Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 10 (всего у книги 25 страниц)
Na szczycie „Diabła” siedział żołnierz obsługujący karabin maszynowy UKM-2000, które to cudo potrafiło wypluwać z siebie pociski grubości męskiego małego palca z prędkością ponad dwustu pięćdziesięciu sztuk na minutę. To w rytm tego beatu tańczyli zombie. Wokół transportera opancerzonego szło siedmiu żołnierzy, rozsypawszy się wcześniej w zgrabną tyralierę. Prowadzili równy ostrzał, dzieląc ogień na dwie grupy – jedna eliminowała zombie zagrażających bezpośrednio Kai, druga postawiła zaporę ogniową i odcięła bandę nacierającą od strony zejścia do Dworca Śródmieście.
Nagle jedno z monstrów złapało Kaję za rękę. Dziewczyna odwróciła się, ale wiedziała, że stoi na linii ognia. Instynkt zadziałał błyskawicznie – ugięła kolana, pozwalając grawitacji pociągnąć jej ciało na ziemię. Ułamek sekundy później głowa starszego mężczyzny o zakrwawionych ustach i niewidzących oczach eksplodowała.
Kaja ledwo mogła oddychać. Zerknęła w stronę nadchodzącego zbawienia i dostrzegła ósmego żołnierza. Klęczał na chodniku, opierając broń o betonowy kosz na śmieci. Snajper posyłający ołów o średnicy 12,7 milimetra prosto do czaszek zombie. Można by rzec, że wybijał im głupie pomysły z głowy, tak jak temu przed chwilą. Naraz wstał, w rękach trzymając ciężki karabin wyborowy typu TOR.
Nastała cisza zmącona tylko przez warkot silnika rosomaka, który zatrzymał się kilkadziesiąt metrów od dziewczyny. Kaja rzuciła się biegiem w jego stronę.
Metro, godzina 20:15.
Przez ostatnie parę godzin siedzieli przy biurku i dokładnie analizowali plany metra znalezione przez Pawła w robotniczej szafce. Sieć podziemnych tuneli rozrastała się do niewyobrażalnych rozmiarów, tworząc labirynt, który ewidentnie nie wybaczał pomyłek – spora część korytarzy kończyła się ślepymi zaułkami – więc jeżeli weszliby w zły, straciliby możliwość bezpiecznego wycofania się. Musieli wobec tego bardzo dokładnie zaplanować trasę ucieczki, a do tego potrzebowali przede wszystkim dokładnej informacji dotyczącej ich aktualnego miejsca pobytu. I tu pojawiał się problem. Max sądził, że znajdują się gdzieś pomiędzy Wilanowską a Wierzbnem, jednak Paweł uważał, że dotarli znacznie dalej. Stawiał bardziej na Politechnikę, ale nie mógł być tego stuprocentowo pewien. Błąkali się po ciemnych korytarzach dość długo, minęli też kilka opuszczonych i zamkniętych stacji, cały czas licząc, że uda się im znaleźć jakieś otwarte przejście. Dopiero chłopak, w przypływie geniuszu, połączył numer kamery umieszczonej pod sufitem z planem instalacji elektrycznej i wyszło na jaw, że znajdują się niecałe trzysta metrów od stacji Racławicka. W pierwszej chwili Paweł nie uwierzył i musiał wszystko sprawdzić samemu, dwukrotnie. Wyszło na to, że Max miał jednak rację.
Popatrzyli na siebie w milczeniu. Max przeciągnął szczupłą dłonią po długich, kręconych włosach, odgarniając je z czoła.
– Cholera, kawał drogi żeśmy pokonali – stwierdził nieco zdziwiony.
– W sumie racja… – odpowiedział Paweł. – Znasz Mokotów?
– Szczerze mówiąc, to raczej średnio – powiedział chłopak i skierował wzrok na betonową posadzkę, jakby czuł się winnym tego, że nie zna dokładnie topografii całego miasta.
– Szkoda, bo ja też nie – odpowiedź Pawła podniosła Maxa odrobinę na duchu. Przynajmniej w tej jednej rzeczy mógł się z nim równać.
