu zawartości. Kilkanaście sekund później Paweł wystawił głowę zza drzwiczek, trzymając w jednym ręku jakieś zwinięte papiery, a w drugim dwie duże, żółte latarki budowlane.
– Co tam znalazłeś? – zapytał Max, wskazując gestem zwinięte papierzyska.
– Wszystko, co chciałbyś wiedzieć o warszawskim metrze, a o co boisz się zapytać – odparł triumfalnie komandos, szczerząc bezczelnie zęby.
Bielany, godzina 16:47.
Tomek od paru godzin siedział przed telewizorem. Czuł się bardzo zmęczony. Tak zmęczony, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Wydarzenia ostatnich kilku godzin oraz informacje, które w tym czasie zdołał przetworzyć, postarzyły go zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Dosłownie przygniotły go swoim ciężarem i treścią. Ze stuprocentową pewnością uświadomił sobie, że nie jest wariatem i to wszystko, co widzi dookoła, dzieje się naprawdę. Ludziom odbiło i zgotowali sobie małą, lokalną epidemię. Ot tak, dla złamania rutyny szarego, nudnego życia.
Im dłużej siedział przed ekranem telewizora, tym częściej pojawiały się na nim coraz to gorsze wiadomości. Wszystko działo się bardzo szybko. Przesłanki o tajemniczej zarazie przenoszonej najprawdopodobniej drogą kropelkową, docierały z kolejnych dzielnic – Bielan, Ursynowa, Targówka, a nawet z Wilanowa. Wszędzie tłem do informacji były zdjęcia atakujących się ludzi.
Chłopak wstał i podszedł do drzwi. Przytknął do nich ucho, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Trochę go to uspokoiło, chociaż i tak miał wrażenie, że na korytarzu czai się masa potworów czyhających na jego życie. Doszedł do wniosku, że należy zacząć działać.
Gdzieś z oddali doleciało do niego zawodzenie syreny, ale nie potrafił rozpoznać, czy to wyła policja, straż pożarna czy karetka. Podreptał do kuchni i wyjrzał na ulicę. Była jeszcze bardziej wyludniona niż ostatnio – naliczył mniej niż tuzin poruszających się obiektów. Istniała nikła szansa, że przed zmrokiem będzie ich jeszcze mniej.
– I co niby miałoby mi to dać? – zapytał na głos sam siebie. Czasem dobrze jest się usłyszeć, ot, choćby dla dodania sobie otuchy. Lub żeby po prostu nie zwariować.
I wtedy jego wzrok zatrzymał się na radiowozie. Wciąż otwarte drzwi od strony kierowcy zapraszały do środka, obiecując skarby, jakich Tomek nie znajdzie w dusznym, zamkniętym na cztery spusty mieszkaniu. „Przecież tam musi być broń” – aż westchnął z radości.
Na okrągłej twarzy chłopaka zagościł chytry uśmiech, a w zielonych oczach zawadiacko zamigotały iskierki. „Tak, to jest to” – pomyślał. „Zdobędę broń i będę mógł się… bronić”. Iskierki przygasły, ustępując miejsca szarej mgle spowijającej oczy chłopaka. Tomek intensywnie myślał, analizując wszelkie możliwe scenariusze. Jeżeli wyjdzie teraz z domu i skieruje się w stronę radiowozu, ma szansę dostać się do niego bez przechodzenia blisko zombie. Bo chyba najwyższy czas je tak nazwać. Zjadają ludzi, szwendają się po okolicy niczym zmasakrowani całonocnym melanżem licealiści, poszukujący jakiegokolwiek płynu, i prawdopodobnie tak samo, jeśli nie bardziej, śmierdzą.
„Dobra, uda mi się dotrzeć do środka, ale czy to wystarczy?” – zaczął myśleć nieco bardziej racjonalnie. „Jeżeli broń jest jakoś przymocowana i zabezpieczona, a zapewne jest, to będę potrzebował trochę czasu, żeby ją wyciągnąć”.
