Текст книги "Infekcja: Genesis"
Автор книги: Andrzej Wardziak
Жанры:
Постапокалипсис
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 25 страниц)
Bielany, godzina 21:45.
Kurwa! – krzyknął Tomek po kolejnej bezowocnej próbie sięgnięcia do policyjnego radia i cisnął paskiem na drugi koniec furgonetki. Sytuacja stawała się powoli beznadziejna. Zamienił wygodny areszt domowy na ciasną, klaustrofobiczną policyjną furgonetkę, w której, jak ten ostatni debil, na własne życzenie się zatrzasnął. „Tak, to bardzo w moim stylu” – pomyślał.
Łomot dziesiątek żądnych krwi rąk przybrał na sile. Chłopak rozszerzył z przerażenia oczy. Spędził już prawie godzinę w samochodzie, ale do takiego hałasu po prostu nie szło się przyzwyczaić. No dobra, może jakiemuś fanowi ostrego techno to by się udało, ale jemu na chwilę obecną było do tego stanu bardzo daleko. Usiadł na ławce pod jedną ze ścian i zaczął ponownie analizować swoje położenie.
Plus był taki, że zgodnie z oczekiwaniami w furgonetce znalazł broń i trochę innego sprzętu policyjnego – hełm balistyczny, tarczę, o kilka rozmiarów za duże rękawice. Niestety, butów nie było. Może samej broni nie było tak dużo, jak się spodziewał, ale zawsze coś – trafił na jeden pistolet maszynowy i dwie strzelby. Wszystkie trzy sztuki były załadowane, ale nie odkrył doń zapasowej amunicji. Ta duża i ciężka, srebrna skrzynia znajdująca się pod przeciwległą ławką coś mu mówiła w tej materii, ale była zamknięta na klucz. Swoją drogą tak jak i on sam. Drugi plus był taki, że w furgonetce był bezpieczny. Wzmacniana blacha i wzmacniane szkło dodatkowo zabezpieczone kratami. Brakowało w niej tylko działa na dachu albo komory teleportacyjnej do kwatery głównej – ale jak widać, wszystkiego mieć nie można.
Niestety, były też minusy aktualnej sytuacji Tomka. Pierwszy był taki, że z bezpiecznej klitki nie mógł się ruszyć, a drugi polegał na tym, że za cholerę nie miał pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. Głowił się, chodził w kółko, zaglądał w każdy dostępny zakamarek i nic mu nie przychodziło do głowy. Próbował się też przecisnąć się przez wąskie okno prowadzące do szoferki, ale mu odrobinę nie wyszło. To znaczy przeszła ręka i głowa, ale jakby nie patrzeć, to ciut za mało. W pewnym momencie stwierdził, że otworzy drzwi i zrobi „wyjście smoka” – w dwóch rękach strzelby, glauberyt przewieszony na plecach. Będzie rzeź, trochę sobie postrzela i przy odrobinie szczęścia uda mu się przeżyć… parę minut. Bo na więcej nie liczył. Nie, tu trzeba było działać spokojnie. Nie iść na żywioł.
Przejechał ręką po włosach i głośno wypuścił powietrze. Co za syf… I nagle wpadł na pomysł. Ryzykowny, głupi i nieprzemyślany – ale jak powszechnie wiadomo, takie są najlepsze.
– Okej, to do dzieła! – powiedział na głos.
Wstał i podniósł jedną ze strzelb. Przeładował. Podszedł do tylnych drzwi i wyjrzał przez szybę. Za kratą stało kilkunastu zombie. Rozejrzał się i zobaczył, że z boku samochodu też ich trochę stoi – w sumie będzie około dwudziestu sztuk. Jeżeli uda mu się zabić tych, zanim nadejdą kolejni, to ma szansę. Policjanci leżeli martwi na ulicy i jeszcze nie zdążyli się poprzemieniać. To dobrze, łatwiej będzie zrealizować plan. Przystawił lufę strzelby do szyby, tak żeby kula przeszła między kratami i zatrzymała się w głowie stojącej kilkanaście centymetrów dalej kreatury. Tomek wziął głęboki oddech, przeładował i wymawiając słowa: Come get some głosem Duke’a Nukema, pociągnął za spust.
Głowa zombie eksplodowała, rozrzucając wszędzie wokół fragmenty czaszki, włosów i zawartości durnego, krwiożerczego łba. Chłopak nie spodziewał się aż takiej mocy ani tego, że rozbryzg krwi pomaże szybę, co nieco ograniczy mu widoczność. Nie spodziewał się również tego, że od huku jego własny mózg też prawie eksploduje. Poczuł się, jakby wsadził głowę między głośniki estradowe na koncercie Slayera.
Wypuścił strzelbę z rąk i złapał się za uszy. Otworzył usta i ukucnął.