– Ale w sumie to i dobrze, bo za Polami Mokotowskimi jest jednostka wojskowa – dodał mężczyzna. Złudzenie równości prysło. Max patrzył na niego z zainteresowaniem, wyraźnie oczekując dalszej części wypowiedzi. Kiedy po paru minutach stało się jasne, że ten nie zamierza dalej ciągnąć tematu, chłopak zapytał nieco ironicznie, unosząc krzaczaste brwi:
– Aha… I co, idziemy tam?
Paweł popatrzył na niego w milczeniu. Max domyślał się, że tamten analizuje różne możliwości.
– Tak, chyba powinniśmy spróbować. Tak myślę.
Powiedział to, marszcząc wysokie czoło. Coś mu chodziło po głowie, ale wyraźnie nie chciał powiedzieć co.
– Masz co do tego jakieś wątpliwości? – zapytał chłopak.
– Nie jestem do końca pewien. Znasz takie uczucie, gdy intuicja kompletnie wariuje? Gdy pod czaszką widzisz czerwone, pulsujące światło i słyszysz wycie syreny alarmowej, ale nie masz zielonego pojęcia dlaczego. Masz tak czasem?
– Eeee… – wybąkał delikatnie zbity z tropu chłopak.
– No dobra, chyba mogę być z tobą szczery – powiedział Paweł, pochylając się konfidencjonalnie w stronę chłopaka. Max winien był odebrać to jako komplement, ale jakaś część jego mózgu podpowiadała mu, że to nie o to chodzi. Paweł powiedział tak nie dlatego, że stali się nagle superprzyjaciółmi, tylko raczej dlatego że prawdopodobieństwo wydostania się stąd żywym było, delikatnie mówiąc, dość nikłe. Swoim milczeniem utwierdził Pawła w przekonaniu, że ten dobrze robi.
– Okej. Wiesz, jako żołnierz GROM-u mam trochę inną świadomość i sposób postrzegania pewnych rzeczy niż ty. Że to w metrze nie było zwyczajnym wypadkiem, już chyba ustaliliśmy. Mogła to być katastrofa, jakiej polskie metro jeszcze nigdy nie doświadczyło – zginęły dziesiątki ludzi, wydarzyła się megatragedia. To się może zdarzyć – wypadki takie jak ten mają czasem miejsce. Rzadko, ale mają. Jednak tak naprawdę nie to mnie martwi. Bardziej niepokojący jest brak jakichkolwiek służb ratunkowych.
– No wiem, mnie też to dziwi – przerwał mu Max. – Ale przecież już o tym rozmawialiśmy.
– Tak, ale pójdźmy dalej tym tropem. Zobacz, jeżeli skala tego… zjawiska – zarazy, wirusa – nazywaj to, jak chcesz, jest tak duża, jak nam się na podstawie przeprowadzonej obserwacji i analizy wydaje, to władze nie pozwolą na dalsze skażenia. Rozumiesz?
Max patrzył na niego ledwie przytomnym wzrokiem. Był już tym wszystkim cholernie zmęczony i zagadki to ostatnia rzecz, na jaką miał aktualnie ochotę.
– Jezu, kurwa, przestań! Powiedz wprost, o co chodzi – ściągnął brwi i popatrzył dziwnie na Pawła. W oczach żołnierza wyglądał jak obrażony dzieciak, któremu zabrano zabawkę.
– Kwarantanna – powiedział Paweł bez krzty emocji w głosie. Wzrok chłopaka nie zrobił na nim specjalnego wrażenia, ale szkoda mu było tracić czasu na jałowe gadanie. Tylko, cienie pod oczami jakby się pogłębiły. Świadomość tego, co może nadejść, odbiła widoczne piętno na jego twarzy. Ciągnął jednak po chwili dalej:
– Odcięcie skażonego terenu i poddanie go kwarantannie. Oczyszczeniu, a jeżeli to okaże się nieskuteczne – odkażeniu. Odkażeniu wszelkimi możliwymi sposobami.
