355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Andrzej Wardziak » Infekcja: Genesis » Текст книги (страница 13)
Infekcja: Genesis
  • Текст добавлен: 19 апреля 2019, 02:00

Текст книги "Infekcja: Genesis"


Автор книги: Andrzej Wardziak


Жанры:

   

Постапокалипсис

,
   

Ужасы


сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 25 страниц)

– Czy miałaś bezpośredni kontakt z zainfekowanymi? – zapytał oficer, nie unosząc głowy znad notatnika.

– Zaraz, to z „innymi” czy „zainfekowanymi”? – odparła przytomnie Kaja. – Wiecie już coś na ich temat? Skąd to się w ogóle wzięło?

Oficer spojrzał na nią surowym wzrokiem.

– Odpowiedz na pytanie. Czy miałaś bezpośredni kontakt? – powiedział, a jego usta zacisnęły się w dwie wąskie kreski.

Kaja milczała, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Sporo wiedział i nie zamierzała wypuścić go, zanim ten się swą wiedzą nie podzieli. W końcu ona się dzieli swoją, więc coś za coś.

– Proszę mi powiedzieć, co o nich wiecie – zaczęła delikatnie.

– Nie mogę. To ściśle tajne.

– Proszę.

– Nie.

Zapadło niezręczne milczenie. Jednak, jak się bardzo szybko okazało, niezręczne tylko dla dziewczyny.

– Pytam po raz ostatni. Czy miałaś bezpośredni kontakt z zainfekowanymi osobami?

– A jeżeli nie odpowiem, to co mi zrobicie? – zapytała buńczucznie, zawadiacko unosząc nosek do góry, co tylko dodało jej uroku.

– Wtedy, domyślnie zakładając, że miałaś bezpośredni kontakt, poddamy cię kwarantannie bez twojej zgody – odparł oficer. W jego głosie słychać było delikatnie znużenie.

– Czy teraz nie jestem poddana kwarantannie? – zapytała.

– Są różne rodzaje kwarantanny – powiedział nowy, mocny głos. Jego właściciel, mężczyzna w średnim wieku, właśnie wszedł do namiotu. Był ubrany w czarny garnitur i eleganckie pantofle, choć już odrobinę zabrudzone. Na pewno był młodszy od porucznika. Na szczupłej, lekko wydłużonej twarzy brakowało tylko czarnych okularów przeciwsłonecznych. Podszedł pewnym krokiem do oficera i powiedział:

– Nie, ta dziewczyna nie weszła w bezpośredni kontakt z zainfekowanymi.

– Skąd ta pewność? – zapytał oficer, wstając z miejsca.

– Przywieziono ją tu dwie godziny temu. Jeżeli zostałaby zainfekowana, to teraz byłaby już na etapie majaczeń i bardzo wysokiej gorączki. Wkrótce po tym nastąpiłby zgon, a następnie przywrócenie funkcji życiowych, chociaż to ostatnie to mocno nieścisły termin. Wobec tego, dziękuję, poruczniku Skowron, możecie odejść.

Było to bardziej stwierdzenie niż prośba. Porucznik jednak posłusznie wstał i wyszedł bez słowa pożegnania. Kaja poczuła się teraz mocno nieswojo. Człowiek, posiadający tak silny autorytet, musiał piastować jakieś bardzo wysokie stanowisko. Z drugiej strony, jej strach był odrobinę irracjonalny. W końcu byli tu po to, żeby jej pomóc, prawda?

– Powiedz mi, gdzie nauczyłaś się tak walczyć wręcz? – zaczął mężczyzna, zająwszy miejsce po poruczniku. Usiadł wyprostowany, kładąc obie ręce na kolanach. Nie wyjął żadnego notatnika. Kaja poczuła nieprzyjemne mrowienie na karku. Skąd wiedzieli o tym, że umie walczyć?

– Oglądaliśmy nagrania z miejskiego monitoringu. Ładnie sobie poradziłaś tam w Centrum – powiedział mężczyzna.

– Ach, dziękuję – odparła. – Od ojca. Uczył mnie, odkąd skończyłam pięć lat.

– Od porucznika Pawła Petelickiego? Tak, ten człowiek mógł wiele cię nauczyć.

– Zna pan mojego ojca? – zapytała entuzjastycznie, poprawiając się na łóżku. Serce zaczęło jej szybciej bić z nadzieją, że może wreszcie trafiła na kogoś fajnego, a nie kolejnego bezmyślnego trepa.

– Tak, znam go. Służyliśmy jakiś czas razem – powiedział mężczyzna, uśmiechając się na wspomnienie starego przyjaciela. – Możesz go ode mnie pozdrowić.