– Aaa… kurwa! – krzyknął, chociaż nie było mu dane usłyszeć własnego głosu. Ból w uszach, wściekłość na zombie za to, że chcieli go zjeść, oraz odrobina pretensji do samego siebie spowodowały, że chłopaczyna wściekł się jak jeszcze nigdy w życiu. Jego oczy zaczęły świecić mrocznym blaskiem, a że były zielone, to Tomek wyglądał teraz jak napromieniowany. Musiał dać ujście frustracji, bo inaczej ta rozsadziłaby go od środka. A nic tak skutecznie nie uwalnia od stresu, jak wyplucie paru serii z broni palnej w tłum zombie.
Wstał, odwrócił się na pięcie odzianej tylko w skarpetkę i poszedł po hełm balistyczny. Założył go na głowę, mając nadzieję, że chociaż trochę wytłumi w ten sposób dźwięki. Nie obchodziło go, jak kretyńsko musiał teraz wyglądać – w ciężkim policyjnym hełmie, wytartych jeansach i niebieskim T-shircie z logo deski windsurfingowej na płaskiej klacie. Do tego na bosaka, a właściwie to w białych skarpetkach. Przez ułamek sekundy był rad, że jednak nikt go teraz nie widzi.
Zrobił rundę wokół okien, rozbijając wszystkie lufą strzelby. Kakofonia dźwięków była teraz znacznie lepiej słyszalna, a zombie, zachęceni aktywnością swojego posiłku, zaczęli napierać na furgonetkę jeszcze energiczniej. Tomek ponownie przystawił lufę do okna i tym razem z otwartymi ustami pociągnął za spust. Uszy zabolały, ale nie tak mocno jak wcześniej. Przeładował i ponownie wystrzelił. Zombie zaczęli szaleć. Żaden z nich nie wpadł na pomysł, żeby uciekać, każdy natomiast jeszcze łapczywiej sięgał palcami do wnętrza wozu policyjnego, wciskając je uparcie między kraty.
Po kilkudziesięciu sekundach obie strzelby były puste, a w środku samochodu było aż duszno od zapachu prochu. Tomek rzucił je na podłogę i sięgnął po glauberyta, odbezpieczył i pojedynczymi strzałami eliminował zombie. Miał olbrzymią ochotę wyjść i pociągnąć po nich serią, ale wiedział, że amunicja skończyłaby mu się w ułamku sekundy. Zauważył, że „przy życiu” pozostało tylko parę sztuk i to tych ledwo łażących. Nie wiedział, dlaczego jedne biegały, a inne nie. Wiedział natomiast, że tych biegających należy za wszelką cenę unikać, obok wolnych można po prostu przejść i łatwiej do nich oddać celny strzał. Opuścił szybkę w hełmie, przystawił lufę do zamka w drzwiach i pociągnął za spust. Ku jego nieukrywanemu zaskoczeniu udało mu się nie tylko otworzyć drzwi, ale też nie oberwać rykoszetem. Pchnął blachę i wyskoczył na górę ciał. Jak bardzo teraz żałował, że nie założył tych pieprzonych butów. Chociaż japonki, cokolwiek, byleby tylko nie czuć mokrej, kleistej papki pod stopami…
Ruszył biegiem w stronę przodu samochodu, gdzie leżało kilku policjantów. Po drodze zabił jeszcze jakiegoś zombie. Cały czas rozglądał się, czy nie nadciągają kolejni. Bo to, że w końcu przyjdą, było tylko kwestią czasu. Zaczął w popłochu przeszukiwać funkcjonariuszy. Zdjął hełm, włożył do niego dwa znalezione pistolety i parę magazynków do broni krótkiej. Sięgnął po drugiego glauberyta, tkwiącego jeszcze w ręku policjanta. „Musi mieć zapasowe magazynki” – pomyślał chłopak i przewrócił zwłoki na plecy. Czuł się jak hiena cmentarna, ale albo zignoruje swoją moralność, albo podzieli los funkcjonariusza. Decyzja była prosta. Znalazł parę długich magazynków, które powinny pasować do karabinka. Nie miał czasu teraz tego sprawdzać. Wstał i podbiegł do szoferki, otworzył drzwi i wskoczył do środka. Rzucił hełm na siedzenie pasażera i sięgnął do stacyjki, aby odpalić samochód. Nie wierzył we własne szczęście, kiedy okazało się, że kluczyk tkwi na swoim miejscu.
Zatrzasnął drzwi i włączył silnik.
– Tak, kurwa, tak! – krzyknął, ze szczęścia uderzając rękami w kierownicę i podskakując na fotelu. – Jeeeeest!