– Rozumiem, że dla nas to źle…? – zapytał niepewnie chłopak. – Ale dlaczego? Przecież jeżeli zamkną teren i wejdą tu ze specjalnym sprzętem, to szybciej nas znajdą.
– Niekoniecznie – powiedział mężczyzna, pochylając się w stronę Maxa. – Jeżeli skala zatrucia jest duża, czyli to coś rozprzestrzeniło się poza metro, powiedzmy w okolice poszczególnych stacji czy nawet po jakiejś części Warszawy, to nie będą mieć czasu na szukanie ocalałych ludzi.
– To znaczy co, że nas tak po prostu zabiją? – zapytał Max, nie wierząc w to, co słyszy.
Paweł wpatrywał się w niego, nie mówiąc niczego. Jednak to milczenie przeniosło więcej treści niż jakiekolwiek słowa.
– Gówno. Nie wierzę ci. Nie mogą nas zabić. Przecież żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku! Mamy telefony, internet, Youtube’a! Wszędzie błyskawicznie się to rozniesie.
– Wątpię. Pewnie już założyli na miasto płaszcz.
– Płaszcz? – zapytał zdziwiony chłopak.
– Komunikacyjny, coś na kształt pola elektromagnetycznego, odcinającego wszystkie przekaźniki danych. Zasięg w telefonach, modemy, internet. Pozostaje tylko specjalnie kodowana częstotliwość wojskowa i porozumiewanie się na krótkich falach CB. – Opanowanie w głosie Pawła było przerażające. On doskonale wiedział, o czym mówi.
– Ehe, jasne. W Polsce nie mamy takich rzeczy, co najwyżej mogą rozłożyć olbrzymią pałatkę – wtrącił Max, krzyżując ręce na piersi.
– Musisz zrozumieć, że pozwolenie, aby, nazwijmy go roboczo „wirus”, się rozprzestrzenił na inne obszary miejskie, w konsekwencji czego więcej osób może ulec skażeniu, wygląda w raporcie znacznie gorzej niż zatuszowanie śmierci paru niewinnych osób – kontynuował Paweł, nie zwracając uwagi na komentarz chłopaka.
– To co możemy zrobić? – w głosie Maxa wyraźnie było słychać rezygnację. To za dużo jak na niego. Chciałby się po prostu obudzić, pójść do szkoły i opowiedzieć kumplom, jaki to miał posrany sen. Że też akurat ten dzień sobie musiał wybrać na wagary.
– Spokojnie, przedstawiłem ci najgorszy scenariusz z możliwych.
Chłopak nie odpowiedział.
– Na początek musimy wydostać się z podziemi. Zorientujemy się, jak sytuacja wygląda na powierzchni i będziemy wiedzieć, na czym stoimy.
Pochylili się nad rozłożoną stertą papierów, gdzie każda karta była gęsto usiana nic im niemówiącymi liniami. Ciągi wentylacyjne, przewody, instalacje wodne i elektryczne… Dla laika to wszystko wyglądało tak, jakby dziecko z linijką i ołówkiem usiadło sobie i w bardzo twórczy sposób spędziło kilkanaście minut. Po kwadransie wiedzieli już, która linia co oznacza, jakimi ścieżkami mogą się poruszać i co najważniejsze – jak się wydostać na powierzchnię.
– Dobra, to jeszcze raz, od początku – powiedział Max, nie odrywając skupionego wzroku od mapy.
– Okej. Jesteśmy w tym miejscu – odparł Paweł, przykładając palec do kwadracika na mapie. – Wychodzimy i kierujemy się na północ. Po przejściu dwustu metrów powinniśmy trafić na małe stalowe drzwi i za nimi skręcić na wschód. Idziemy wąskim korytarzem, mijamy dwie pary drzwi po lewej stronie i skręcamy za nimi w lewo. Potem idziemy jakieś piętnaście metrów i po prawej stronie powinniśmy trafić na wąską wnękę z drabiną w środku. Drabina wyprowadzi nas na sam środek ulicy… – mężczyzna zaczął wodzić wzrokiem po mapie – nie, nie ma podanej nazwy. Zobaczymy. Grunt, że wyjdziemy.
