Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 25 страниц)
Chłopiec przytulił się do niej, a Kaja poczuła, że zaraz się rozpłacze.
Metro, godzina 14:05.
Paweł położył dłoń na ustach chłopaka.
– Ciii… – wyszeptał mu do ucha.
Max w milczeniu skinął głową. Pomimo egipskich ciemności, jakie panowały w tunelu, Paweł dostrzegł jego gest. Wcześniej udało im się dotrzeć do kolejnej stacji metra. Niestety ona również była zamknięta na cztery spusty. Na dodatek w pewnym momencie światło zamigotało kilkukrotnie, po czym zgasło, a wszystko zalał mrok. Po ponad godzinie spędzonej pod ziemią ich wzrok przyzwyczaił się do ciemności, więc było im odrobinę łatwiej się poruszać. A przy okazji odpowiednio wcześnie zauważać jakikolwiek ruch. Gdy czterdzieści minut wcześniej Paweł włączył latarkę, o mało nie skończyło się to ich śmiercią – zwabiony światłem zombie rzucił się na nich niczym ćma ku latarni. Stoczyli krótką, zażartą, ale zwycięską walkę. Niestety, nie napawali się długo wiktorią, bo w ślad za pierwszą ruszyło w ich stronę kilkadziesiąt kolejnych osób, najprawdopodobniej zwabionych hałasem, który błyskawicznie rozchodził się po tunelu. Wtedy właśnie Paweł podjął decyzję, żeby wyłączyć latarkę i maksymalnie wykorzystać środowisko, w którym się znaleźli. W tym przypadku mieli skorzystać z wszechobecnej ciemności niczym z peleryny, czyniącej niewidzialnym tego, kto ją nosi. Tej sztuki żołnierza nauczyło wojsko i odbyte misje, podczas których niejednokrotnie musiał walczyć o życie.
Teraz w milczeniu wpatrywał się przed siebie. Wyciszył oddech i maksymalnie wyostrzył wszystkie zmysły. Mógłby przysiąc, że usłyszał kogoś idącego w ich stronę. Stali od kilku minut i łapali oddech ukryci we wnęce technicznej usytuowanej bezpośrednio przy torach metra. Mężczyzna miał nadzieję, że znajdą w niej drzwi do jakiegoś korytarza, drabiny czy czegokolwiek innego prowadzącego na powierzchnię – niestety wnęka okazała się pusta, nie licząc jednej łopaty i opróżnionej butelki po wódce. Teraz modlił się w duchu, żeby nie szło ich zbyt wielu. Wtedy wnęka okaże się pułapką, z której cholernie ciężko będzie im się wydostać.
Kontur człowieka powoli wypełnił wejście. Max instynktownie się napiął, jednak nie był do końca pewien, czy na pewno ktoś przed nimi stoi, czy to tylko umysł płata mu figle. W tak stresujących sytuacjach nietrudno o omamy, ciężko natomiast utrzymać nerwy na wodzy. Chłopak miał tylko nadzieję, że nie zsika się z nerwów – co by powiedzieli koledzy, gdyby się dowiedzieli! „Twoi koledzy nie żyją” – usłyszał mroczny głos wewnątrz głowy i po raz pierwszy w życiu poczuł ostre uczucie strachu o kogoś innego, niemalże fizyczny ból w klatce piersiowej, przygniatający i utrudniający oddychanie. „A może to strach przed samotnością?” – zapytał sam siebie.
Poczuł, że jego ciało mimowolnie drży, zarówno ze strachu, jak i z podniecenia. Przez chwilę miał ochotę odepchnąć rękę Pawła i wybiec, uciec jak najdalej stąd. Biegłby tak przez ciemny tunel chociażby do końca linii metra. W końcu któraś stacja będzie otwarta, jakoś uda mu się wydostać. Na szczęście zrezygnował z zamiaru, którego realizacja niechybnie skończyłaby się jego śmiercią.
Nagle zombie przestał się poruszać. Do uszu Pawła i Maxa doleciał charakterystyczny odgłos węszenia – zanim uświadomili sobie, co on oznacza, potwór rzucił się z okrzykiem w ich kierunku, wyciągając jednocześnie przed siebie obie ręce.
Paweł zareagował błyskawicznie. Lewą ręką odepchnął Maxa, a prawą, rozwartą niczym szczypce, wyciągnął przed siebie w nadziei, że uda mu się trafić w szyję i utrzymać napastnika odległości na dystans.