Entuzjazm dziewczyny wyraźnie osłabł.

– Odkąd to wszystko się zaczęło, nie mam z nim kontaktu – powiedziała cicho, nie chcąc się pogodzić z ewentualnymi konsekwencjami tego faktu.

– Rozumiem… Kiedy ostatni raz dał znać, gdzie jest i co robi? – pytanie było zadane w sposób niezwykle dyplomatyczny.

– Gdzieś w południe, pisał mi, że wchodzi do metra. Jechał coś załatwić na Kabatach. Od tamtej pory cisza, próbowałam dzwonić, ale nie ma sygnału.

– Rozumiem. Pewnie dalej jest pod ziemią. I w tym momencie muszę cię zmartwić – powiedział i zrobił pauzę, która przyprawiła Kaję o palpitacje serca. – Wiemy, że na trasie metra miało miejsce kilka wypadków. Parę pociągów zderzyło się ze sobą. Szczegółów ci oszczędzę. Wiemy też, że zarażeni pojawili się również pod ziemią. Wtedy myśleliśmy, że dotyczy to tylko linii metra, więc odizolowaliśmy wszystkie stacje, szczelnie je zamykając. Mieliśmy wysłać tam odpowiednie ekipy, ale na powierzchni rozpętało się piekło i zabrakło nam ludzi – mężczyzna oparł dłonie na kolanach, łącząc je koniuszkami smukłych palców.

Kaja potrzebowała chwili, żeby wszystko sobie ułożyć. Jej ojciec był w metrze, gdzie nastąpiły wypadki pociągów, po czym odcięto stacje, bo zabrakło personelu, żeby go uratować. Cudnie. Wzięła głęboki oddech.

– Kiedy możecie tam kogoś wysłać? I… dlaczego pan mi to wszystko mówi?

Mężczyzna zastanawiał się chwilę nad odpowiedzą, patrząc na dziewczynę łagodnym wzrokiem. Naraz zmarszczył czoło, co spowodowało pojawienie się gęstej siateczki spękań w kącikach jego oczu.

– Nie wiem. Trudno mi cokolwiek obiecać. Na chwilę obecną brakuje nam ludzi do utrzymania porządku na powierzchni. Wiem, że to dla ciebie trudne, ale szczerze wątpię, żebyśmy tam kogokolwiek wysłali. Jednak uwierz mi, twój ojciec jest twardym facetem. Zresztą, sama pewnie wiesz to najlepiej. Poradzi sobie. A mówię ci to dlatego, że… jestem mu coś winien. Jednak reszta pozostaje między Pawłem a mną.

Do namiotu ponownie wkroczyła pielęgniarka, z którą Kaja miała już wcześniej do czynienia. Na tacy niosła małą miskę, kubek z parującym napojem i parę kromek chleba. Postawiła wszystko na łóżku. Dziewczyna dopiero teraz poczuła, jak bardzo burczy jej w brzuchu. Zerknęła ukradkiem na tajemniczego mężczyznę, ale ten już podnosił się z krzesła.

– Zjedz, wypocznij. Należy ci się – powiedział, uśmiechając się delikatnie. – Porozmawiamy rano. I nie martw się – z nami jesteś bezpieczna.

Powiedziawszy to odwrócił się na pięcie i wyszedł razem z pielęgniarką. Kaja błyskawicznie rzuciła się na ciepłą, prawdziwie wojskową grochówkę.



Metro, godzina 22:15.

To było najdłuższe kilkadziesiąt metrów w ich życiu. Próba przejścia z pomieszczenia kontrolnego do korytarza łączącego mroczny i wilgotny tunel metra z powierzchnią, okazała się jednym z najcięższych doznań, jakich było im dane doświadczyć. Mozolnie pokonywane metry zdawały się nie mieć końca. Poruszali się powoli, nierzadko zastygając w bezruchu na długie minuty, niczym złodzieje próbujący sforsować najlepiej strzeżony sejf świata. Trzymali się blisko siebie i chyba tylko to pozwalało im zachować resztki zdrowego rozsądku i zwyczajnie nie zwariować.

Wokół nich roztaczała się woń potu i strachu. Słodki zapach, klejący oczy i przyprawiający o gęsią skórkę na plecach, ale poza nim było coś jeszcze – wszechobecny smród krwi i z wolna rozkładającego się mięsa. Chociaż ten ostatni dokuczał mniej, bo jakby nie było pod ziemią temperatura była znacznie niższa niż na powierzchni, to jednak Paweł zdecydowanie czuł charakterystyczną woń. Zapachu zgnilizny nie dało się pomylić z niczym innym.