Z drugiej strony zawsze mógł zamknąć się w środku auta, a gdy już zdobędzie karabiny – czy co tam znajdzie – utorować sobie dzięki nim drogę na zewnątrz. Nie mógł jednak wiedzieć, ile kreatur się zleci i czy najzwyczajniej na świecie starczy mu amunicji.
Poza tym nie mógł być pewien, czy w ogóle jest tam broń. To znaczy, broń palna. Pałki i paralizatory raczej się nie przydadzą. Nie chciał ryzykować tak niebezpiecznej wyprawy bez chociaż minimum pewności, że się opłaci.
– First things first… – powiedział do siebie.
W myślach starał się odtworzyć wydarzenia ostatnich paru godzin. Gdy przyjechał radiowóz – zombie okrążyli i zaatakowali policjantów. Ci się oczywiście bronili, ale czy Tomek na pewno słyszał strzały? Po tej całej masie wiadomości, które obejrzał w telewizji, tych wszystkich ujęciach z różnych części stolicy, przypominających bardziej korespondencję z działań wojennych niż relację z miasta, po którym codziennie się przechadzał – już nie był pewien, czego doświadczył osobiście, a co jego umysł przyswoił sobie z ekranu.
Zaryzykował otwarcie okna. W jego nozdrza uderzył zapach świeżego, letniego powietrza. Powietrza napełniającego człowieka nadzieją, optymizmem i chęcią do życia. Lepiej pachnie chyba tylko powietrze zaraz po letnim deszczu. Owszem, to co innego niż powietrze w lesie czy na wsi, ale i tak zawsze miła odmiana od smogu, którym oddycha się na co dzień.
Szybko wyjrzał zza parapetu, sprawdzając, czy żadna poczwara nie wdrapuje się na górę z zamiarem odebrania mu życia, po czym błyskawicznie schował głowę. Mieszkał na drugim piętrze, ale i tak nie był do końca pewien, czy wysokość jest wystarczająca. Na szczęście było pusto, nikt nawet nie kręcił się pod oknem. Odetchnął z ulgą. Oparł ręce na ciepłym kawałku blachy i skupił wzrok. Do wnętrza radiowozu raczej nie zajrzy, bo rentgena w oczach nie ma, ale starał się dostrzec możliwie wiele szczegółów. Parę trupów leżało w całkowitym bezruchu, wliczając w to rozszarpanych policjantów. Jednak mimo dobrego wzroku i niezłej przejrzystości powietrza, Tomek nie był w stanie dowiedzieć się tego, czego chciał. Odległość była zbyt duża. Odwrócił się od parapetu i zamyślił.
Lornetka!
Wybiegł z kuchni jak oparzony. Po paru minutach wariackiego buszowania we wszystkich możliwych skrytkach znalazł to, czego szukał. Wrócił do kuchni, dumnie dzierżąc w ręku połyskującą zdobycz.
Teraz mógł się dokładniej przyjrzeć okolicy. W tak dużym przybliżeniu trupy wyglądały paskudnie. Ślady po ugryzieniach były wszędzie, nie wyłączając twarzy. Wokół ofiar walały się wnętrzności i fragmenty skóry, tworząc groteskowy street art. Po paru sekundach Tomek oderwał lornetkę od oczu i przyłożył pięść do ust. Czuł, że zaraz zwymiotuje.
– O kurwa… – wyszeptał.
Pomysł wyjścia z domu i przejścia między ciałami – tymi leżącymi i tymi jeszcze chodzącymi – już nie wydawał mu się tak atrakcyjny.
Na razie ma co jeść. Jest też dach nad głową, prąd i wszelkie inne zdobycze cywilizacji, tak bardzo umilające bezczynne ślęczenie godzinami w domu. Da sobie radę. Może za kilka godzin nadjedzie reszta policji, może do gry włączy się wojsko… Według informacji już się włączyło, tylko jakoś go tu nie widać. Ale to pewnie tylko kwestia czasu.
Przeczeka.