Udało mu się.
Niestety, zombie wpadł na ten sam pomysł, ale Paweł i na to był przygotowany – wolną ręką założył dźwignię i błyskawicznie oswobodził się z uchwytu, cały czas trzymając atakującego za szyję. Ruszył przed siebie, przypierając przeciwnika do ściany. Nagle pomieszczenie zalało światło – to Max zaświecił latarkę. Paweł mimowolnie zmrużył oczy, jednak nie rozluźnił chwytu.
Mężczyzna wykorzystał oświetlenie i błyskawicznym, idealnie wymierzonym kopniakiem złamał napastnikowi kolano. Zombie zaczął opadać na zimną, betonową posadzkę, jednak Paweł nie znał litości – wprost bombardował go krótkimi, zabójczo bolesnymi kopnięciami kolanem. Coraz bardziej zmasakrowany mężczyzna podskakiwał, odbijając się to od kolana Pawła, to od ściany. Naraz ten zmienił pozycję, pozwalając ofierze opaść na podłogę. Następnie w mgnieniu oka stanął jej za plecami i jednym sprawnym ruchem złamał kark. Głośne chrupnięcie obwieściło koniec walki.
– O kurwa – zaklął Max, patrząc na leżące bezwładnie zwłoki.
– Daj mi latarkę – rozkazał Paweł, dysząc ciężko, po czym wyszedł przed wnękę i zaświecił w głąb tunelu, w kierunku z którego przyszli.
Jego oczom ukazało się kilkadziesiąt osób, włóczących się niby bez celu. Najbliżsi od razu odwrócili głowy w jego stronę, zwabieni światłem. Stado powoli ruszyło w ich kierunku.
Paweł poczuł, jak skóra na nim cierpnie. Oddał latarkę chłopakowi i stwierdził, że czas spierdalać.
Max wyjrzał za nim, oczy rozszerzyły mu się z przerażenia. Nie czekając na sygnał, rzucił się biegiem za towarzyszem. Rozbujane światło latarki wesoło skakało po ciemnych ścianach martwego metra.
– Max, wyłącz to światło – powiedział Paweł, biegnąc tuż za chłopakiem.
– Ale wtedy nie będziemy już niczego widzieć!
– Będziemy! Poczekaj! – wydyszał wyraźnie wkurzony żołnierz.
Max nie chciał czekać. Wiedział, że Paweł i tak dogoni go bez większego problemu. Aktualnie chciał jednego – jak najszybciej i jak najbardziej oddalić się od zombie. Wtem poczuł na ramieniu silny uścisk. Zatrzymał się i spojrzał na Pawła.
– Wyłącz latarkę – wycedził rosły mężczyzna, łapiąc oddech. – Będziemy szli, trzymając się ściany. Światło je przyciąga. No i musimy oszczędzać baterię.
Max, choć niechętnie, po raz kolejny musiał przyznać Pawłowi rację. Wataha wariatów została daleko w tyle, mieli więc trochę czasu na zebranie myśli.
– Jak ty to zrobiłeś? – zapytał cicho, wyłączając światło.
Paweł popatrzył w ciemność, gdzie przed chwilą znajdowała się głowa chłopaka.
– Co?
– No jak zabiłeś to „coś”? Do tej pory takie rzeczy widziałem tylko w filmach.
Nastała chwila ciszy. Paweł zbierał się w sobie.
– Jestem żołnierzem – powiedział. W jego głosie nie było dumy, tylko suche stwierdzenie faktu. – Właściwie to można powiedzieć, że służę w GROM-ie.
Max zaniemówił. „Cholera, nie mogłem lepiej trafić” – pomyślał z zachwytem.
– Serio? – zapytał po sekundzie milczenia.
– Tak – odpowiedział Paweł poważnie. – Rób więc, co będę mówił, a mamy szanse wyjść z tego cało.
– Okej. Prowadź zatem, Panie Komandosie – słyszalnie raźniej rzucił wielbiciel heavy metalu.
Paweł uśmiechnął się pod nosem. To dobrze, że pomimo gówna, w jakie wdepnęli, chłopakowi udało się zachować poczucie humoru. Może to tylko forma odreagowania stresu, może jego mózg nie chce zaakceptować tego, co widzi – to nie miało aż takiego znaczenia.