Wrzucił jedynkę i… przestał się cieszyć. Spojrzał na swoje stopy. Potem szybko rozejrzał się po okolicy, spoglądając w oba lusterka. Wydawało się, że jest względnie pusto. Chyba ma chwilę, na zrobienie jeszcze jednej rzeczy. Zerknął podstępnym wzrokiem na ciała policjantów i złapał klamkę u drzwi.
Minutę później ponownie wrzucił jedynkę i naciskając pedał gazu już ubraną w policyjny but stopą, ruszył przed siebie.
Mokotów, godzina 21:30.
W twarz uderzyło go świeże i ciepłe powietrze. Jacek wziął głęboki oddech i rozkoszował się jego smakiem. Rozejrzał się spokojnie wokół siebie. Było gorzej, niż przypuszczał. Ulica wyglądała jak ruina, płonęły już niektóre budynki. Gdzieniegdzie w tle słychać było wystrzały z broni palnej, pojedyncze krzyki. Kakofonia dźwięków, odbijająca się gromkim echem od ciasno zabudowanych biurowców, wprawiała korporacyjne szyby w drżenie. Tego maklerzy nie przewidzieli. Parę razy usłyszał głośne tąpnięcie, co świadczyło o odpaleniu pocisku większego kalibru. Śmigłowiec lub wóz opancerzony. Kto wie, może nawet do stolicy znowu zawitały czołgi. „Fajnie by było takim się przejechać i sobie postrzelać” – stwierdził. „Trzeba to koniecznie umieścić na liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią”.
Samochody stały bezpańsko na ulicy. Część z otwartymi drzwiami i pozapalanymi światłami; niektóre były pomazane krwią na zewnątrz, inne nosiły ślady walki w środku. Poza tym wszędzie syf, kiła i mogiła. Pozostawione w pośpiechu torebki, plecaki, damskie pantofle lub inne rzeczy, które mogły opóźnić ucieczkę. Zerknął w stronę Pól Mokotowskich i zobaczył nad nimi łunę pożaru, trawiącego centrum miasta. O dziwo, żadna z kreatur nie zarejestrowała jeszcze jego obecności. Albo są tak ekstremalnie durne, albo przez obłąkanie wypisane na jego twarzy uważają go za jednego ze swoich. Cóż, łatwiej będzie mu się wtopić w tłum.
Brak zainteresowania odrobinę go zmartwił. Wyobrażał sobie, że jak wyjdzie, to rzucą się na niego niczym wściekłe harpie i po paru minutach będzie po wszystkim. A tu taka niespodzianka. Gwizdnął pod nosem, zarzucił nogę od stołu na ramię i zaczął iść przed siebie, stawiając długie i powolne kroki. Gdyby ktoś założył mu na głowę melonik, wyglądałby identycznie jak Alex z Mechanicznej pomarańczy. Kroczył dumnie i pewnie niczym stary generał podczas przeglądu niedoświadczonego wojska.
Rozglądał się leniwie wokół i napawał widokiem zniszczenia, jakiego dopuścili się zombie. Podobało mu się. Ta jego własna apokalipsa zdecydowanie przypadła mu do gustu. Warto było żyć, żeby zobaczyć coś takiego.
Naraz zza rogu wybiegła kobieta i natychmiast rzuciła się w stronę Jacka. Mężczyzna odruchowo złapał nogę od stołu i wymierzył jej potężny cios prosto w rozwartą szczękę. Wraz z rozbryzgiem krwi z wnętrza czaszki wyleciało też parę zębów, ale denatka nawet się nie przewróciła, tylko cofnęła o parę kroków. I spojrzała z wściekłością.
– No chodź! – wrzasnął mężczyzna z szaleństwem w oczach, unosząc pałkę nad głowę. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, ukazujący rząd zaciśniętych zębów.
Kobieta odpowiedziała mu warknięciem i ponownie rzuciła się na niego z wściekłością. Wszystko działo się błyskawicznie. Czas tym razem nie stanął w miejscu, tylko odwrotnie – przyśpieszył. Jacek przestał się zastanawiać nad tym, gdzie trafiać, jak uderzać. Po prostu walił, gdzie popadnie, niczym berserker, minimalną część uwagi poświęcając na baczenie, żeby samemu nie zostać rannym. Tłukł w głowę zombie do momentu, aż nie pozostało z niej praktycznie nic.
Gdy broń, nie znajdując oporu, zaczęła uderzać o asfalt, przestał. Koszula, teraz poplamiona gęstą juchą, unosiła się gwałtownie i opadała w rytm przyśpieszonego oddechu Jacka. Po paru sekundach zza rogu wyszedł drugi zombie, prawdopodobnie zwabiony odgłosami walki. Jacek po raz kolejny uniósł swoją maczugę, gdy zorientował się, że przeciwnik nie naciera. Opuścił zakrwawioną nogę od stołu i dokładnie przyjrzał się kreaturze.