Zostawił okno otwarte, by przewietrzyć pomieszczenie, wyszedł z kuchni i skierował swoje kroki do salonu. Zatrzymał się przed starym regałem, pamiętającym jeszcze czasy Gierka. Na wysokości piersi klasycznie umieszczone były drzwi, za którymi znajdował się niezbędny w każdym domu barek.
Skoro dorośli sobie pomagają w takich sytuacjach alkoholem, to on też może. Poza tym, bądźmy szczerzy – palcem nie był robiony i już nie raz raczył się wysokoprocentowymi trunkami. Ale samemu to jakoś inaczej. No nic, może będzie lżej to wszystko znieść. Zresztą, jak mawia ciocia Gosia, lufa jest dobra na wszystko.
Nalał sobie kieliszek wódki i po chwili namysłu wlał zawartość wprost do gardła. Błyskawicznie połknął i dopiero wtedy, niemiłosiernie się krzywiąc, uświadomił sobie, że nie wziął popitki. „I dobrze” – pomyślał. „Prawdziwi twardziele piją bez popity!”. A sytuacja, w której się znalazł, nie toleruje mięczaków. Przetrwają tylko najsilniejsi, mawiają. Przyjmijmy picie wódki bez popitki za pierwszy etap w utwardzaniu swojego jestestwa i hartowaniu ducha.
Tomek zamknął barek i powędrował na kanapę. Przez chwilę trzymał w ręku pilota, ale nie włączał telewizora. Bał się tego, co w nim zobaczy. Siedział i tępo wpatrywał się w regał przed sobą. Gardło dalej paliło, ale kula w żołądku jakby się rozpuściła, robiąc miejsce przyjemnemu ciepłu.
Znowu poczuł się zmęczony. Spojrzał na barek, mierząc go wzrokiem. Po chwili wstał, otworzył go i wrócił na kanapę, niosąc w ręku butelkę wódki.
Mokotów, godzina 16:57.
Jacek wpatrywał się w koleżankę leżącą na dwóch olbrzymich pufach połączonych ze sobą w prowizoryczne posłanie. Karolina umierała. Nie wiedział, skąd ta pewność, ale był o tym stuprocentowo przekonany.
Po ostatnim ataku, który miał miejsce w dużej sali konferencyjnej, udało im się zabarykadować w oddzielnym skrzydle biura. Plus był taki, że na „ich” sektor składały się teraz dwa pomieszczenia – mała salka konferencyjna i druga sala, w której były poustawiane biurka z komputerami i telefonami. Na szczęście w pomieszczeniach nie było zombie – Jacek sprawdził je dwukrotnie, bardzo dokładnie. Potem dobrał się do automatu z przekąskami i zimnymi napojami. Miał mały problem z pleksiglasową szybą, jednak po paru uderzeniach gaśnicą ustąpiła.
– Mogą mi wystawić rachunek – stwierdził zawadiacko.
Karolina twardo spała od ponad godziny. Na początku jej oddech był przyśpieszony, jednak od pewnego czasu zdawał się zwalniać, jakby z minuty na minutę gasła. Jackowi wydało się to strasznie niesprawiedliwe. Młoda, inteligenta dziewczyna, z ambicjami i pomysłami na życie. Chciała tylko pomóc. Jak się okazało – nieodpowiedniej osobie. Może takie było jej przeznaczenie? „Gówno, a nie przeznaczenie” – pomyślał. W głowie zabrzmiał mu stary kawałek: „Nikt nie mówił, że będzie łatwo…”. Już nawet nie pamiętał, kto to nagrał. Autor miał rację, ciekawe, jak teraz sobie radzi? Otworzył kolejną puszkę coli. „Przynajmniej mam co włożyć do ust, nie to co w łazience” – pocieszał się. I dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że mimo upływu czasu nadal nie pojawiły się żadne ekipy ratunkowe: ani policja, ani straż, nie wspominając w ogóle o ochronie budynku…
Nagle Karolina uniosła się na łokciach i otworzyła szeroko oczy, odnajdując zaskoczone spojrzenie kolegi.