Zaczęli powoli, po omacku poruszać się przed siebie. Tym razem to Paweł prowadził, a Max szedł tuż za nim. Początkowe kilkanaście metrów pokonali w milczeniu z wielkim trudem. Jednak kolejne przychodziły łatwiej – szybko przystosowali się do sytuacji i każdy z nich wypracował indywidualny system marszu. Mimo to po kilkunastu minutach marszu Max wpadł na plecy Pawła.
– Co jest? – wyszeptał wytrącony z rytmu chłopak.
– To chyba kolejna stacja – odpowiedział cicho Paweł. – Czujesz? Powietrze jest jakieś inne. Poza tym, o tam, widać poświatę od wejścia. – Mężczyzna machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Max rozejrzał się, wyraźnie skołowany.
– To znaczy, że najprawdopodobniej dotarliśmy do Wierzbna – powiedział.
– To daleko?
– Przeszliśmy pod ziemią trzy stacje. Właściwie to więcej, bo pociąg rozbił się przed Ursynowem – odpowiedział. Po chwili dodał: – Jezu, mam wrażenie, że to było wieki temu.
– Ja też – powiedział Paweł i spojrzał na zegarek. Nacisnął guzik wydający ciche „pip” i zielone światełko wesoło rozświetliło mrok. – Piętnaście po drugiej, więc nie takie znowu wieki.
Max spojrzał w jego stronę, ale nie odezwał się ani słowem.
– Dobra, chodźmy – kontynuował GROM-owiec. – Im szybciej się stąd wydostaniemy, tym lepiej.
– A masz jakiś pomysł? – chłopak zwrócił się do niego z nadzieją w głosie.
– Na razie stacje są pozamykane – zaczął z wolna mężczyzna. – Stać na którejś z nich i czekać, aż ktoś się po nas łaskawie zjawi, to raczej słaby pomysł. Te pojeby z tunelu dopadną nas szybciej. Wobec tego musimy iść, aż znajdziemy czynną.
– A jeżeli wszystkie będą zamknięte? Jeżeli odcięli całe metro, bo wybuchła jakaś zaraza i boją się, żeby się nie rozprzestrzeniła?
Paweł wydał z siebie ciche westchnienie.
– Racja. Młody jesteś, ale dobrze kombinujesz. Jeżeli jest tak, jak mówisz, to znajdziemy jakiś kanał serwisowy czy ewakuacyjny i nim wyjdziemy.
Maxa taki plan wyraźnie podniósł na duchu. Fakt, że jest ktoś, kto się nim opiekuje i mówi mu, co ma robić, był rozwiązaniem znacznie bezpieczniejszym i lepszym niż samodzielne podejmowanie decyzji.
Ruszyli dalej.
Bielany, godzina 14:07.
Tomek nie wiedział, co ze sobą zrobić. Chodził nerwowo po mieszkaniu, to zerkając na zawalone niezliczoną ilością gratów drzwi, to podchodząc do okien i monitorując sytuację na zewnątrz. Czuł się jak tygrys zamknięty w klatce, chociaż porównanie Tomka do tygrysa to, delikatnie mówiąc, lekka przesada. Dobrze, czuł się więc jak domowy kot zamknięty w klatce.
Na szczęście uporczywe walenie do drzwi ustało w momencie, w którym sąsiad zwabiony hałasem otworzył swoje. Chłopak słyszał krzyki i odgłosy szarpaniny, ale nie miał odwagi podejść do wizjera, nie mówiąc już o odkopaniu barykady i ruszeniu sąsiadowi z pomocą. Po paru minutach zapanowała błoga cisza. Cisza, która tak naprawdę była straszniejsza od wszystkiego, co Tomek słyszał w swoim życiu. Niemalże czuł jej fizyczną gęstość, która rosła z każdą minutą, skutecznie pozbawiając oddechu. Wiedział, że mordercy sąsiada czekają za drzwiami.
– Myśl, myśl, myśl… – powtarzał szeptem niczym mantrę.