Za życia zombie był mężczyzną w podeszłym wieku. Mógł mieć około sześćdziesięciu lat, może trochę mniej. Staruszek wyraźnie utykał na lewą nogę, jednak nie było wiadomo, czy spowodowała to potyczka z innym zombie, czy może miał tak już wcześniej. Z drugiej strony, jakie to miało znaczenie? Jacek podszedł do trupa, który wyciągał teraz rękę w jego stronę i rozchyliwszy paszczę, przeciągle zawył. Jacek natomiast wyciągnął przed siebie nogę do stołu i szturchnął nią kreaturę w tors. Maszkara zrobiła krok w tył.
– Wyglądasz jak gówno, wiesz? – zapytał spokojnie.
Nie doczekał się odpowiedzi. Zombie ponownie zrobił krok w jego stronę.
– Nie, nie, poczekaj – powiedział Jacek, utrzymując bezpieczny dystans za pomocą białej, zakrwawionej nogi. – Spokojnie. Musimy pogadać. Bo widzisz… – przerwał na chwilę, rozglądając się wokół siebie. Nie dostrzegł nikogo, więc mógł kontynuować monolog. – …Franek. Nazwę cię Franek. Nie masz nic przeciw temu? Fajnie. Bo widzisz, Franek, chciałbym ci podziękować. Tobie i wszystkim…
Zombie skoczył nagle na Jacka, niemalże łapiąc go za ręce. Zęby kłapnęły łapczywie w powietrzu, ale mężczyzna zdążył odskoczyć. Odruchowo zdzielił trupa maczugą w twarz. Następnie uderzył w kolano tak mocno, że poczwara się przewróciła.
– Stój, kurwa! Rozmawiamy, zjebie jeden. Ogarnij się trochę – uderzył ponownie, ale już jakby tak od niechcenia i dla zaakcentowania ostatniej prośby. – Dzięki takim jak ty przejrzałem na oczy. I za to chciałem ci podziękować, a ty nie dajesz mi dojść do słowa. Do tej pory wszystko było takie… nudne. Szare i martwe. Zresztą, tak jak i teraz. Różnica jednak, mój drogi Franku, polega na tym, że teraz nikt nie musi niczego udawać. Rozumiesz?
Franek zawarczał, podnosząc się z asfaltu. Jacek nie do końca wiedział, jak zinterpretować jego odpowiedź.
– Zakładam, że nie rozumiesz, bo jesteś martwą kupą gówna. Ale to nic. I tak fajnie mi się z tobą gada – powiedział i pociągnął nosem. Dopiero teraz poczuł silny fetor zgnilizny, potu i ekskrementów. – Jezu, jak ty śmierdzisz, Franiu.
Powiedziawszy to, ponownie uderzył zombie w głowę. Kreatura upadła i od razu niezdarnie zaczęła się ponownie gramolić na nogi. Jacek się zaśmiał. Bawiła go ta cała sytuacja. Ta bezkarność i poczucie władzy, jakiej nie zaznał nigdy wcześniej. Nie ma zakazów. Zniknęły bariery ograniczające wolność, nie trzeba było nosić tych pieprzonych kart magnetycznych, bez których nie dało się wejść do żadnego pomieszczenia. Nie trzeba było nosić telefonu, bo sieć i tak nie działała. Jak chciał coś zjeść, to mógł po prostu wejść do sklepu i sobie to wziąć. Jak chciał komuś dać w mordę, to mógł to zrobić bez żadnych konsekwencji.
Jak mu się znudzi, to palnie sobie w łeb. Ale do tego czasu był panem swojego losu i zamierzał zostawić po sobie jakikolwiek ślad, zanim odejdzie z tego łez padołu.
Zombie w końcu wstał i ponownie ruszył na mężczyznę.
– Nie znudzi ci się, co? – zapytał Jacek, robiąc krok do tyłu. – Bo mi się już trochę znudziło.
Powiedziawszy to, wziął potężny zamach i uderzył od góry w głowę przeciwnika. Ta otworzyła się niczym pąk róży, rozlewając wokół jasną krew i ukazując tkwiącą w środku tkankę mózgu.
Zombie opadł bezwładnie na ulicę. Jacek stał i patrzył na szkarłat powoli wypływający z otwartej czaszki. Nagle usłyszał warkot silnika. Odwrócił się i zobaczył wyjeżdżającego zza rogu ulicy brązowego nissana Navara w wersji pick-up. Na pace stało parę osób, trzymając się wystających relingów. Samochód wziął ostro zakręt i z piskiem opon zatrzymał się kilkadziesiąt metrów przed Jackiem. Ten wiedział, że został zauważony. Spojrzał w parę reflektorów, prześwietlających go ostrym blaskiem i stał nieruchomo, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Krew z maczugi skapywała głośno na asfalt, systematycznie powiększając powstałą już kałużę. Samochód burczał miarowo, niczym byk gotujący się do natarcia na torreadora. Jacek tak też się poczuł, dlatego po chwili zastanowienia podniósł maczugę niczym kij baseballowy, gotów do odparcia nacierającej bestii. Navara ruszyła z piskiem opon wprost na mężczyznę, który stał nieruchomo i czekał. „W ten czy inny sposób, co za różnica?” – pomyślał Jacek. „Skutek będzie ten sam. Może jak mi rozwalą łeb, to nie podniosę się jako zombie?”.