Max powoli kiwnął głową, ponownie analizując cały plan.
– Brzmi nieźle. Jest blisko, więc powinno się udać – stwierdził, a jego oczy błysnęły odrobiną nadziei.
– Powinno – odparł spokojnym, stonowanym głosem Paweł. Nie zdradzał emocji, ale to już chyba była cecha nabyta przez te wszystkie lata służby. Chłopak zaczynał się do niej powoli przyzwyczajać.
– Poczekaj, a jeśli drzwi będą zamknięte na klucz? – zapytał.
Paweł popatrzył na niego w milczeniu.
– Racja. O tym nie pomyślałem. Jakieś propozycje?
– Zobacz, mamy tu narzędzia, możemy je wyważyć, czy coś – powiedział Max, wskazując ręką kilofy i łopaty ustawione w kącie.
– Tak, ale z drugiej strony nie wiemy, czy będzie czas na zabawę w wyważanie drzwi – stwierdził żołnierz. – Nie wiesz, ilu zombie tam jest, a gdy wyjdziemy, to z pewnością wszystkie rzucą się na nas niczym wygłodniałe psy.
– To co, mamy tu siedzieć do usranej śmierci? – odparował coraz bardziej zdenerwowany chłopak. Męczyła go już ta bezcelowa wymiana zdań. – Albo wyjdziemy teraz, albo zostaniemy tu na zawsze.
– No dobra, to bierzmy się do roboty. Co mamy? – Paweł przejął inicjatywę.
– Dwie latarki, na szczęście działające. Dwa kilofy, łopatę i inne narzędzia.
– Jakie?
– Nie wiem, młotek, jakieś śruby i inne dziwne rzeczy – powiedział Max, grzebiąc w dużej skrzyni i wyciągając co chwila przedmioty nieznanego mu pochodzenia i zastosowania.
Paweł zastanowił się przez chwilę.
– Dobra, to ty weźmiesz łopatę, młotek i kilka dużych śrub. Ja wezmę oba kilofy.
– Po co śruby? – zaskoczony takim pomysłem chłopak zaczął pakować je do kieszeni.
– Będziemy się skradać, śrub możemy użyć do odwrócenia uwagi, wystarczy, jak rzucimy jedną gdzieś daleko od nas, na tory.
– Sprytne – powiedział z uznaniem. – Ale latarki i tak bierzemy, nie?
– Jasne, że tak. Ale nie powinniśmy ich używać zbyt często – powiedział Paweł, ważąc w dłoni jeden z kilofów. Był ciut przydługi i ciężki, ale dobrze leżał. Max schował za pasek młotek, a do ręki wziął łopatę.
– Przewieś sobie latarkę przez ramię – zasugerował żołnierz, biorąc do ręki drugi kilof.
Po minucie stali już gotowi do akcji. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i ruszyli na palcach w stronę drzwi. Umarlak, który tak uparcie się do nich dobijał przez ostatnie kilka godzin, gdzieś sobie najwyraźniej poszedł, a z korytarza nie docierały żadne dźwięki. Paweł położył palec na ustach, dając tym samym chłopakowi znak, że muszą zachować bezwzględną ciszę. Max przekręcił delikatnie klucz w zamku, po czym bardzo ostrożnie zaczął otwierać drzwi.
– Psst! – usłyszał chłopak i odwrócił się w stronę Pawła. Ten wskazał głową włącznik światła. Max skinął głową, po czym go wcisnął. Pochłonęła ich ciemność.
Bielany, godzina 20:20.