Podszedł do okna i ponownie wyjrzał nieśmiało na ulicę. Zobaczył jeszcze więcej ciał i jeszcze więcej krwi. I o wiele mniej zwykłych ludzi. Szczerze mówiąc, prawie w ogóle ich już nie widział, pozostali tylko ci upiorni kanibale, uparcie odmawiający przewidywalnych reakcji. Przecież gdy się dostanie strzał w klatkę piersiową i to z odległości paru metrów, to nie wypada dalej się normalnie poruszać i w dodatku upiornie jęczeć. Należy się grzecznie położyć i wykrwawić, ewentualnie od razu wyzionąć ducha. Jakiś porządek powinien zostać zachowany, chociaż niezbędne minimum. Tomkowi cała ta sytuacja coraz mniej się podobała.
Nagle poczuł złość. Złość na rodziców, że akurat teraz wyjechali, zostawiając go samego z siostrą, która aktualnie też gdzieś sobie poszła. Że też wszyscy musieli go opuścić w ten jeden feralny dzień. Akurat dzisiaj. Nie mogli jutro czy pojutrze. Nie, musieli dzisiaj.
Banda samolubnych dupków.
Do jego uszu doleciało ciche „bip”, wydobywające się z komputerowych głośników. Chłopak już zapomniał o włączonym urządzeniu, ale na szczęście ono o nim nie zapomniało. „Dobry komputer” – pomyślał czule.
Tomek usiadł przed monitorem, ale tylko jedną nogę wsunął pod biurko – drugą, na wszelki wypadek, zostawił wystawioną poza meblem, żeby w razie niebezpieczeństwa móc szybciej zareagować.
Połączył się z internetem. Sam nie był do końca przekonany, dlaczego to robi – czy chciał po prostu znaleźć informacje na temat tego, co się działo od kilkunastu godzin, czy też podświadomie szukał złudnego poczucia bezpieczeństwa i normalności, jakie dawał mrugający monitor i automatyka rytuału, któremu zapamiętale oddawał się od tak dawna.
Zaczął jak zwykle. Najpierw sprawdził pocztę, następnie portale społecznościowe i komunikatory. Na poczcie spam; w komunikatorach cisza i pustka. Nikogo aktywnego, wszystkich gdzieś wywiało. „No dobra, jest środek dnia, ale bez przesady” – pomyślał. „W sieci przecież zawsze ktoś jest”.
Widać, jednak nie zawsze. Powoli do Tomka docierało, że sytuacja może być poważniejsza, niż mu się do tej pory wydawało. Zaczął się zastanawiać, co się dzieje z jego siostrą. Czy jest bezpieczna? Miał nadzieję, że ta cała farsa z ludźmi zjadającymi się nawzajem nie sięga zbyt daleko… „Może to jakiś wirus czy coś?” – pomyślał. „Może choróbsko rozprzestrzeniło się na małym terenie, który wojsko błyskawicznie odizolowało i tyle. Wystarczy przeczekać. Siostra jest pewnie bezpieczna poza obszarem objętym kwarantanną” – przekonywał sam siebie. Widział takie rzeczy dziesiątki razy w filmach. Wszędzie kręcą się naukowcy, wojsko zakłada kombinezony ochrony przeciwchemicznej, odcina teren i pali zwłoki w starych szopach. Tych, którzy przeżyli, dokładnie się bada i podaje się im wynalezione w ostatniej chwili antidotum. „Dokładnie tak” – stwierdził po namyśle. Wstał i znowu podszedł do okna. Ruch był znikomy, ale trzeba przyznać, że parę osób się kręciło. Wszyscy wyglądali tak samo, zakrwawione ubrania i wzrok tęskniący za rozumem.
Podrapał się po krótko ostrzyżonej głowie. Może już zaczęli odcinać Bielany, pomyślał. Albo i nawet całą Warszawę, to by dopiero było.
– No dobra. Do roboty – powiedział sam do siebie.
Wrócił do komputera i zapytał „wujka Google”, co robić w przypadku wybuchu epidemii. Po kilkudziesięciu minutach i kilkunastu przejrzanych stronach stwierdził, że dalsze poszukiwania nie mają sensu. Nie skontaktuje się ze służbami ratowniczymi, co zdecydowanie było najczęściej rekomendowanym rozwiązaniem, bo nie miał telefonu komórkowego, a aparat stacjonarny, owszem, był, ale od czterech lat niepodłączony.