– Już zaczynałem tracić nadzieję – powiedział i dopiero wtedy ugryzł się w język. W sumie mógł powiedzieć coś milszego, a nie utwierdzać ją w przekonaniu, jak fatalnie i słabo wygląda.
Patrzyła na niego w milczeniu. Naraz wzrok jej zmętniał i opadł na szarą, biurową wykładzinę. Jednocześnie zaczęła delikatnie wyginać się na boki, w rytm coraz słabszego oddechu, jakby wpadła w trans. Jacek obserwował ją bezradnie z puszką gazowanego napoju w ręku. Jej piersi unosiły się coraz dłużej i wolniej, gdy nagle zaczerpnęła gwałtownie powietrza i uniosła głowę.
– Jaceeek! – krzyknęła rozdzierająco, otwierając szeroko oczy i patrząc niewidzącym spojrzeniem w przestrzeń przed sobą.
Wypuścił puszkę z ręki, zalewając ciemnym płynem wykładzinę. Podbiegł do Karoliny i złapał ją za ramiona, nie pozwalając, aby upadła. W spojrzeniu, które mu przed chwilą posłała, było więcej bólu i przerażenia, niż mężczyzna widział przez całe swoje życie. Bał się tak bardzo, ale musiał jej jakoś pomóc. Coś mu po prostu kazało tak uczynić, jakiś wewnętrzny instynkt. Inny natomiast podpowiadał mu, że należy czym prędzej brać nogi za pas i spierniczać stąd w podskokach. Pierwszy jednak okazał się silniejszy.
Trzymał dziewczynę w ramionach, szepcząc do ucha uspokajające frazesy, gdy nagle poczuł jak jej ciało wiotczeje. Położył ją delikatnie na fotelu, przytrzymując głowę ręką.
– Karolina, hej, słyszysz mnie? – powiedział drżącym głosem. – Ej, laska, nie rób mi tego, proszę.
Wiedział, że nie doczeka się odpowiedzi. Karolina umarła.
Siedział, trzymając ją przez ładne kilka minut. Nie wiedział, jak ma się zachować. Nigdy nie miał do czynienia ze zmarłym, a przynajmniej nie w tak bezpośredni sposób.
Wreszcie wstał i odszedł od ciała koleżanki, wcześniej łagodnie zasuwając jej powieki. Nie odwracając się, podszedł do drzwi i uderzył w nie mocno pięścią. Z drugiej strony odpowiedziało mu takie samo uderzenie, poparte paskudnym jęczeniem.
Odskoczył od drzwi, jakby znajdowały się pod napięciem. Nie słyszał, żeby ktoś do nich podchodził, a siedział w ciszy przez ostatnie kilkadziesiąt minut, uparcie kontemplując sens życia. A jednak ktoś tam stał. Uderzenie powtórzyło się. Jacek ponownie odskoczył spod drzwi, odwrócił się zdezorientowany i rozejrzał się po pomieszczeniu. Brak okien, brak drugiego wyjścia – to po prostu idealne miejsce na… grobowiec.
Przeklął cicho pod nosem. Odsunął się od wciąż bombardowanych mozolnymi ciosami drzwi. „Czas rozejrzeć się za czymś, co może posłużyć jako broń” – stwierdził. Przeszedł obok ciała Karoliny, nie spoglądając na nie, i wkroczył do niewielkiej salki konferencyjnej.
Na środku stał duży stół o jajowatym kształcie, otoczony piętnastoma krzesłami. Dumnie i samotnie sterczał na nim mały rzutnik; poza tym w pomieszczeniu nie było dosłownie żadnego wyposażenia. Zrobił krok w tył, ponownie wchodząc do pomieszczenia biurowego. Bacznym okiem zlustrował wszystkie sprzęty, zastanawiając się, co może chociaż częściowo rozmontować i wykorzystać jako broń. MacGyver by się przydał. Zaraz by zmontował jakieś małe działko samobieżne albo helikopter i po kłopocie.