Reflektory były coraz bliżej. Nagle, nie wiadomo dlaczego, Jacek zaczął biec w stronę światła. Uniósł broń jeszcze wyżej i darł się wniebogłosy, niczym William Wallace nacierający na angielską piechotę.
Ku jego rozczarowaniu, samochód w ostatniej chwili zahamował i zatrzymał się miejscu tak blisko, że Jacek dotknął ręką jego maski.
– Pojebało cię?! – usłyszał niski męski głos. Zza uchylonej szyby kierowcy wychyliła się krótko ostrzyżona głowa.
Od nadmiaru adrenaliny i podniecenia Jacek nie był w stanie nic odpowiedzieć. Tylko uśmiechał się szaleńczo, szczerząc zęby i dysząc, jakby właśnie przebiegł maraton. Po chwili usłyszał śmiech drugiego mężczyzny, tego stojącego na pace. Dołączył do nich kolejny, aż w końcu wszyscy stali i śmiali się wniebogłosy, jakby usłyszeli najlepszy kawał w swoim życiu.
– Co za koleś – powiedział krępy mężczyzna w czerwonej kamizelce, przecierając twarz mokrą od łez. – Grzesiek, on wygląda na nieźle popierdolonego. Nada się – dodał, triumfalnie prezentując uzębienie, którego prawdopodobnie nigdy nie widział stomatolog.
– Ano, pewnie się przyjmie – dodał pewnie kierowca samochodu, nazwany Grzegorzem. Głos miał głęboki i dudniący, jakby dochodził z dna studni. Jacek słusznie domyślił się, że facet musi być naprawdę olbrzymi. Co potwierdziło się chwilę po tym, gdy otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. Amortyzatory odetchnęły z ulgą, unosząc auto o parę centymetrów.
Grzesio podszedł do Jacka. Stanął metr przed nim i uważnie zlustrował go wzrokiem. Szczupły mężczyzna, pracujący w biurze, sądząc po ubiorze. Po cerze zresztą też. Bladą twarz wyróżniały głębokie sińce pod oczami, pogłębione jeszcze przez wydarzenia ostatnich godzin. W ręku dzierżył białą niegdyś nogę od stołu, teraz w całości pokrytą na przemian zaschniętą i świeżą krwią oraz fragmentami czyjegoś mózgu.
Jacek natomiast ujrzał zupełne przeciwieństwo siebie. Wielki, krępy mężczyzna, który na pierwszy rzut oka bardziej przypominał górskiego olbrzyma z fantastycznych baśni niż normalnego człowieka. Ręka, chociaż trafniej byłoby rzec – łapa, była wielkości całej klatki piersiowej Jacka, którą pewnie mogłaby zgnieść bez większego wysiłku. Kwadratowa, niczym wyciosana z zimnego głazu twarz, chowała głęboko osadzone czarne oczy, przeszywające mężczyznę na wylot swym spojrzeniem. Kierowca wysiadł bez broni, bo i tak żadna nie była mu w zasadzie potrzebna. Wpatrywał się milcząco całą wieczność w Jacka, aż w końcu otworzył usta i zadudnił:
– Racja. Nada się. Wsiadaj – rzucił do Jacka, po czym zawrócił i usiadł za kierownicą.
Jacek posłusznie podreptał za samochód, gdzie czekała już na niego wyciągnięta ręka. Złapał ją i po chwili znalazł się na pace, w towarzystwie dwóch innych, już normalniej wyglądających, ale także potężnych, mężczyzn. „Górale czy co?” – pomyślał.
– Cześć – rzucił od niechcenia. Nie doczekał się odpowiedzi, poza jednym szyderczym parsknięciem.
Nie bał się. Nie zastanawiał się też, co zamierzają zrobić. Jednak czuł, że z tymi facetami będzie można całkiem nieźle pójść w tango.
Samochód ruszył.
Pola Mokotowskie, godzina 21:58.