Niestety na maila pewnie szybko nie odpowiedzą. Wygląda na to, że został pozostawiony sam sobie. Znalazł kartkę, długopis i zaczął pisać, podsumowując to, co znalazł w sieci – do przeżycia w ekstremalnej sytuacji potrzebna będzie mu latarka, zapasowe baterie, zapas wody pitnej i jedzenia. Dodatkowo należy zabezpieczyć okna, ale wcześniej wywiesić w nich informację, że w mieszkaniu jest ktoś żywy i zdrowy.
Tomek poszedł do łazienki i napełnił wannę wodą. Potem spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Zobaczył dobrze odżywionego siedemnastolatka o bladej, wystraszonej twarzy. Wokół ciekawych świata zielonych oczu pojawiły się głębokie cienie, świadczące o stresie, którego doświadczył. Przejechał ręką po krótkich włosach, gładząc jednocześnie całą okrągłą twarz. Następnie sprawdził stan apteczki i przejrzał szafki kuchenne w poszukiwaniu jedzenia. Po kilkunastu minutach stwierdził, że może przeżyć około trzech dni, a oszczędzając, może nawet i więcej. Dumny z siebie zabrał się do uszczelniania okien watą i taśmą klejącą. Nagle zamarł, pozwalając taśmie owinąć się wokół palca.
– Jestem debilem – obwieścił życiową prawdę meblom w sypialni rodziców.
Ruszył do dużego pokoju i włączył telewizor, szukając jakiegoś kanału informacyjnego. Dopiero teraz pomyślał, że może trochę za bardzo się nakręcił, zbyt gwałtownie zareagował i ta cała szopka z przygotowaniami nie jest potrzebna. Za chwilę wróci Ewa i będzie musiał się ze wszystkiego tłumaczyć. Epidemia? Może po prostu znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie? Chociaż z drugiej strony, wydawało się to mało prawdopodobne. Najpierw wypadek w środku nocy, nie do końca martwy, ale też nie całkowicie żywy kanibal, pożerający w ramach zemsty przypadkowego dresiarza, potem ten sam gość na stacji metra, policja, strzały i chaos. Może ma zwidy? Może jest psychicznie chory i żadna z tych rzeczy nigdy nie miała miejsca? Nagle przestał przełączać dalej. Znalazł kanał informacyjny. „Cholera” – pomyślał. „Albo jestem zdrowy i to się dzieje naprawdę albo już do reszty mi odbiło”.
Chaotycznie zmontowany obraz pokazywał różne części miasta – centrum, Mokotów, Żoliborz, Pragę. Oko kamery zarejestrowało w różnych dzielnicach podobne zdarzenia – ludzie atakujący się wzajemnie, wszędzie krew i ogień. Problemy pojawiły się nawet w metrze, gdzie wykoleił się pociąg, raniąc i zabijając nikomu nieznaną liczbę osób. Nie ma dokładnych danych, ponieważ zarazę wykryto również pod ziemią i zdecydowano, że należy zamknąć oraz zabezpieczyć wszystkie stacje. Media donosiły, że funkcjonariusze policji zostali postawieni w stan najwyższej gotowości; to samo dotyczyło straży pożarnej i służb medycznych. Wszędzie brakowało ludzi, którzy mogliby zapanować nad rozprzestrzeniającym się zamętem. Oficjalny komunikat głosił, że w stronę stolicy zostały skierowane oddziały Armii Wojska Polskiego. Garnizon w Warszawie ogłosił alarm bojowy, a w miasto wyjechały bojowe transportery opancerzone, wyładowane uzbrojonymi żołnierzami. Prezydent nie zwlekał z decyzją po ataku, który nastąpił w samym Pałacu Prezydenckim. Głowie państwa na szczęście nic się nie stało, agenci BOR-u zareagowali błyskawicznie i zneutralizowali zagrożenie, jednak sam fakt, że do zdarzenia doszło, ujawnił powagę sytuacji i wskazał, jak wielką może mieć ona skalę. Eksperci nie są w stanie jednogłośnie określić ani sklasyfikować problemu. Wiadomo jedynie, że nieznany dotychczas wirus powoduje nadmierną agresję oraz obdarza swojego nosiciela ponadprzeciętną odpornością na ból. Pojawiły się też informacje dotyczące stwierdzonego kanibalizmu.
Tomek czytał pojawiające się komunikaty, podświadomie śledząc błyskawicznie zmieniający się obraz. „A więc to prawda” – pomyślał. „Epidemia, apokalipsa, nazywajcie to, jak chcecie. Mnie jest wszystko jedno. Jestem sam i mam przesrane, jak Żyd za Niemca”.