Sztuczka, którą wymyślił, okazała się dla nich niemalże zgubna. Rzut śrubą na tory najdalej jak się da i owszem, odciągał zombie, który podszedł zbyt blisko. Problem polegał na tym, że hałas i wzmożona aktywność jednych przyciągała ich pobratymców. W efekcie błądzili w ciemności, cudem unikając zetknięcia się z maszkarami, uważając na każdy, najmniejszy nawet ruch. Zahaczenie łopatą lub kilofem o tory oznaczałoby pewną śmierć. Pozytywne jednak było to, że po kilkunastu minutach wzrok mężczyzny i chłopaka przyzwyczaił się do ciemności i nie musieli używać latarek. Przerażony Max chciał wracać do bezpiecznej klitki, którą opuścili, jednak Paweł stanowczo wyperswadował mu ten pomysł. Jeżeli by tam wrócili, zombie na dwieście procent odcięliby ich od możliwości wydostania się na powierzchnię. Na domiar złego widmem wiszącym nad ich głowami była jeszcze ta nieszczęsna kwarantanna, o której Max tyle dobrego usłyszał od Pawła. Wobec powyższego nie mieli innego wyboru, jak tylko kontynuować wcześniej obrany kurs i modlić się, co do chwili obecnej było całkiem skuteczne, żeby nie związać się walką z tak przeważającym liczebnie przeciwnikiem.

– Psst…! – syknął Max, pociągając jednocześnie Pawła za rękaw. Mężczyzna błyskawicznie zatrzymał się i napiął wszystkie mięśnie, gotów do reakcji.

Kiwnął pytająco głową. Max odpowiedział mu również kiwnięciem, jednak jego ruch wskazywał ścianę. Paweł wyciągnął rękę i z olbrzymią ulgą dotknął zimnych, stalowych drzwi. Od trzech godzin nie marzył o niczym innym. Mógł teraz umrzeć szczęśliwy. Wziął głęboki oddech, niestety, niezbyt świeżego powietrza. Stał tak, trzymając rękę na wrotach i delektując się chłodem stali. Wiele razy w swoim życiu ocierał się o śmierć, jednak nigdy nie był tego tak świadomy jak w tym momencie. Refleksja zawsze przychodziła już po danym wydarzeniu. Teraz jednak miało ono dopiero nastąpić i to, w jaki sposób się skończy, będzie decydowało o jego dalszym losie. Jego i tego młodego chłopaka, którego przypadkowo poznał, a którego już zdążył polubić. Wychodzi na to, że takie tragiczne wydarzenia naprawdę zbliżają ludzi, nawet jeżeli są oni sobie totalnie obcy.

Mężczyzna zaczął delikatnie macać drzwi, kierując rękę w stronę, gdzie powinna znajdywać się klamka. Po chwili znalazł ją i bardzo powoli nacisnął, uważając, żeby zrobić to bez najmniejszego skrzypnięcia, które w ciemnym i cichym tunelu rozniosłoby się niczym potępieńczy jazgot. Niestety drzwi nie ustąpiły. Potrzeba było klucza, którego nie posiadali. „Jasne, to by było zbyt proste” – pomyślał żołnierz. Zważył w dłoni łom i zastanowił się chwilę. Czuł na sobie błagalne spojrzenie Maxa i wiedział, że musi coś zrobić. I to szybko, bo im dłużej tu stoją, tym większe szanse, że jeden z tych popaprańców na nich wpadnie, choćby przypadkiem, i skończy się ich bohaterska walka o przetrwanie. Musi znaleźć sposób, żeby otworzyć drzwi, inaczej obaj zginą w tym przeklętym metrze, a później z kretyńskim wyrazem twarzy będą się błąkać w ciemnościach aż do końca świata. Nie, taki finał niezbyt mu się podobał. Wsunął kilof między framugę, najciszej jak się dało, tuż przy samym zamku. Subtelnie naparł na narzędzie, wykorzystując siłę przeciwwagi.

Drzwi delikatnie skrzypnęły, a Paweł zamarł w połowie ruchu. Cisza, jaka teraz zapanowała, była, najprościej rzecz ujmując, przerażająca. Obaj wiedzieli, że ich usłyszano, a ich przeczucie darło się spanikowane wniebogłosy. Jakaś część ich świadomości starała się to wszystko wyprzeć. „Będzie dobrze” – szeptały głosy w ich głowach. „Tak, stoicie w przedsionku piekła, wokół was krząta się kilkunastu nieumarłych chcących skosztować waszego mięsa, nie macie broni i w ogóle macie dość marne perspektywy wybrnięcia z tego gówna. Ale będzie dobrze. Tak, wprost kwitnąco”.