Kapeć. Taki stary, skórzany i dokumentnie znoszony. Tomek z obrzydzeniem głośno mlasnął. Musiał usnąć naprawdę głęboko. Uniósł się na łokciach i po sekundzie opadł z powrotem na wznak. W głowie mu huczało, jakby w środku odbywała się dzika impreza, z rodzaju tych wiejskich potańcówek, gdzie prędzej czy później w ruch idą sztachety i goście wzajemnie rozbijają sobie łby. Spojrzał na ławę, na której stała do połowy opróżniona butelka Wyborowej. „Pięknie” – pomyślał. Nie dość, że pił sam, to jeszcze sporo. Tylko sobie pogratulować, zwłaszcza w takiej chwili. Ponownie podjął się próby zmiany pozycji, co ku jego uciesze, tym razem zakończyło się sukcesem. Usiadł na kanapie i ze świstem wypuścił powietrze. Następnie pochylił się i wtulił głowę w ręce wsparte na kolanach, błądząc palcami w krótkiej, ciemnej szczecinie, gęsto porastającej czaszkę. Pomieszczenie uparcie wirowało. Starał się skoncentrować wzrok na telewizorze i na obrazach, które się w nim przewijały, jednak średnio mu to wychodziło. Jacyś ludzie ganiali się po ulicach, strzelali do siebie, podpalali budynki i samochody. I to wszystko w Warszawie. Dziwny film. I wtedy wszystko mu się przypomniało, wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin uderzyły w niego niczym lewy sierpowy Tysona. Stwierdził, że trzeba wytrzeźwieć i to szybko. W końcu nie mógł być pewien, czy jego drzwi i usypana za nimi blokada długo wytrzymają, a głupio by było tak umierać na kacu.
Dwadzieścia minut później stał w kuchni, ubrany w ulubione jeansy i niebieski T-shirt z House’a. Wziął zimny prysznic i z kubkiem gorącej herbaty z cytryną w ręku okłamywał się, że kac jest dużo mniejszy. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak samotny, głupi i bezradny. Kac normalny i moralny naraz. Myślał o siostrze, rodzicach przebywających na wyjeździe, czasie, jaki bezsensownie zmarnował. Czy wiedzą, co się dzieje? Czy poza Warszawą też tak jest? A jeszcze dalej, poza Polską? Może to koniec świata, może Bóg zesłał na ludzi apokalipsę. „Kiedy w piekle nie będzie już miejsca, zmarli wyjdą na ziemię” – przypomniał mu się fragment z pewnego filmu o zombie. Wtedy go to śmieszyło, było tylko niegroźną rozrywką. Nigdy by nie przypuszczał, że przyjdzie mu stanąć oko w oko z jedną z takich kreatur. Zresztą, kto by coś takiego przypuszczał. Takich rzeczy zwyczajnie nie bierze się pod uwagę. Film się obejrzy, zapomni, sięgnie po następny.
Zastanawiał się, co z Ewą. Mógł mieć tylko nadzieję, że schowała się w jakimś bezpiecznym miejscu, że nikt jej nie zaraził, że jest cała i zdrowa. Nie sądził, że będzie się kiedykolwiek aż tak o nią martwił, jednak więzy krwi okazały się silniejsze, niż przypuszczał.
Pomaszerował z kubkiem do swojego pokoju i znowu włączył komputer. Po paru minutach stwierdził z rozczarowaniem, że nie może się połączyć z internetem. Zresetował modem, posprawdzał kable, ale nic to nie dało. „Nie jest dobrze” – pomyślał chłopak. „Jeżeli nie ma sieci, to odcięcie energii elektrycznej jest tylko kwestią czasu. Wprost cudnie”.
Najbardziej bolało go to, że nie zauważył nikogo normalnego. Ani na ulicy, ani w oknach sąsiadów. „Zostałem sam?”. Odpowiedzi na to niezadane głośno pytanie od razu pożałował. Ciężar smutku i samotności, jakie były z nią związane, zdawał się być nie do zniesienia. „Jeżeli tak jest, to po prostu się zabiję. Wymyślę jakiś sposób, żeby moje ciało nie powstało z martwych i nie błąkało się bez powodu” – przysiągł sobie w myślach. Wstał od biurka i zrezygnowany podreptał do salonu.
Głowa nie przestawała go boleć. Sięgnął po dwa proszki przeciwbólowe, które przyniósł ze sobą z kuchni. Zanim poszedł pod prysznic, łyknął już jedną aspirynę, ale nic to nie dało. Czuł się tylko bardziej skołowany. Wyłączył głos w telewizorze. Jeżeli miał zebrać myśli, potrzebował do tego ciszy. Nieme, nierealne obrazy uparcie przewijały się po ekranie, przypominając film zmontowany przez jakiegoś aspołecznego psychopatę. Ale przynajmniej nie było słychać krzyków, wycia syren ani strzałów. Nagle obraz znikł i na ekranie pojawiła się tablica techniczna.