Nie był w stanie oderwać wzroku od telewizora.
Mokotów, godzina 14:23.
Jacek pędził między znajomymi boksami, kierując się w stronę źródła hałasu. A przynajmniej taką miał nadzieję. Starał się zdążyć na czas, choć w głębi duszy wiedział, że jest już za późno. Przeczuwał, że to, co zastanie, będzie powtórką ze sceny, którą miał nieprzyjemność oglądać przy wejściu do kuchni, i że już w niczym nie pomoże. Mimo wszystko biegł. Tak nakazywał mu instynkt i zanim zorientował się, co robi, był już w połowie drogi.
Wypadł na ostatnią prostą, prowadzącą do sal konferencyjnych, skąd – jak mu się wydawało – dobiegał hałas. Naraz nastała cisza, a on stanął jak wryty.
Biała koszula na piersi unosiła się i opadała w rytm jego przyspieszonego oddechu. Poczuł ostry zapach własnego potu, po czym obejrzał się, żeby się upewnić, czy nikt nie czai się za plecami, a to wszystko nie jest tylko zastawioną nań pułapką. Było pusto, więc zaczął iść dalej. Czuł się jak Neo uciekający przed Agentami. Z tym, że jego ruchy były jakieś trzydzieści razy wolniejsze. Starał się oddychać cicho, chociaż i tak miał wrażenie, że słychać go na drugim końcu wielkiej sali. Po chwili dotarł do ostatniego skrzyżowania i biorąc dwa głębokie wdechy, wyjrzał za róg.
Metr od miejsca, w którym stał, rozciągała się olbrzymia kałuża świeżej krwi. W nozdrza uderzył go intensywny zapach, wypełniający wąskie przejście. Ślad na ziemi wskazywał, że osoba, której owej krwi pozbawiono, została zaciągnięta albo sama się doczołgała do sali znajdującej się na przeciwległym końcu korytarza. Pobrudzone były również śnieżnobiałe dotąd ściany. „Nie idź tam, kretynie” – skarcił się w duchu, robiąc niepewny krok w przód. W jego głowie toczyła się zażarta bitwa między zdrowym rozsądkiem, który nakazywał ucieczkę, a chęcią niesienia pomocy. Zrobił kolejny, cichy krok. Wyszedł na ostatnią prostą. Świat skurczył się do rozmiaru odpowiadającego swoją wielkością maleńkim drzwiom, za którymi znajdowało się rozwiązanie zagadki. Stąpał uważnie, starając się nie nadepnąć na wszechobecne plamy krwi, co chwila oglądając się za siebie. „Altruista, myślałby kto. Cholerny kretyn, który zakłada sobie pętlę na szyję” – nieprzerwanie karcił się w myślach. Zamiast ratować swoje własne chude dupsko, pakuje się w jeszcze większe bagno. Z drugiej strony, czy na tym etapie ma jeszcze możliwość wycofania się? Klepnąć w matę, podnieść rękę i powiedzieć: „Raz dwa trzy, odpadam z głupiej gry”? Bał się, że życie, które do tej pory znał, bezpowrotnie odeszło.
Dotarł do klamki. Wytarł spoconą rękę o nogawkę garnituru i wyciągnął ją przed siebie, delikatnie otwierając drzwi do sali konferencyjnej.
– Jaaaacek! – nagle usłyszał krzyk, dobiegający z oddali. Głos należał do Karoliny.
Już miał ruszyć z powrotem, gdy nagle kątem oka dostrzegł ruch w otwartej sali. Odwrócił się powoli, czując, jak jego ciało przenika chłód. Przed nim zmaterializowała się Monika. Wyglądała zdecydowanie gorzej niż rano, gdy przyszła z gorączką i skarżyła się na zawroty głowy. Jej twarz była teraz sina, a ubranie wyglądało tak, jakby ktoś ją przywiązał do samochodu i przeciągnął po torze przeszkód. Jednak dla Jacka najgorsze były jej oczy – małe, przekrwione punkciki wpatrujące się w niego wściekle, niemalże przewiercające go na wskroś. I smród. Dziewczyna cuchnęła krwią, fekaliami i… mięsem. Wiedział, że stojąca przed nim postać nie jest tą samą, z którą codziennie miał przyjemność współpracować. Sterczał przed nim ktoś zupełnie inny, a jakiś pierwotny, głęboko zakorzeniony instynkt podpowiadał mu, że ten ktoś z pewnością nie ma przyjaznych zamiarów. A to znaczy, że generalnie rzecz biorąc, należy spierdalać.