Nagle do ich uszu dotarło jęknięcie jednego z umarlaków.

Paweł zareagował błyskawicznie, niczym chart zrywający się do pościgu za królikiem.

– Max! Świeć! – krzyknął do chłopaka.

Tunel rozświetlił blask, niemalże zwiastujący nadejście Królestwa Niebieskiego. Brakowało tylko trąb i małego baranka z czerwoną wstęgą. Snop światła trafił najbliższego zombie prosto w twarz, a jego reakcja była błyskawiczna – rzucił się na chłopaka z wyciągniętymi łapami i rozwartą szczęką. Paweł odwrócił się i jednym idealnie wymierzonym ruchem wbił kilof prosto w czaszkę maszkary. Wokół trysnęła krew, a zwłoki osunęły się na tory. Na reakcję reszty towarzystwa nie trzeba było długo czekać. Wąski tunel wypełniły jęki i wrzaski potworów, pędzących w stronę kolacji. Żołnierz, nauczony pracy w ekstremalnie stresujących sytuacjach, zachował zimną krew. Błyskawicznie wyciągnął drugi kilof, wsadził między drzwi a framugę i wyważył zamek. Ich oczom ukazał się ciemny i wąski korytarz. W sumie nic, czego by nie znali.

Max wskoczył pierwszy do środka, Paweł zrobił to tuż za nim. Zdążył w ostatniej sekundzie, dosłownie wyrywając się śmierci z rąk. Zatrzasnął drzwi z hukiem, nie zdejmując jednak ręki z klamki. Obaj ciężko dyszeli, ale byli żywi. Przynajmniej na razie.

– Max. Sprawdź, czy jest drabina, ta, którą widzieliśmy na planach – powiedział Paweł, nie tracąc ani sekundy cennego czasu.

– Dobra – wydyszał z siebie chłopak i było to wszystko, na co mógł sobie w tym momencie pozwolić. Ze słabo oświetlonej twarzy biło przerażenie, ale i duma, że udało się im przeżyć kolejny raz. Dawało to nadzieję na najbliższy czas, delikatne światełko w mrocznym tunelu metra, mówiące, że może faktycznie uda się im z tej kabały wydostać. Poza tym, dopóki żyją, dopóty jest nadzieja. Każda dodatkowa minuta to ich małe, osobiste święto.

Max popędził w głąb tunelu, odganiając mrok latarką. Paweł został na posterunku, trzymając drzwi i zastanawiając się, w jaki sposób mógłby je zablokować. Jeżeli nie uda mu się zrobić sprawnego i działającego klina, to zombie, w momencie w którym mężczyzna puści klamkę, wparują do środka. A to oznacza spory problem.

– Max! – zawołał, starając się przekrzyczeć maszkary z tunelu. Kakofonia demonicznych dźwięków, jakie z siebie wydawały, przyprawiała o dreszcze bardziej niż słuchanie koncertu Enrique na żywo. Niestety, Paweł nie doczekał się odpowiedzi chłopaka. Przez umysł mężczyzny przeleciała okropna wizja – Max zaatakowany w środku tunelu przez zombie, którzy znaleźli się tu przed nimi. Oznaczałoby to niechybną śmierć Pawła i koniec ich dzielnej walki o przetrwanie. Dość marny koniec. Paweł błyskawicznie wyrzucił tę myśl z głowy, poprawił chwyt na klamce i ponownie zawołał chłopaka.

W odpowiedzi tunel rozświetlił blask latarki. Max podbiegł do Pawła, a ten nie musiał już o nic pytać – chłopak miał wszystko wypisane na twarzy.

– Jest – powiedział, uśmiechając się jakby odkrył Świętego Graala. – Tam, gdzie myśleliśmy, drabina prowadzi na samą górę. Właz jest zakryty, ale przebija się światło. Udało się! – krzyknął triumfalnie, jednak brak równie entuzjastycznej reakcji ze strony Pawła sprowadził Maxa na ziemię. Przyjrzał się mężczyźnie w skupieniu.

– Co…? – zapytał powoli.

Na twarzy Pawła pojawił się smutny uśmiech.

– Jak puszczę drzwi, wparują tu całą watahą – powiedział.

– Świetnie… Nie możemy ich zablokować? – zapytał chłopak, rozglądając się wokół. – Może jakaś szafka, może inne drzwi, wyjmiemy je z zawiasów i coś wymyślimy.