Chłopak uświadomił sobie, że w jego mieszkaniu też jest przeraźliwie cicho. Ciszej nawet niż w środku nocy. Po ulicy nie jeździły samochody, sąsiedzi nie oglądali głośno tasiemcowych seriali, nie robili imprez. Nie rozmawiali, nie kochali się, nie kłócili, a to wszystko dlatego, że ich po prostu nie było. Przypomniał mu się kawałek Dezertera o tym, że nie ma ciszy w bloku. Mylił się. Wystarczy wyrżnąć wszystkich w pień, a cisza nastanie. Nawet w bloku.
Co robić? Nikt go nie uczył, jak zachowywać się w takich sytuacjach. Miał dość spore zapasy, wobec tego szanse, że przetrzyma cały ten rozgardiasz w domu, są całkiem realne. No bo co innego miałby robić? Wyjść na ulicę i narażając własne życie, ratować innych? Wątpił, żeby oni tak postąpili względem niego. Wygląda na to, że spędzi tu dość dużo czasu. „Cholera, odmalowałbym ściany, ale farb nie mam” – pomyślał ironicznie.
Nagle usłyszał ryk silnika. Wybiegł z salonu i popędził prosto do kuchni, ledwo zatrzymując się przed oknem. Serce waliło mu jak oszalałe. Otworzył je na oścież i wystawił głowę. Nie obchodziło go, czy jakiś zombie go zobaczy, czy nie. Lub czy jakiś ożywiony trup alpinisty rzuci się na niego z góry. Miał jedną szansę na milion i zamierzał ją wykorzystać.
Ulicą sunęła policyjna furgonetka. Tomka od razu uderzyły dwie rzeczy. Po pierwsze, furgonetka była tylko jedna. Zawsze myślał, że jak się jedzie z odsieczą, to wsparcie powinno być nieco bardziej konkretne. Nie to, żeby nie wierzył w możliwości zamkniętych z tyłu samochodu policjantów, ale… swoje już widział. Po drugie, nie dostrzegł żadnego zombie. Nie licząc niewielkiej ilości ciał gnijących sobie wesoło na asfalcie, ulica była pusta. Co z resztą? Padła z głodu, uciekła? Może wszystkich pozamienianych wybili. Tak czy inaczej, nie zamierzał tracić czasu na bezsensowne rozważania.
– Hej! Tutaj! – krzyknął w kierunku furgonetki, machając rękami.
Samochód sunął dalej, jakby nigdy nic. Tomek wiedział, że musi jakoś zwrócić uwagę policjantów. Jeżeli tego nie zrobi, odjadą, a on zostanie sam. Zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy – nie było czasu na zbędne myślenie, trzeba było działać. Wziął najbliższy przedmiot i cisnął nim w dach samochodu. Trafił idealnie. Dopiero po wypuszczeniu go z ręki uświadomił sobie, że wyrzucił swój ulubiony kubek. W sumie szkoda, ale cóż zrobić. Jeżeli zginie, i tak nie będzie z niego korzystał. Poświęcenie jednak było warte swej ceny – zobaczył bowiem, że samochód się zatrzymuje. Błyskawicznie otworzyły się drzwi, a z wnętrza pojazdu wysypało się na ulicę kilkunastu sklonowanych policjantów z prewencji. Na głowach mieli hełmy balistyczne, w rękach połyskujące giwery. Paru wyskoczyło z krótkimi pistoletami maszynowymi typu Glauberyt, paru trzymało ciężkie strzelby samopowtarzalne Mossberg. Wszyscy sprawnie ustawili się wokół furgonetki; każdy zabezpieczał inny odcinek ulicy. Dwóch identycznie wyglądających funkcjonariuszy podbiegło do radiowozu. No tak, pomyślał chłopak. Nie przyjechali po niego, chcieli tylko zobaczyć, co się stało z porzuconymi kolegami. Tym bardziej musi działać.