– Monika…? – spytał jednak nieśmiało, a jego słowo rozdarło ciszę niczym piorun nieboskłon w środku nocy. Serce waliło mu jak oszalałe. Jej reakcja była błyskawiczna – wzrok nabrał ostrości i ich spojrzenia się spotkały. Przez ułamek sekundy Jacek zauważył w nich przerażenie, niczym przebłysk resztek świadomości. Następnie na powrót zalała je fala krwi i szaleństwa. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dziewczyna rzuciła się na niego z wyciągniętymi rękami. W pierwszej sekundzie Jacek nie wiedział, jak zareagować, a gdy podjął decyzję o ucieczce, było już za późno – niby-Monika złapała go za koszulę i przysunęła do siebie, jednocześnie celując rozwartą szczęką w jego szyję. Mężczyzna w ostatniej chwili odepchnął ją, w wyniku czego potknęła się i prawie przewróciła, ale gdy tylko odzyskała równowagę, ruszyła ponownie w jego kierunku.
– Hej, przestań! Uspokój się, to ja! – krzyczał, wyciągając przed siebie ręce w odruchu obrony. Wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu, lecz zarazem miał nieodparte przekonanie, że nie zaszkodzi spróbować. Tak jak się spodziewał, nie przyniosło to najmniejszego efektu i dziewczyna dalej przemieszczała się w jego stronę.
Nagle w sali konferencyjnej pojawiła się druga kobieta. Tej Jacek nie miał okazji wcześniej poznać i w innych okolicznościach zdecydowanie by tego żałował – dopasowana spódniczka, żakiet, buty na siedmiocentymetrowym obcasie. Do tego długie, czarne i proste włosy, nienaganna sylwetka i śliczna buzia. Jego ideał. Niestety – żakiet był podarty, w udzie zionęła wygryziona dziura wielkości Nebraski, a twarz czarnowłosej piękności była cała skąpana we krwi. W prawej dłoni dzierżyła ciemny, krwisty organ nieszczęśnika leżącego nieopodal pod ścianą. Jacek zrozumiał, że to właśnie on parę minut temu wołał o pomoc i że to jego krew widniała na korytarzu, prowadząc go aż tutaj. Raczej nie był mu już do niczego potrzebny.
Był sam kontra dwie zakrwawione zombie-laski. Idealna sceneria filmu dla dorosłych. Jednak to wszystko rozgrywało się naprawdę, a nie na ekranie telewizora. Szybko ocenił swoje szanse i doszedł do wniosku, że walka nie ma sensu – nim dziewczyny zdążyły go pochwycić, chyłkiem się wycofał, zamykając za sobą drzwi i przekręcając klucz w zamku.
Karolina. Teraz przypomniał sobie o jej wołaniu o pomoc. Rzucił się pędem z powrotem, ale przy skrzyżowaniu korytarzy zwolnił. Obejrzał się niepewnie za siebie i zobaczył, jak drzwi, które przed chwilą zamknął, całe się trzęsą. Kobiety napierały na nie od wewnątrz, wściekle waląc w nie pięściami.