Kaja usiadła na pryczy, przy głośnym jęku sprzeciwu starych sprężyn. Dotknęła rękami zimnej, metalowej konstrukcji łóżka. Nie mogła usnąć, chociaż tak bardzo się starała. Gdy tylko zamykała oczy, widziała przed sobą małego chłopca z kiosku, zmianę, jaka w nim nastąpiła w tak krótkim czasie. Oprócz tego przypominała sobie wszystkie te wykrzywione, głodne twarze czekające na jej najmniejszy błąd. Wściekłe spojrzenia niewidzących oczu. Cały czas czuła też wiatr we włosach, towarzyszący jej przy ucieczce w stronę Złotych Tarasów. Przez zmęczone, drobne ciało przeszedł dreszcz. Martwiła się też o ojca – od rana nie miała z nim żadnego kontaktu, chociaż… w głębi duszy była pewna, że kto jak kto, ale on z pewnością sobie poradzi. Jej tatuś łatwo nie dawał za wygraną. Tego jednego była pewna. Z lekkim poczuciem winy przyjęła fakt, że zupełnie nie myślała o Adamie. Co prawda nie spotykali się zbyt długo, ale znała go, lubiła, może nawet coś więcej… Jednak wszystkie zdarzenia skutecznie przyćmiły jego postać. Odrzuciła szybko te myśli i skupiła się na swojej aktualnej sytuacji, ponownie rozglądając się po miejscu, do którego trafiła.
Ciemna zieleń przytaczała ją z każdej strony. Ciężki wojskowy namiot pomimo znacznych prześwitów był niezbyt przewiewny. Pachniało w nim wilgocią, stęchlizną i czymś, czego dziewczyna nie potrafiła nazwać. Może służbami mundurowymi? Tak, to chyba było najlepsze określenie. Tania woda po goleniu, dużo potu i mydło służące za jedyny produkt piorący. Pomnożone razy wszyscy żołnierze, zamieszkujący tak niewielką przestrzeń, dawało taki właśnie zapach, który pomimo wszechogarniającej woni traw i drzew rosnących na Polach Mokotowskich był dominujący. Jednak nie zamierzała narzekać. Raz, że była oswojona ze specyficzną wonią wojskowych, a dwa, że gdyby nie żołnierze, to już by nie żyła.
Nagle poły namiotu rozchyliły się i do środka wkroczyła sanitariuszka w białym fartuchu i brezentowej masce na twarzy. Za nią wszedł żołnierz z karabinem maszynowym. Zatrzymał się parę metrów od Kai, nie spuszczając z niej wzroku. Sanitariuszka usiadła na pryczy obok dziewczyny.
– Jak się czujesz? – zapytała. Miała ciepły i miły głos, jednak podkrążone oczy świadczyły o tym, że ostatnio czas spędzała bardzo intensywnie.
– Lepiej, dziękuję – odpowiedziała dziewczyna.
– To dobrze. Pokaż ucho – poprosiła i delikatnie nakierowała twarz dziewczyny w swoją stronę. Następnie wsadziła jej elektroniczny termometr do ucha i poczekała, aż urządzenie zapiszczy. Po paru sekundach wyjęła go i odczytała wynik.
– Trzydzieści sześć i dwa. Nieźle. Jesteś trochę osłabiona, zestresowana, no i pewnie nic nie jadłaś przez ostatnie kilkanaście godzin. Grunt, że nie masz gorączki – powiedziała wyraźnie zadowolona.
– A jakbym miała gorączkę, to…? – zapytała Kaja, choć chyba znała odpowiedź.
– To nic – powiedziała sanitariuszka, odwracając wzrok. W jej głosie słychać było niepewność, ale błyskawicznie się poprawiła. – Najważniejsze, że jej nie masz. Za chwilę przyniesiemy ci coś ciepłego do jedzenia.
Powiedziawszy to, wyszła, nie dając Kai możliwości zadania dodatkowych pytań. Żołnierz poczekał i wyszedł zaraz za nią. Kaja zastanawiała się, czego tym razem będą od niej chcieli. Była tu już od jakiegoś czasu, jednak wszystko, co pamiętała, było całkowicie nieskładne i nie po kolei. Pewnie było to spowodowane szokiem. Trudno było ułożyć jej ostatnie wydarzenia w jedną, logiczną całość. Zza ścian namiotu słyszała, że ktoś biega i coś krzyczy. Prawdopodobnie to żołnierze. Nie wiedziała jednak, czy to jawa, czy sen. Rejestrowała też odgłosy wydawane przez jeżdżące samochody, jakieś pracujące, ciężkie silniki i parę razy nawet się jej wydawało, że słyszy śmigłowiec. Ale nie była tego stuprocentowo pewna. Ostatnie godziny bardzo dobitnie udowodniły, że niczego nie można być już pewnym.