– Myśl, chłopie, myśl… – motywował się, szepcząc pod nosem. – Potrzebuję czegoś długiego. Pogryźli Karolinę i się wykrwawiła, więc trzeba ich trzymać na dystans…
Mówiąc to spojrzał na pufy i zamarł.
Obie stały puste.
Poczuł, jak jego całe ciało sztywnieje, a plecy pieści mu ohydny jęzor przerażenia. Wszystkie jego zmysły osiągnęły poziom koncentracji, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył. Na miękkich nogach podszedł do puf, nie mogąc wprost oderwać wzroku od wgłębień, które jeszcze kilkanaście sekund temu wypełniała jego świeżo zmarła koleżanka.
– To niemożliwe, niemożliwe… – powtarzał, jakby chciał w ten sposób zaprzeczyć temu, co widział.
Podszedł bliżej do puf i spojrzał za nie. Były wysokie na pół metra, więc może dziewczyna stoczyła się za nie i teraz leży na podłodze. Niestety, ta była pusta. Dopiero teraz obejrzał się za siebie, skrupulatnie taksując wzrokiem całe pomieszczenie. I wtedy ją zobaczył.
Stała tyłem kilka metrów dalej, nerwowo kręcąc głową to w lewo, to w prawo. Wyglądała, jakby weszła pomiędzy boksy pracownicze i nie wiedziała, co dalej z sobą począć. W pierwszej sekundzie poczuł ulgę – widocznie pomylił się w ocenie i Karolina tylko zemdlała, a teraz po prostu wstała i nie bardzo rozumie, co się wkoło dzieje. Fajnie, bo to znaczy, że żyje i wszystko będzie…
W tym momencie dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała Jackowi w oczy.
– Kurwa! Niemożliwe! – krzyknął, cofając się o krok i wpadając na pufy.
Nie pomylił się. Karolina nie żyła. Jej wyraz twarzy zmienił się nie do poznania. Może nie uległa fizycznemu przeobrażeniu, ponieważ od momentu zgonu nie minęło jeszcze zbyt wiele czasu, ale w jej postaci zmieniło się coś innego. Puste spojrzenie ciemnych oczu przeszywało teraz Jacka na wylot, jakby w ogóle nie istniał. Wokół byłej koleżanki roztaczała się tajemnicza aura śmierci i chęci zniszczenia wszystkiego, co żywe, której mężczyzna nie rozumiał i której nie chciał zrozumieć. Może w chwili tak skrajnego przerażenia wyolbrzymiał pewne fakty, ale był stuprocentowo pewien, że stoi przed nim kostucha we własnej osobie i właśnie rozpoczęła się – kolejna w dniu dzisiejszym – walka o „być albo nie być”.
Nagle coś w Jacku pękło. Niemalże dosłownie, mógłby nawet przysiąc, że słyszał ciche trzaśnięcie. Poczuł, że rośnie. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak ekstremalnie wkurzony i nie czuł w sobie tak potężnej żądzy mordu. Miał dość. Najpierw gość w holu, od którego ten cały syf się zaczął, potem trupy w dużej sali i jeszcze dwie nieumarłe laski, które ewidentnie chciały go zeżreć. Wezbrała w nim frustracja, którą miał zamiar teraz wyładować. Wiedział, jak ci popaprańcy są powolni, więc rozumiał też, jaką ma nad nimi przewagę.
Ruszył przed siebie, pochylając głowę niczym rozwścieczony byk. Karolina zrobiła to samo, z tym że zdecydowanie wolniej i mniej składnie. Sekundę później, poczęstowana mocarnym kopniakiem kolegi, odbiła się od ściany i upadła bezwładnie na podłogę. Jacek dyszał z wściekłości. Zrobił kolejny krok w jej stronę i zatrzymał się, przypomniawszy sobie, że nie należy wchodzić z nimi w bezpośredni kontakt. Potrzebuje broni. Narzędzia mordu. Mały geniusz zbrodni, siedzący w jego głowie, podpowiedział mu, żeby przewrócił stół z IKEA, na którym stał komputer, i wykręcił zeń jedną nogę. Mebel wyprodukowano z tandetnej sklejki, rozpadającej się po jednym sezonie, ale jego nogi były wykonane z metalu. Idealnie. Zaskakujące, jak szybko ludzie potrafią zmienić się z ofiary w kata.