– Nie, nie mamy jak. Ale mam pewien pomysł… – powiedział konspiracyjnie Paweł.

– Jaki?

Max nie zdążył usłyszeć odpowiedzi, ponieważ Paweł zrobił coś, co przeczyło wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi. Chociaż, jeżeli sytuacja, w której się znaleźli, również przeczyła jakiejkolwiek logice, może ratunek leży właśnie w nielogicznym działaniu.

– Biegiem, jakby cię sama śmierć goniła! – krzyknął mężczyzna, puszczając klamkę i popędził przed siebie. Po drodze złapał chłopaka za rękę i ciągnąc za sobą, wlókł w głąb tunelu. Po kilkunastu sekundach dotarli do wnęki z drabiną.

– Nie oglądaj się – powiedział Paweł i rozpoczął mozolną wspinaczkę. Max szedł tuż za nim, trzymając się tak blisko, jak to było tylko możliwe, jednocześnie zważając na to, żeby nie oberwać piętą w twarz.

Usłyszeli, jak wąski korytarz wypełnia się jęczeniem i innymi, bliżej nieokreślonymi dźwiękami, wydawanymi przez nacierającą hordę. Max poczuł, jak mroźny jęzor strachu muska jego ciało. Metalowe podbicie glanów chłopaka odbijające się głośnym echem od szczebli drabiny nabrało tempa. Przyspieszyli. Zdecydowanie nie potrzebowali lepszej motywacji. Byli tak blisko zbawienia, lecz rozumieli, że najmniejszy błąd mógł ich kosztować życie, co uważali za nie do końca sprawiedliwe. Po kilku sekundach Paweł dotarł pod właz, zostawiając Maxa kilkanaście stopni niżej. „W końcu to komandos” – pomyślał chłopak, zazdroszcząc mu zarówno umiejętności, jak i kondycji. „Jak z tego wyjdę, zapisuję się na siłownię” – obiecał sobie w duchu.

Paweł podszedł maksymalnie blisko włazu i naparł na niego barkami, jednocześnie prostując nogi umieszczone na metalowych szczeblach. Optymalnie wykorzystał siłę całego swojego ciała i ciężka, żeliwna pokrywa ustąpiła za pierwszym razem. Gdy tylko wyskoczyła z miejsca, mężczyzna wyślizgnął się przez powstałą szczelinę i szorując pokrywą po asfalcie, odepchnął ją na bok. Po chwili był już na zewnątrz, sięgając ręką do wnętrza otworu, żeby pomóc chłopakowi wyjść.

– Dawaj, szybko – powiedział cicho. Maxa zaskoczyło, że ten był taki poważny i… zdenerwowany? Można by rzec, że szept brzmiał niemal konspiracyjnie. A przecież udało im się wydostać. Swoją drogą, żaden z nich już pewnie nigdy nie odważy się jechać metrem.

Jak tylko chłopak znalazł się na powierzchni, cała jego radość prysła niczym mydlana bańka. Nie chciał wierzyć w to, co widzi. Podobno ludzie zostają doświadczeni przez los tylko takimi wydarzeniami, jakie są w stanie psychicznie udźwignąć. Jednak dla młodego chłopaka o kręconych włosach to było już ciut za wiele. Może i fajnie, może powinien dać radę, być twardy i w ogóle, ale on miał już zwyczajnie dość. W pierwszej sekundzie, w której zobaczył, że gehenna rozgrywa się również na powierzchni, miał ochotę wrócić do tunelu i zakończyć tę całą farsę. Przy odrobinie szczęścia skręciłby sobie kark, więc bardzo by nie bolało. Jednak wiedział, że tego nie zrobi. Jakaś głupia, masochistyczna i uparta część jego świadomości rozkazywała pozostać przy życiu i bawić się dalej. Show must go on i nie ma, że boli.

Wieczorne powietrze owiewało ich delikatnym, acz orzeźwiającym chłodem. Zasunęli właz, słusznie zauważając, że żadne zombie nie zdołało się wspiąć na górę. Przykucnęli obok brudnej furgonetki kurierskiej, która stała niecałe dwa metry od nich. Uchylone drzwi kierowcy świadczyły o tym, że ktoś musiał ją opuścić w dużym pośpiechu, do tego porzucając pojazd na samym środku ulicy. Wokół znajdowało się kilkanaście samochodów w podobnym stanie – pozbawionych właścicieli, pozostawionych na pastwę wszystkich zainteresowanych. Kilka aut było poobijanych; jedno audi zatrzymało się na słupie. Paweł rozglądał się czujnie, próbując wymyśleć, jak wybrnąć z kolejnego bagna, w które wdepnęli. Parę samochodów było pomazanych krwią, podobnie jak niektóre fragmenty jezdni. I chodnika. I ścian budynków także…

– Kurwa… – wyszeptał chłopak. – Co tu się stało?