Do namiotu wkroczyło paru mężczyzn. Każdy z nich był postawny i odziany w moro. Część trzymała karabiny, ale tylko jeden miał kaburę z pistoletem. Wyglądał najpoważniej ze wszystkich i pewnie był najwyższy stopniem. Na oko mógł mieć niecałe czterdzieści lat. Pomimo autorytetu wojskowego, jaki bił z całej jego postaci, Kaja stwierdziła, że wygląda dość sympatycznie. Dziewczyna automatycznie zerknęła na pagony i stwierdziła, że ma do czynienia z kapitanem. „Nieźle, przynajmniej traktują mnie poważnie” – pomyślała. „Inaczej by przysłali jakiegoś nędznego chorążego albo kapralinę, uch”.
Mężczyzna wziął krzesło i usiadł naprzeciwko Kai. Mierzył ją chwilę wzrokiem, po czym odwrócił się i powiedział do swoich ludzi.
– Dziękuję, możecie nas teraz zostawić – miał zdecydowany głos, nietolerujący sprzeciwu. Żołnierze posłusznie, jeden za drugim opuścili namiot. Oficer odczekał jeszcze chwilę, po czym przedstawił się:
– Porucznik Bartłomiej Skowron, Oddział Zabezpieczenia Dowództwa Garnizonu Warszawa.
Kaja popatrzyła na niego niepewnie. Oddział Zabezpieczenia… brzmi poważnie. „I, cholera, jest poważne, skoro w centrum miasta strzelali do cywili” – skarciła się w myślach.
– Kaja Petelicka – odpowiedziała. – Miło mi… chyba. Tak myślę – dodała, by rozluźnić nieco atmosferę.
Porucznik uśmiechnął się pod nosem i kiwnął głową.
– Tak, mi również. Powiedz mi, czy możemy już porozmawiać? – zapytał.
– Już? – zdziwiła się dziewczyna, przekrzywiając lekko głowę.
– Tak. Patrol przywiózł cię tu parę godzin temu, ale nie byłaś w stanie opowiedzieć, co się wydarzyło – zaczął porucznik. – Błądziłaś nieobecnym wzrokiem po moich żołnierzach, majaczyłaś. Pielęgniarki cię opatrzyły, a potem usnęłaś. Chwilowa blokada mózgu, jak mniemam. Częsta reakcja na stres. Zdecydowaliśmy się dać ci trochę czasu. Na szczęście ocknęłaś się szybciej, niż myśleliśmy.
Kaja patrzyła na niego z niedowierzaniem. Fajnie to brzmiało, ale było średnio prawdopodobne. Przecież przyjechała tu przed chwilą.
– Kiedy mnie przywieźliście? – zapytała powoli, jakby chciała przeciągnąć czas otrzymania odpowiedzi, której wyraźnie się bała, ale która też ją niezwykle intrygowała.
– Jakieś dwie godziny temu, może trochę mniej – odpowiedział spokojnie porucznik i wyprostował się na krzesełku. Założył nogę na nogę, co odjęło mu trochę punktów u dziewczyny.
Odetchnęła z ulgą. Bała się usłyszeć, że przyjechała parę dni temu, może nawet tydzień. Chociaż z drugiej strony, w głębi duszy właśnie na to liczyła. Miło byłoby się dowiedzieć, że przespała ten cały koszmar, bezpieczna w bazie wojskowej. Odpowie na parę pytań, ogarnie się, wyjdzie z namiotu i wypuszczą ją do domu. Będzie szła skąpaną w słońcu ulicą, pełną normalnych, przeraźliwie nudnych i zwyczajnych ludzi. Trywialna wizja, ale bardzo kojąca.
– Co się tam wydarzyło? – zapytał oficer, sprowadzając Kaję na ziemię. Bańka marzeń pękła.
Dziewczyna wpatrywała się długo w ciemne oczy porucznika. Starała się zebrać myśli. Kim był ten człowiek? Czy jego rodzina jest w Warszawie, a on nie może z nimi teraz przebywać, bo jest po prostu w pracy? Chociaż bycie wojskowym to nie praca, to służba. Wojskowym się jest permanentnie. Z drugiej strony, trochę niezbyt fajnie być rodziną takiego wojaka. Tak, Kaja aż za dużo wiedziała w tym temacie. Próbowała się skupić i poukładać minione zdarzenia w jakąś, logiczną całość, ale nie wiedziała, jak to zrobić.
– Nie wiesz, od czego zacząć? – ciągnął dalej porucznik. – Przypomnij sobie, kiedy pierwszy raz zauważyłaś „innych”.
– „Innych”? – zapytała Kaja, unosząc brwi.
– Tak. Roboczo musimy tak ich nazywać, dopóki nie dowiemy się, co im dolega. Wtedy łatwiej nam będzie ich zaklasyfikować. Mam dziwne przeczucie, że nie muszę ci dokładniej tłumaczyć, kogo mam na myśli.