Po paru chwilach dzierżył już w rękach białą, grubą pałkę. Zdecydowanie lepiej się poczuł, mając w posiadaniu broń. W międzyczasie Karolinie udało się wstać i ponownie obrać kurs na Jacka. Ten znów postąpił parę kroków w jej stronę, trzymając wysoko uniesioną pałkę niczym kij baseballowy, gotów zadać cios. Co chwila poprawiał uścisk spoconych dłoni, czekając, aż dziewczyna wejdzie w zasięg gwarantujący skuteczny cios.
Karolina weszła weń czterokrotnie, za każdym razem zmuszając Jacka do cofnięcia.
– No żeż kurwa, nie mogę – westchnął z rezygnacją, opuszczając nogę od stołu.
Dziewczyna wydawała się być tego świadoma, bo cały czas uparcie kroczyła w jego stronę. Walenie w drzwi przybrało na sile, jakby motywując ją do skuteczniejszego działania. Ta naraz przyśpieszyła, wyciągając przed siebie ręce i wyjąc tak żałośnie, że włosy chłopaka stanęły dęba. Jacek zareagował błyskawicznie, nie zastanawiając się nad tym, co robi – wziął potężny zamach i uderzył byłą koleżankę prosto w skroń. Do jego uszu doleciał niedający się pomylić z niczym innym, ohydny odgłos pękającej czaszki. Karolina bezwładnie upadła na wykładzinę. Jacek stał, patrząc na swoje dzieło.
Nie było mu dane długo stać bezczynnie. Dziewczyna zaczęła się bowiem znowu ruszać i wbrew wszelkiej logice podnosić z podłogi. Chłopak nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Kontrolę nad jego ciałem przejęła panika. Zadziałał wrodzony system obronny.
Biała pałka miarowo wznosiła się i opadała. To było jedyne rozwiązanie. Trzeba pozwolić sobie na chwilę zwariować, żeby roztrzaskać głowę komuś znajomemu nogą od stołu.
A potem nastała cisza. Po pałce skapywała krew, pomieszana z włosami i resztkami mózgu Karoliny. Wszystko wokół było zbroczone jasnym, czerwonym płynem. Nie wyłączając sufitu ani Jacka. Ten dyszał ciężko, ale był pewien, że dziewczyna już nie wstanie. Gdyby okazało się inaczej, zacznie walić pałką we własny łeb, bo więcej nie zniesie. Zrobił parę kroków w tył i opadł ciężko na pufę. Powoli uspokajał oddech, jednak przez ciało dalej przechodziły mu fale niemalże elektrycznych wyładowań, przyprawiając go o mimowolne dreszcze. Umysł powoli wracał do normy.
Walenie w drzwi nie ustawało. Jacek, wsłuchując się w jego rytm, stwierdził, że znajduje się za nimi jedna osoba. Oczywiście kolejna mogła stać bezczynnie obok, ale wolał liczyć na łut szczęścia. Na razie jest jedna, ale hałas może zwabić następne, więc jeżeli ma się stąd wydostać, to musi działać szybko. Starał się przypomnieć sobie rozkład pomieszczeń na piętrze. Mała salka konferencyjna, kilkanaście metrów korytarzami i znajdzie się w holu. Stamtąd do wind i… nie, windy to słaby pomysł. Mogą się zaciąć, wolno działają i nie wiadomo, co za diabelstwo siedzi w środku. Na tym etapie był już bowiem pewien, że cały budynek jest zaatakowany. Zatem schody. Są przy windach, więc i tak musi się kierować we wcześniej obranym kierunku.
– Dobra. Mówisz, masz – powiedział do siebie, wstając i ruszając w stronę szarych drzwi. – Raz zombie śmierć – dodał, wrednie się uśmiechając.