– Ej, wy tam! – wydarł się wniebogłosy. Nie bardzo wiedział, co krzyczeć. Pomocy? Ratunku? Nie no, to takie słabe i mało męskie. Takie wyrazy nie chciały mu przejść przez gardło. Jeden z funkcjonariuszy pokręcił głową na boki, jakby coś usłyszał, i rozejrzał się, poszukując wzrokiem źródła dźwięku. „Do góry, cholera, spójrz do góry!” – naprowadzał go mentalnie chłopak.
Wtedy wydarzyło się kilka rzeczy dosłownie równocześnie.
Zza rogu przeciwległego budynku wygramolił się zombie. Wyglądał brudniej i bardziej plugawo niż osobniki krążące po okolicy jeszcze parę godzin temu. Chłopak miał wrażenie, że lada chwila dosłownie rozpadnie się na kawałki. Mężczyzna w pokrwawionym i brudnym ubraniu nie miał lewej ręki. Sunął w stronę najbliższego policjanta z prawą wyciągniętą przed siebie.
W tym samym czasie drzwi do mieszkania Tomka zaczęły dosłownie tańczyć. Słyszał wściekłe charczenie, dobiegające z korytarza i łomot pięści w kruchą barierę, odgradzającą go od śmierci. Miał nieodparte wrażenie, że ta długo nie wytrzyma. Błyskawicznie uznał, że dłużej mu już nie przeszkadza wydawanie z siebie mało męskich dźwięków.
– Aaa…! – krzyknął piskliwie. – Pomocy! Tutaj, na górze, ratunku! – darł się, młócąc rękami powietrze, jakby rozgarniał niewidzialne krzaki. Chciał wyskoczyć na bruk, ale bał się, że skończy się to skręceniem kostki lub nawet karku. Zombie na korytarzu zdawali się wyczuwać jego strach, bo atak na drzwi przybrał na intensywności. Zaczynamy wyścig z czasem! Na miejsca, gotowi, start!
W międzyczasie zombie na ulicy zbliżył się do policjanta. Na szczęście ten zauważył go odpowiednio wcześnie i wycelował strzelbę prosto w pierś kreatury. Bez ceregieli zrobił krok w przód i pociągnął za spust. Huk wystrzału był wręcz niewyobrażalny. Spotęgowany ciszą panującą wokół, odbił się echem od budynków, wprawiając szyby okienne w drżenie. Zombie dosłownie pofrunął w tył, jakby oberwał gigantyczną, niewidzialną pięścią. Policjant w ułamku sekundy przeładował broń, ale nie podszedł do ciała. Po prostu nie było takiej możliwości. Nie z takiej odległości. „Przynajmniej nie było strzałów ostrzegawczych ani słownych pierdółek. Widać szybko się uczyli na błędach” – pomyślał chłopak.
Naraz drzwi mieszkania Tomka zostały wyrwane z zawiasów, a do środka wparowała horda krwiożerczych kreatur. Ten błyskawicznie wskoczył na parapet i trzymając się rękami za ramy okienne, intensywnie wpatrywał się w drzwi kuchenne. Po ułamku sekundy pojawiła się w nich paskudna morda, po niej kilka następnych. Wszystkie były takie same – tak samo szare, z tak samo obojętnym wzrokiem i zmasakrowaną twarzą. Identyczne w swojej bezmózgiej parodii życia. Ruszyły z wyciągniętymi rękami prosto po chłopaka.
Tomek skoczył.
Jeżeli komuś się wydaje, że skok z drugiego piętra to nic specjalnie bohaterskiego, to niech spróbuje skoczyć z tej wysokości na beton, w samych skarpetkach i z pełną świadomością, że jeżeli cokolwiek sobie zrobi, to grasujący w okolicy zombie nie zawahają się tego przeciw niemu wykorzystać. Tomek się bał. Chociaż powiedzieć „bał się” to tak, jakby stwierdzić, że w polską zimę tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku trochę posypało śniegiem. Z drugiej strony, zanim uświadomił sobie poziom swojego lęku, wylądował się na zimnym, twardym betonie. Żywy i przede wszystkim, cały. Żadna kość nie wystawała, żadne ścięgno nie uległo zerwaniu. I taki stan chciał utrzymać najdłużej, jak się da.