Kaja posłała mu jednoznaczne spojrzenie. Zamknęła na chwilę oczy, następnie zaczęła opowiadać:
– Hm… to na pewno było w centrum. Pamiętam, że był straszny korek, jechałam tramwajem, który nagle się zatrzymał i drzwi otworzyły się na środku ulicy. Wszystkie samochody stały, tramwaje też. Wysiadłam i pobiegłam w stronę „patelni”, bo tam umówiłam się z chłopakiem – powiedziała.
„Jestem zimna i nieczułą suką” – stwierdziła w myślach. „Wypowiadając ostatnie zdanie, nie zadrżał mi głos, serce nie zabiło szybciej, nic. W środku jestem tak samo martwa jak ci nieumarli”. Do pierwszego głosu dołączył drugi: – „Nie karć się. Dużo przeszłaś, nie dobijaj się jeszcze bardziej” – starał się ją pocieszyć. Jednak aktualnie rozstrój emocjonalny był ostatnią rzeczą, na jaką dziewczyna miała ochotę.
– Czemu pobiegłaś? – kolejne pytanie padło z ust oficera. W międzyczasie wyjął notatnik i zaczął coś mozolnie pisać.
– Rozmawiałam z Adamem przez telefon i coś przerwało połączenie. Zabronił mi przychodzić, ale słyszałam wiele krzyków, więc się zaniepokoiłam – powiedziała. Teraz zabolało. Imię przyniosło za sobą twarz, ta osobę, a ona wspomnienia. Niewielkie, ale zawsze jakieś. Kaja poczuła, jak w gardle rośnie jej wielka, niemożliwa do połknięcia gula. Wydłużyła oddech, żeby się uspokoić i postarać skupić na przesłuchaniu. Czas na płacz będzie później.
– No dobrze. I co było dalej?
– Dobiegłam pod Pałac Kultury… – zaczęła, jednocześnie błądząc wzrokiem po podłodze – tak, pamiętam, że wydało mi się dziwne to, że wokół mnie było bardzo pusto. To znaczy ulica Emilii Plater była pusta, nie było na niej żadnych samochodów. No i ludzi też mało było widać. Pierwszych „innych”, jak ich nazywacie, zobaczyłam pod Pałacem. To znaczy wtedy wyglądali po prostu jak martwi ludzie, chociaż teraz wiem, że nimi nie byli… Tak czy inaczej, zdecydowałam, że muszę iść dalej do miejsca, gdzie się umówiliśmy.
– Czyli?
– Mówiłam – na „patelnię”. Tam, gdzie łączą się wyjścia do metra i… – zaczęła tłumaczyć, ale porucznik jej przerwał.
– Wiem, o czym mówisz. Możesz kontynuować.
Kaja była odrobinę zaskoczona jego wiedzą na temat miasta. Chociaż, będąc w garnizonie, którego zadaniem jest zabezpieczenie stolicy, chyba powinien znać nazwy funkcjonujące w jej społeczności…
– Okej. Po paru minutach dotarłam na „patelnię”. I tam…
Przed oczami dziewczyny zaczęły przewijać się liczne obrazy. Czuła się, jakby jechała kolejką górską, a wokół niej były porozwieszane setki monitorów wyświetlających stare, tandetne horrory o zombie. Wszystko działo się bardzo szybko, było nieskładne i niewyobrażalnie odrażające. Wszechobecna krew, ból i cierpienie, oraz przenikający na wskroś zapach strachu, którego nie zapomni do końca życia. Nie chciała wracać myślami do tego miejsca, ale jak już wsiadła do wagonika, to musiała przejechać nim do samego końca trasy. Innego wyjścia nie było.
Porucznik milczał, dając jej czas na odpowiedź. Kaja ze świstem wypuściła powietrze.
– Chaos. Tyle pamiętam. Ludzie atakowali się wzajemnie, gryźli, drapali, wyrywali sobie nogi, rozrywali brzuchy. To było totalnie… popierdolone. I wtedy, w samym środku tej rzezi, zobaczyłam małego chłopca. Musiałam go uratować. A później on i tak okazał się jednym z nich – oczy zaszły jej łzami. Nie tyle z powodu malucha, co z powodu nadmiaru emocji, jakich dostarczyły jej ostatnie godziny. To wszystko wydawało się jej zbyt abstrakcyjne, żeby mogło zdarzyć się naprawdę. Okej, było śmiesznie, fajnie i nietypowo, ale teraz już chciałaby się obudzić. – Potem wylądowaliśmy na kiosku, gdzie siedziałam aż do momentu, w którym pojawiliście się wy.
Porucznik skrzętnie notował każde jej słowo. Dziewczyna wątpiła, żeby z jej raportu wyszło cokolwiek sensownego i pożytecznego, ale odpowiedziała na pytania najlepiej, jak potrafiła.