Karolina nie słyszała napastnika cicho powstającego z podłogi. Poza tym, kto by się spodziewał, że zwłoki nagle ożyją? Była tak osłabiona postępującą gorączką, że gdy tylko Jacek rzucił się biegiem na pomoc nieznajomemu, usiadła na najbliższym fotelu i schowała głowę w dłoniach. Znajdowała się na skraju wytrzymałości – fizycznej i psychicznej. Wiedziała, że wewnątrz jej ciała dzieje się coś niedobrego. Czuła to, ale nie potrafiła tego wytłumaczyć, a co gorsza nie miała pojęcia, jak temu zapobiec. Tak czy inaczej, podświadomie rozumiała, że jej życie dobiega końca. Z drugiej strony, może nie będzie tak źle. Nie raz już gorączkowała i to bardziej niż teraz. Kiedyś nawet wylądowała w szpitalu, bo rodzice nie byli w stanie zbić temperatury domowymi sposobami. Pamiętała to, jakby wydarzyło się wczoraj. Zaczęła myśleć o rodzicach. Czy będzie jej dane kiedyś jeszcze ich zobaczyć? Może tylko majaczy z powodu wysokiej temperatury, może wszystko będzie dobrze? Jednak wydarzenia ostatnich paru godzin nie pozostawiały złudzeń – przyszłość rysowała się w ciemnych barwach. Nigdy do tej pory nie widziała ani nie słyszała, żeby ludzie atakowali się tak zaciekle – a już na pewno, żeby rzucali się na siebie z pazurami i zębami jak dzikie zwierzęta. Może to jakaś nowa broń biologiczna, może jakiś wirus wywołujący agresję? Dziewczyna przeczuwała, że i ją to dopadło. W sumie zawsze tak było na filmach: kiedy ktoś lub coś dziwnego i dotychczas nieznanego cię ugryzie, zamieniasz się w takie samo paskudztwo.
Nagle poczuła nagły ból w szyi, jakby ukąsił ją komar lub pająk. Wyjątkowo wielki pająk, gwoli ścisłości. W pierwszej sekundzie nie do końca zrozumiała, co się dzieje – dopiero gdy napastnik złapał ją jedną ręką za gęste, czarne włosy, a drugą przytrzymał ramię, Karolina uświadomiła sobie, że ktoś ją gryzie. I że to nie sen. Na początku wydało jej się to absolutnie niedorzeczne i nieprawdopodobne. Spowolniona reakcja wywołana była rosnącą gorączką i zanim podjęła decyzję o jakimkolwiek przeciwdziałaniu, fragment jej ciała zniknął w ustach człowieka, z którym niegdyś pracowała. „On był chyba handlowcem” – zdążyła pomyśleć. W tym momencie odwróciła się, wrzeszcząc z bólu i machając rękami.
– Jaaaaacek! – dosłownie zawyła z przerażenia, odzyskawszy pełnię świadomości.
Wiedziała jednak, że to tylko chwilowy przebłysk. Nie poznawała swojego ciała – czuła się słaba jak niemowlę, a na dodatek całe pomieszczenie zdawało się wirować dookoła, jakby siedziała na karuzeli. Nie mogła skupić wzroku na mężczyźnie, który stał przed nią. Na mężczyźnie, który przed chwilą wyrwał jej zębami kawałek mięsa z ciała i który wyraźnie nie zamierzał na tym poprzestać. Zaczęła szukać jakiejś broni, chociaż nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy. Pusty blat, myszka, klawiatura i parę długopisów. Kalendarz z pozapisywanymi spotkaniami. Nie, terminarzem raczej go nie odpędzi, chyba że mu wpisze spotkania na najbliższe dziesięć lat – to się chłopaczyna zniechęci i sobie pójdzie. Nie, odpada. Resztką świadomości stwierdziła, że najlepszą obroną będzie atak.
Szybko, jak na swój stan, wstała i odepchnęła mężczyznę, który zatoczył się i wpadł z impetem do boksu znajdującego się za nim. Przy okazji rozbił łokciem monitor, a z klawiatury posypały się na wszystkie strony klawisze, niczym klocki Lego rozrzucone przez kapryśne dziecko. Karolina zyskała sekundę przewagi i odbijając się od ścian, rzuciła się biegiem przed siebie, nie myśląc, w którą stronę ucieka. Nie miało to dla niej w tym momencie najmniejszego znaczenia.
Na skrzyżowaniu korytarzy wpadła na Jacka. Przewróciła się, odbiwszy się od kolegi jak od muru. Chłopak w pierwszej chwili jej nie poznał. Nie widział Karoliny zaledwie kilka minut, ale jej twarz zdążyła już przybrać piękny, zgniłozielony odcień. Dodatkowo z rany na szyi sączyła się ciemna, gęsta krew. Wyglądała, jakby przepracowała non stop kilka dni, a w drodze powrotnej do domu została zaatakowana przez wygłodniałe psy.
– Jezu! – zdołał wydusić Jacek. – Co ci się stało?
Dziewczyna wyciągnęła w jego kierunku dłoń z wyraźną, niemą prośbą o pomoc.
– Nie pytaj. Wiejemy – odpowiedziała krótko, stając chwiejnie.