Błyskawicznie znalazł się przy nim policjant, przystawiając mu karabin wprost do twarzy. W pierwszej sekundzie Tomek nie był w stanie się ruszyć. Bezdenna, mroczna czeluść gorącej lufy hipnotyzowała niczym flet fakira. Gwarantowała spokój, bilet w jedną stronę do krainy marzeń, mlekiem i miodem płynącej. Chłopak nie wiedział, ile czasu tak się weń wpatrywał. Pewnie ułamek sekundy, ale w życiu bywają takie momenty, w których czas nam udowadnia, jak bardzo potrafi być względny.
– Nie strzelaj! – wrzasnął Tomek. – Nie jestem zarażony!
Policjant wpatrywał się w niego nieufnie, cały czas mierząc z karabinu. Jak się po chwili okazało, wpatrywał się zbyt intensywnie, gdyż nie zauważył nacierających od flanki przeciwników. Dwie kreatury rzuciły się na funkcjonariusza, który zdążył jeszcze w ostatnim odruchu obronnym, pociągnąć za spust. Salwa przeorała ścianę bloku Tomka, mijając jego głowę zaledwie o centymetry. Chłopak odskoczył, przeturlał się i ukucnął na chodniku parę metrów dalej. Odwrócił się i z niedowierzaniem, ale i z pewną dozą fascynacji, wpatrywał się w patroszonego policjanta. „Rusz się, do jasnej cholery!” – usłyszał w głowie. Błyskawicznie poderwał się na równe nogi i rozejrzał dookoła.
Policjanci padali jak muchy. Walczyli bohatersko, ale kolejne strzały przywoływały następne potwory, na które po prostu nie mogło wystarczyć amunicji. Nie było czasu na przeładowywanie, nie było czasu na przegrupowanie. Nie było też czasu na myślenie. W powietrzu unosił się ostry zapach prochu, pomieszany ze słoną wonią potu i słodkim zapachem krwi. W miarę jak cichły strzały, wzrastał poziom krzyku masakrowanych funkcjonariuszy. A to drastycznie obniżało szanse Tomka na przeżycie.
Był uwięziony. Każda droga wyjścia była zastawiona przez zombie.
– Kurwa, ale się wpieprzyłem! – krzyknął bardziej do siebie niż do prześladowców.
Nagle w jego oku pojawił się błysk nadziei, zwiastun planu, który mógłby uratować mu życie. „Może też okazać się totalną klapą, ale co mi tam” – pomyślał zdesperowany.
– Jebcie się! Tak łatwo mnie nie dostaniecie – krzyczał do maszkar, biegnąc w stronę tylnych drzwi policyjnej furgonetki. Wskoczył do środka i błyskawicznie zatrzasnął za sobą drzwi, blokując ich zamek. Gruba blacha, kraty w oknach i wzmacniane szyby powinny wszelkich napastników skutecznie zatrzymać, ale zombie nie zamierzali tak łatwo rezygnować z łupu. Wnętrze samochodu wypełniło się dudnieniem dziesiątek rąk, nacierających na auto z każdej strony. Chłopak czuł się jak konserwa turystyczna, do której ktoś próbuje się dostać za pomocą kamienia.
Nie zmieniało to faktu, że był bezpieczny. Przynajmniej na chwilę obecną, bo jego plan przewidział uzbrojenie się i odjechanie w bezpieczne miejsce, gdzieś, gdzie jeszcze nie dotarła zaraza i gdzie nikt nie będzie go łączyć z pierwszym zarejestrowanym atakiem na człowie…
– Noż kurwa, nie wierzę – powiedział chłopak, patrząc na blachę oddzielającą go od szoferki. W ścianie było jedno malutkie okienko, nie większe niż prostokąt o wymiarach piętnaście na trzydzieści centymetrów.
Tego Tomek nie przewidział.