Paweł spojrzał na niego pełnym powagi wzrokiem.

– Doskonale wiesz co – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Cudnie.

Max patrzył na niego szeroko rozwartymi brązowymi oczami, czekając, aż powie coś mądrego. Coś, co uratuje im życie, na przykład: „Spoko, nic się nie stało, pewnie był wypadek i wszyscy pojechali do szpitala” albo „To normalne, że ulica jest pusta i wymarła, bo jesteśmy w Polsce i jakby nie patrzeć, po dwudziestej drugiej obowiązuje cisza nocna, więc ludzie pozostawili samochody, gdzie popadło, i poszli spać do najbliższego motelu”. A ta krew? „Nie, to pewnie pomidory. Albo ketchup. W sumie, na jedno wychodzi”.

Jednak ten nic nie powiedział, tylko sięgnął do kieszeni spodni i wyjął z nich komórkę. Po chwili jego usta rozchyliły się, wydając nieartykułowany dźwięk, którego przyczyn chłopak domyślił się bez problemu. Paweł podniósł telefon nad głowę, patrząc błagalnym wzrokiem na kolorowy wyświetlacz. Niestety, wskaźnik poziomu zasięgu był niewzruszony, uparcie pokazując brak dostępnych sieci. Wsunął więc bezużyteczne urządzenie z powrotem do kieszeni. W międzyczasie Max sprawdził swój telefon – niestety z takim samym skutkiem.

– Musimy się stąd zwijać – powiedział Paweł, patrząc Maxowi w oczy. – Słuchaj, zrobimy tak: włamiemy się do tego sklepu na rogu i poszukamy czegoś do jedzenia. Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu, a w takim stanie nie zdziałamy zbyt wiele…

– Włamiemy się? Ale ja chyba nie jestem… – zaczął mówić chłopak, wędrując wzrokiem za wyciągniętą ręką Pawła. Jego oczom ukazał się sklep spożywczy i dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że nie miał niczego w ustach od ponad dziesięciu godzin. Stres skutecznie ścisnął mu żołądek, ale teraz włączyło mu się takie ssanie, że zjadłby konia z kopytami. Chociaż, patrząc przez pryzmat zombie biegających wokół nich, to dość słabe porównanie. Sklep. Woda, czekolada, kiełbasa, owoce, ciastka… I szczerze wątpił, żeby ktoś siedział na kasie. – Jezu, idźmy już tam! – dokończył, mając usta pełne śliny.

– A przy okazji dowiemy się, co i jak. Dobra? – dokończył swoją myśl Paweł.

Max popatrzył na niego wzrokiem uczniaka, który nie zaszczycił nauczyciela swoją uwagą podczas wykładu, a teraz został poproszony o odpowiedź na zadane pytanie.

– Eeee… oczywiście – odparł po chwili wahania. Sekunda pauzy robiła dobre wrażenie. Nauczyciele często dawali się na to nabrać – uczeń skupiał się przed udzieleniem odpowiedzi, wobec czego naprawdę słuchał. O błogosławiona naiwności.

– No dobra. To idziemy. Tylko cichutko – powiedział Paweł i wstał. Następnie pochylony pobiegł w stronę wcześniej wskazanego sklepu. Wokół nich było pusto, ale mężczyzna czuł w kościach, że muszą być uważni. Miał też nieodparte wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Żołnierz przytulił się plecami do ściany budynku i machnął ręką na Maxa. Ten wstał i trzymając głowę pochyloną, podbiegł do Pawła. Czuł się jak żołnierz skradający się na terytorium wroga. I w sumie niewiele to odbiegało od prawdy.

– Pamiętaj – wchodzimy, sprawdzamy, czy jest bezpiecznie, i dopiero wtedy bierzemy jedzenie. Inaczej mogą nas dopaść, jak będziemy buszować między półkami, jasne? – zapytał Paweł. Max z zapałem kiwnął głową.

Otwarte drzwi zapraszały ich do środka. Paweł wszedł pierwszy, delikatnie i uważnie stawiając kroki. Szedł przyczajony niczym wojownik ninja z uniesioną nad głową kataną, którą w jego przypadku zastępowała latarka. Nie miał nic lepszego i szczerze wątpił w to, że w sklepie uda mu się znaleźć cokolwiek, co posłuży za broń. Na szczęście światło było włączone, więc nie musieli iść po omacku. Przekroczyli granicę kas i ostrożnie wkroczyli między półki. Max raz po raz zerkał błagalnym wzrokiem na Pawła, który cały czas uważnie lustrował otoczenie. Zdawał się nie oddychać, nie emitować ciepła, dźwięku – po prostu nie istnieć. Nagle ten zatrzymał się i uniósł zaciśniętą pięść na wysokość twarzy. Chłopak wiedział z filmów i gier, co to oznaczało – należało zatrzymać się w bezruchu i czekać na dalsze instrukcje. Jak wiele życia można się nauczyć, nie wychodząc poza cztery ściany własnego, śmierdzącego pokoju.

Usłyszeli ryk silnika. Obejrzeli się w stronę, z której lada chwila miał nadjechać samochód. Max ruszył z zamiarem wyjścia na ulicę. Nagle Paweł złapał go za rękę i pociągnął w dół.

– Poczekaj. Nie wychodź – powiedział do chłopaka. Ten spojrzał na niego wzrokiem wyrażającym bezbrzeżne zdumienie. Jak to? Ratunek nadjeżdża, a ten każe mu nie wychodzić???

– Pochrzaniło cię? Puść mnie! – odpowiedział Max, starając się wyrwać z uchwytu druha.

– Niżej, do cholery! – krzyknął ten i zmusił chłopaka do przyjęcia pozycji nieomal horyzontalnej. Max wiedział, że nie ma sensu się z nim szarpać, więc zdecydował się zgodzić na „propozycję” Pawła. Poza tym do tej pory jego przeczucie się sprawdzało, więc może i w tym zachowaniu jest jakieś ziarno racjonalizmu.

Naraz zza rogu wyjechał brązowy pick-up z podniesionym dodatkowo podwoziem. W szoferce siedziało dwóch rosłych mężczyzn, na pace kolejnych trzech. Każdy z nich był uzbrojony. Już na pierwszy rzut oka, wśród normalnie ubranych facetów, wyróżniał się mężczyzna w poplamionej krwią koszuli i garniturowych spodniach.

Samochód zatrzymał się i jego pasażerowie, drąc mordy wniebogłosy, zeskoczyli. Co zwróciło uwagę Pawła i Maxa, to fakt, że nie zachowywali się zbyt ostrożnie, jakby wręcz chcieli, żeby ich zobaczono. Jeden z przyjezdnych podbiegł do wystawy sklepu elektronicznego i strzelbą wybił szybę. Zaraz po tym wbiegł do środka, trzymając broń gotową do strzału. Dołączył do niego drugi; pozostałych trzech zostało na czatach. Po kilkunastu sekundach mężczyźni wyszli ze środka, niosąc nowy, zapakowany jeszcze w pudełko, pięćdziesięciocalowy telewizor. Wsadzili go delikatnie na pakę, po czym wrócili do elektronicznego raju.

– Co oni robią? – wyszeptał Max.

Paweł spojrzał się na niego z politowaniem, nie racząc odpowiedzieć. Chłopak w lot zrozumiał jego milczenie. „Wiem, że kradną, kretynie. Ale tak samo mi się wymsknęło” – pomyślał.

Nagle mężczyzna w koszuli spojrzał wprost na nich. Przynajmniej Maxowi tak się wydawało, bo z cichym jęknięciem błyskawicznie skulił się na podłodze. Paweł pozostał w bezruchu, wiedząc, że gwałtowny ruch łatwo zauważyć, zwłaszcza gdy wszystko wokół jest całkowicie nieruchome.

– Idzie tu, idzie tu, idzie – jak mantrę powtarzał Max.

– Tak – powiedział Paweł, powoli się schylając. Zaczął rozglądać się po sklepie. – Tam, szybko – wskazał ręką na regały z kosmetykami. Mógł co prawda pozostać i walczyć. Raczej nie miałby problemów z pokonaniem jednego przeciwnika, ale pozostałych czterech gości już mogło trochę namieszać. A dobrze im z oczu nie patrzyło.

Ruszyli pochyleni w stronę regałów z szamponami, odżywkami i balsamami do ciała ustawionymi równo niczym gwardziści Armii Czerwonej ćwiczący musztrę. Czmychnęli za ścianę kosmetyków dosłownie w momencie, w którym nowy klient wkroczył do sklepu. Paweł położył palec na ustach, a Max porozumiewawczo skinął głową. Też czuł, że z tymi gośćmi nie do końca wszystko jest w porządku. Żołnierz wychylił głowę znad lawendowych płynów do płukania tkanin i obserwował przybysza.

Mężczyzna stojący w progu sklepu z wyglądu przypominał rzeźnika. W rękach trzymał zakrwawioną, białą belkę, która przypominała nogę stołową. Przy jego pasie tkwił przypięty pistolet. Krew skapująca z maczugi ubrudziła całą nogawkę eleganckich spodni, ale facetowi o bladej twarzy zdawało się to zupełnie nie przeszkadzać. Cała niegdyś biała koszula była teraz przesiąknięta zaschniętą krwią. Głęboko osadzone oczy zdawały się świecić mrocznym blaskiem. Powoli wprawił w ruch zmęczoną głowę, uważnie rozglądając się po sklepie. Nie opuścił narzędzia – trzymał stołową nogę przy piersi, skierowaną wyzywająco ku górze. Paweł, skrupulatnie analizując wszystkie ruchy przeciwnika, stwierdził, że mężczyzna musi być nad wyraz pewny siebie.

Przybysz zrobił krok do przodu, kierując się między półki. „Jak nas znajdzie, to zabije” – pomyślał Max. „Nie po to walczyliśmy tyle czasu, nie po to przeżyliśmy ten cały syf w metrze, żeby dać się teraz zabić jakiemuś pierwszemu lepszemu zjebowi. Nie, co to, to nie!”.

Chłopak buńczucznie podniósł się z kucek, wypychając dumnie pierś do przodu. Jednak nie zdążył wyprężyć się w całej okazałości, gdy usłyszał strzał. Oczami wyobraźni zobaczył kulę, przeszywającą najpierw promocyjne buteleczki z żelem pod prysznic, a potem powoli, acz nieubłaganie, wciskającą się w środek jego czoła.

Ku zaskoczeniu stwierdził, że strzały dobiegały z ulicy, a on sam jeszcze żył. Ułamek sekundy wcześniej facet w białej koszuli odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę furgonetki. Jak się okazało, głośne zachowanie przybyszów zwróciło uwagę znajdujących się w okolicy nieumarłych, którzy teraz bezlitośnie atakowali brązową furgonetkę. Paweł i Max dobiegli do szyby, wychylając nieznacznie głowy. Musieli wiedzieć, co się dzieje.

Zombie było mniej niż dziesięciu. Paru z nich szło nieudolnie, powłócząc nogami po asfalcie, ale reszta biegła jak opętana, wrzeszcząc i wydając z siebie dźwięki, których nie powstydziłby się sam Corey Taylor. Większość z maszkar została brutalnie uświadomiona, kto ma większą siłę rażenia, a tym samym i szanse w tej bitwie. Rozległo się kilkanaście wystrzałów, po których ulica pokryła się strzępami czaszek, krwi oraz miękkiej, różowej tkanki mózgowej. Mężczyźni strzelali wyjątkowo celnie – każdy pocisk był skierowany w głowę, żadna kula nie zbłądziła. Wiedzieli, co robią. Tym bardziej Paweł był rad z decyzji pozostawienia w spokoju gościa, który ich odwiedził w sklepie.

Zadowoleni z siebie użytkownicy brązowej navary wsiedli z powrotem do samochodu i odjechali, głośno się śmiejąc i oddając kilka strzałów w powietrze. „Tego nie przewidziałem” – pomyślał Paweł, odprowadzając auto wzrokiem.

– Max, wygląda na to, że mamy kolejny problem – powiedział do chłopaka, gdy tylko furgonetka zniknęła im z oczu.

– No i to chyba spory – odpowiedział Max. – Też nie wyobrażałem sobie, że w tym całym szajsie znajdą się pojeby, którym się on spodoba… – dodał smutno, ale i z nieukrywanym lękiem.

– Człowiek człowiekowi wilkiem – wyszeptał filozoficznie Paweł.

Chłopak błyskawicznie podłapał:

– A zombie zombie zombie – dopowiedział, dumnie prezentując uzębienie, jakiego nie powstydziłby się rasowy perszeron.

Paweł popatrzył na niego wzrokiem wyrażającym mieszankę niedowierzania, litości i szoku, z trudem ukrywając uśmiech, który kiełkował gdzieś w kącikach jego ust. W końcu nie wytrzymał i zaśmiał się w głos. Chłopak cały czas go zaskakiwał.

– Spoko. Dawaj, musimy się streszczać, bo zaraz się tu zaroi od tych zombie – powiedział, klepnął chłopaka w ramię i wskoczył między półki z jedzeniem.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю