355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Andrzej Wardziak » Infekcja: Genesis » Текст книги (страница 24)
Infekcja: Genesis
  • Текст добавлен: 19 апреля 2019, 02:00

Текст книги "Infekcja: Genesis"


Автор книги: Andrzej Wardziak


Жанры:

   

Постапокалипсис

,
   

Ужасы


сообщить о нарушении

Текущая страница: 24 (всего у книги 25 страниц)


Bielany, godzina 11:42.

Jak dalej? – zapytał Paweł, wjeżdżając w ulicę Conrada. Przejechali bez większych problemów przez aleję Jana Pawła II, następnie Powązkowską, Maczka i Reymonta. Przy cmentarzu Powązkowskim Max zaczął coś mówić na temat trupów wstających z grobów, jednak Kaja błyskawicznie go sprowadziła do pionu, dyplomatycznie prosząc o zamknięcie gęby. Ku jej uciesze, chłopak posłuchał.

– Prosto. Przez to skrzyżowanie… kurwa! – krzyknął Max. Nie zdążył dokończyć, gdyż z prawej strony skrzyżowania niespodziewanie wyskoczyła policyjna furgonetka. Paweł wdusił pedał gazu, żeby zdążyć przejechać przez rozpędzonym pojazdem i, o dziwo – udało mu się dosłownie minąć go o włos. Błyskawicznie wcisnął do dechy pedał hamulca i jednocześnie zaciągnął ręczny, żeby tylko jakoś się zatrzymać. Wtedy jeszcze nie pomyślał o tym, co będzie później. Volvo wpadło w poślizg, pomimo tego, że na ulicy było sucho i pusto. W ułamku sekundy przez umysł Pawła przeszła tylko jedna myśl – zawsze się zastanawiał, jak to jest możliwe, że ktoś prowadzi samochód polną drogą i nagle ląduje na drzewie. Teraz już wiedział, zrozumiał, jak wiele może zmienić drobny, gwałtowny ruch kierownicą przy pełnej prędkości. Jednak była to niesamowicie niebezpieczna i bolesna lekcja.

W ciągu następnych kilku sekund samochód uderzył kolejno w stojącego na poboczu forda i odbijając się od niego, skasował znak drogowy, aby w końcu zatrzymać się na słupie. Z głośnym hukiem wystrzeliły poduszki powietrzne, przednia szyba pokryła się gęstą siatką pęknięć, a maska złożyła się w elegancką harmonijkę. Paweł poczuł, jak jego potylica uderza w miękki zagłówek, a potem nastała tak bardzo upragniona ciemność i cisza.

Jednak nie było mu dane długo odpoczywać. Jak przez mgłę poczuł uścisk na ramieniu i dobiegający gdzieś z oddali głos.

– Tato, tato, ocknij się – błagała Kaja i szarpała go za ramię. Mimo tego, że jej strach nie był zbytnio uzasadniony, dziewczyna bała się, że straciła ojca. Przecież wystrzeliła poduszka powietrzna, kierowca był bezpieczny, tak samo jak w jej przypadku – szok wywołany wypadkiem to jedno, ale brak obrażeń fizycznych i zagrożenie motywowało do działania.

Niechętnie i mozolnie Pawłowi zaczynała wracać świadomość. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest, gdy nagle wspomnienia uderzyły go z zadziwiającą siłą – wypadek, hamowanie, słup. „Czy Kaja jest bezpieczna, czy nic się jej nie stało?” – pomyślał spanikowany. „Nie, skoro to ona go ocuciła, musi być cała i zdrowa”. Uspokoił się, widząc, że stan jego córki nie odbiega od tego, co sobie wyobraził. Wtedy do jego nozdrzy doleciał mdły zapach oleju silnikowego. „To jesteśmy w dupie” – stwierdził w duchu mężczyzna.

– Max? – zerknął na tylne siedzenie. Wiedział, że chłopak jechał w niezapiętych pasach bezpieczeństwa, przez co mógł wypaść przez przednią szybę.

– Jestem cały – doleciał do niego głos chłopaka. Paweł odwrócił się i niczego nie dostrzegł. Dopiero gdy skierował wzrok na podłogę, zobaczył, że Max zdążył się skulić między fotelami, przyjmując na podłodze pozycję embrionalną. Prawdopodobnie uratowało mu to życie. Jednak nie czas teraz na analizę. Policjanci z tego wozu mogą być równie wrogo nastawieni jak wojsko, które strzelało do nich w centrum. A tutaj nie mają gdzie uciekać, więc pozostaje im tylko atak.

Złapał beryla i chwycił za klamkę.

– Max, Kaja – powiedział. – Wyjdźcie z samochodu, rozdzielcie się i odwróćcie ich uwagę. Ja w tym czasie zajdę ich od tyłu.

Powiedziawszy to, otworzył drzwi i wyskoczył na asfalt. Nie czekał na ich reakcję, nie było czasu na rozmowy i dokładne ustalanie strategii. W powietrzu unosił się zapach spalonej gumy i oleju. Ulica była pusta, ale Paweł i tak się rozejrzał. Wszak jadąc w tym kierunku, też myślał, że są sami, i o mało nie kosztowało ich to życie. Biegł maksymalnie pochylony i po chwili znalazł się po drugiej stronie ulicy, za krzakami oddzielającymi torowisko od chodnika. Czuł, że od uderzenia bolało go kolano i pulsowała mu głowa, ale zignorował ból, skupiając się na czekającym go zadaniu. Teraz od samochodu policyjnego dzieliło go około trzydziestu metrów. Zauważył, że tamci też uderzyli w przeszkodę, więc jest szansa, że są ogłuszeni. Na jego szczęście całą drogę mógł pokonać pod osłoną wysokiego na półtora metra, gęstego żywopłotu. Dodatkowo doszedł element zaskoczenia, bo wątpił, żeby któryś z policjantów spodziewał się ataku od tyłu. Paweł rozpoczął ciche i szybkie podkradanie się do celu.

Gdy był około piętnastu metrów od furgonetki, zatrzymał się. Usłyszał trzask otwieranych drzwi i czyjeś kroki na asfalcie. Naliczył dwie osoby.

– Rzuć broń! – dobiegło doń z oddali.

Paweł usłyszał komendę, wydaną przez Maxa. Wyjrzał przez dziurę w żywopłocie, ale nie dostrzegł nigdzie ani chłopaka, ani swojej córki. „Dobrze to wymyślili” – stwierdził. „Muszę iść dalej, liczy się każda sekunda” – ponaglał się w myślach. Był już tylko kilka metrów od furgonetki, gdzie kończyła się linia krzaków, które dawały mu ochronę. Teraz musiał wyjść na otwarty teren. Pochylił się nisko do ziemi i zajrzał pod pojazd. Zobaczył parę białych sportowych butów, które na pewno nie znajdowały się na wyposażeniu policji. Wtedy jego wzrok trafił na trzęsącego się ze strachu chłopaka, chowającego się za koszem na śmieci. O co tu chodzi? Cywile w policyjnej furgonetce?

– Rzućcie broń!

To ponownie wydarł się Max. Później będzie czas na wyjaśnienia.

– Pokaż się! – odkrzyknął człowiek w sportowych butach, chowający się za furgonetką. Sądząc po głosie, był to mężczyzna, około trzydziestoletni.

Teraz.

Paweł wyskoczył zza krzaków i bezszelestnie podbiegł do policyjnego auta. Musiał okrążyć przystanek, co zabrało mu kilka cennych sekund, ale nie zmieściłby się między nim a samochodem. Dopiero wtedy dostrzegł, że na fotelu pasażera siedzi młoda kobieta. Na jego szczęście była odwrócona do Pawła plecami i obserwowała całą sytuację z teoretycznie bezpiecznej perspektywy. Mężczyzna zastanowił się, czy nie użyć jej jako zakładniczki, ale szybko odrzucił ten pomysł. Nie wiedział, jakie były relacje, między nią a pozostałą dwójką, więc porywanie jej mogło minąć się z celem.

– Wyjdź zza samochodu, a nic ci się nie stanie! – krzyknął gość w białych adidasach. Czyli dostrzegł Maxa, niedobrze. Teraz liczy się każda sekunda. – Tylko spokojnie! – dodał głos, już dużo pewniejszy siebie.

Paweł postawił wszystko na jedną kartę. Uważnie obserwując dziewczynę, z bronią wycelowaną w jej głowę, bezszelestnie zbliżył się do samochodu i pochylony nisko przebiegł tuż przed jego maską. Sekundę później wyłonił się zza niej, i cały czas będąc poza zasięgiem wzroku pasażerki, podszedł parę metrów wzdłuż pojazdu, gdzie podnosząc się wycelował w głowę człowieka, który z kolei celował w Maxa. Jednocześnie modlił się w duchu, żeby tylko drzwi za jego plecami się nie otworzyły i żeby siedząca w kabinie kobieta nie przyłożyła mu lufy do głowy.

– Wyjdźcie zza samochodów i rzuć… – zaczął mówić mężczyzna w białych adidasach, ale Paweł brutalnie mu przewał:

– Rzuć broń – powiedział.

Te dwa słowa sparaliżowały faceta. Widać było, że zastanawia się nad tym, co robić. Paweł postanowił ułatwić mu podjęcie decyzji.

– No dalej. Tylko powoli.

Na szczęście, dla właściciela sportowego obuwia, ten podjął jedyną i słuszną decyzję – schylił się, położył broń na betonie i odwrócił się z uniesionymi rękami. Paweł rozpoznał karabinek MP5 i zaczął zastanawiać się, gdzie ci ludzie go znaleźli.



Bielany, godzina 12:01.

Spokojnie, nie strzelaj. Nie szukamy kłopotów – powiedział Kuba, cały czas trzymając ręce w górze. Patrzył w głęboko osadzone oczy obcego mężczyzny i wiedział, że musi go jakoś przekonać, żeby ten go nie zabił. Już prawie udało im się wydostać z miasta, a tu takie coś. Ale chyba miał szanse. Ten facet nie wyglądał na pierwszego lepszego wariata, który dorwał się do zabawki dla dorosłych.

– Tomek, rzuć broń – polecił, odwracając odrobinę głowę, ale i nie tracąc kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem. Chłopak posłusznie położył broń na ziemi, wstał i podszedł na trzęsących się nogach do Kuby.

W tym samym czasie Kaja i Max wyszli zza swoich osłon i ostrożnie podeszli do furgonetki, cały czas mierząc do dwóch mężczyzn trzymających podniesione ręce.

Nagle dziewczyna z szoferki otworzyła drzwi i zgodnie z obawami Pawła – wycelowała do niego z karabinku MP5. Z tej odległości miała druzgocącą przewagę. Komandos był świadom tego, że nawet jeżeli kobieta nie potrafi strzelać, to jeśli na jego nieszczęście przełącznik ognia był ustawiony na automatyczny, tak minimalny rozrzut i odrzut broni sprawi, że w ułamku sekundy w jego plecach znajdzie się około dziesięć kul. A taka ilość ołowiu w ciele może znacząco utrudnić wydostanie się z miasta.

– Rzuć broń! Rzuć to! – krzyczała Kaja do Natalii, podbiegłszy do ojca. Stanęła parę metrów obok niego, celując w obcą kobietę. W tym czasie Max ustawił się tuż za mężczyznami.

– Nie! Niech ten facet przestanie celować w mojego męża! – odkrzyknęła dziewczyna, wskazując podbródkiem Pawła. Kaja nie odpowiedziała, tylko przyglądała się blondynce spojrzeniem pełnym nienawiści.

Nagle obie dziewczyny wylały z siebie potok przekleństw i argumentów, która kogo pierwsza zabije i dlaczego akurat to ta druga ma się poddać. W końcu jednak zamilkły, ciężko dysząc z bezsilnej wściekłości.

Pat.

Czas stanął w miejscu. Niezmącona niczym cisza przygniatała. Nie szumiały drzewa, zamilkły ptaki, nie słychać było odległych wystrzałów ani niczego innego. Jakby cała okolica wstrzymała oddech przed zanurzeniem się w ciemnej głębinie oceanu, do którego spadała z zawrotną prędkością. Tylko słońce paliło tak samo mocno jak zawsze.

Paweł już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale zamilkł. Do jego uszu doleciał huk wystrzału i w pierwszej chwili niemalże poczuł, jak jego plecy przeszywa kula. Ale to było tylko złudzenie, bo dziewczyna z szoferki nie pociągnęła za spust. Nie zrobili też tego ani Kaja, ani Max. Strzały dobiegały z oddali. Oczy całej szóstki skierowały się teraz w stronę ulicy Conrada, za stację benzynową, obok której stał McDonald. Zza budynków wybiegło kilku żołnierzy, prowadząc ogień osłaniający i kierując się w ich stronę.

– Kurwa mać. Schowajcie się, bo nie chcecie, żeby was spotkali – wycedził Paweł i nie czekając na reakcję nieznanych mu osób, pobiegł za furgonetkę i kilka metrów dalej zanurkował za żywopłotem. Po sekundzie dobiegł do niego mężczyzna z żoną i młodym chłopakiem. Po drodze zabrali swoją broń. Teraz już cała szóstka tkwiła poza wzrokiem żołnierzy i modliła się, żeby nikt ich nie dostrzegł.

– Wiemy, do czego są zdolni – powiedział mężczyzna w białych adidasach.

Paweł spojrzał na niego i kiwnął głową. Czuł w kościach, że może temu facetowi zaufać. Czasami to się po prostu wie.

– My też. Strzelali do nas – powiedział. – Przepraszam za to całe zamieszanie. Z początku myśleliśmy, że jesteście jednymi z nich.

– My tak samo – odparł mężczyzna. Wyciągnął nagle rękę w stronę Pawła i powiedział – Kuba. To moja żona, Natalia. A ten chłopak to Tomek. Uratował nam życie.

Pozostała dwójka skinęła głowami. Nie było czasu na wymianę grzeczności, przytulanie się i całowanie po policzkach, chociaż Paweł zdążył stwierdzić, że chętnie przywitałby się tak z żoną Kuby.

– Paweł – odparł, odwzajemniając uścisk dłoni Kuby. – To Kaja, moja córka, i Max.

– Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem – powiedział sentencjonalnie Max, uśmiechając się nieśmiało.

Kaja pokiwała głową, ale też się roześmiała. Ten chłopak ją zaskakiwał praktycznie na każdym kroku, a widząc go na ulicy, nigdy by nie pomyślała, że może być tak sympatyczny. Zrobiło się jej dużo lżej na sercu. Znaleźli innych ludzi, którzy ocaleli i sprawiali wrażenie względnie normalnych. To dobrze rokuje na przyszłość, stwierdziła.

Nagle kule zastukały w karoserię policyjnej furgonetki.

– Schylcie się! – krzyknął Kuba, kładąc rękę na głowie Natalii i przygniatając ją do ziemi.

Wszyscy zgodnie rozpłaszczyli się na trawie.

– Zauważyli nas – stwierdziła przerażona Kaja. – Musimy uciekać, te krzaki nas nie osłonią.

– Nie, poczekaj. Nie widzieli nas – stwierdził Paweł. – To były zbłąkane kule. Kretyni.

Jako jedyny dotąd obserwował sytuację przez małą dziurę w krzakach, ale po tym zdaniu pozostali również zaryzykowali i przez wyrwy w krzakach spojrzeli na drogę.

Żołnierze zostali otoczeni. Skupili się na środku ulicy, stając plecami do siebie. Paru z nich klęczało, pozostali stali za nimi i prowadzili ogień. Było ich około dziesięciu, jednak jak zauważył Paweł, popełnili olbrzymi błąd, który niechybnie będzie ich kosztował życie – zamiast dalej uciekać, zatrzymali się i próbowali odeprzeć nacierającego i przeważającego przeciwnika. Fala zombie wylała się spomiędzy bloków stojących zarówno po lewej, jak i prawej stronie ulicy Conrada. Żołnierze ustawili się w ciasnym kole, strzelając w kilka stron naraz. Przypominali teraz pancernik z olbrzymią ilością luf, desperacko miotający się i walczący o przetrwanie. Nagle ze środka kręgu wyleciał mały, ciemny przedmiot i poszybował parabolą w stronę dużej grupy zombie. Granat eksplodował między trupami, wyrzucając w górę ciała. Niektóre kreatury rozerwało, inne przewróciły się od podmuchu, ale ich miejsce błyskawicznie zastąpiły kolejne. Całość wyglądała jak walka ze stugłowym smokiem, któremu na miejsce odciętej głowy natychmiast wyrastało sto następnych.

Nagle wydarzyło się coś, co zadecydowało o dalszym rozwoju akcji. Z południowej części ulicy Wólczyńskiej nadbiegła duża grupa zombie, prawdopodobnie zwabiona hałasem. Na pierwszy rzut oka liczyła około czterdziestu, może pięćdziesięciu sztuk. To daje dwa magazynki do beryla, zakładając, że jeden strzał oznacza jednego przeciwnika mniej. I że żołnierz miał czas na spokojne wycelowanie, a cel nie biegnie szaleńczo przed siebie, obnażając kły i tocząc pianę z pyska. Niestety, wojacy nie mieli tyle szczęścia. Jeden z nich coś krzyknął i paru jego kolegów odwróciło się, aby pokryć ogniem nacierającą, trzecią już grupę. I wtedy zrozumieli, że było już za późno. Za mało czasu na przeładowanie błyskawicznie kończącej się amunicji. Jeden z żołnierzy desperacko rzucił się przed siebie i biegnąc, ile sił w nogach, pędził w kierunku policyjnej furgonetki. Pozostali chcieli zrobić to samo, ale nie dali rady.

Zombie dobiegli do żołnierzy. Wywiązała się walka w zwarciu. Chociaż chyba nie można tego nazwać walką, bo bardziej przypominało to rozszarpywanie chorego i starego łosia przez watahę wygłodniałych wilków. Łoś miotał się i machał porożem, ale prędzej czy później zawsze upadał. Tak było i teraz. Zieleń mundurów błyskawicznie zniknęła pod coraz to rosnącym stosem krwiożerczych, plugawych kreatur. Skończyły się wystrzały, zaczęły krzyki bestialsko mordowanych ludzi. Po chwili nastąpił kolejny wybuch granatu, parę ciał podskoczyło. Lecz na zombie nie zrobiło to specjalnego wrażenia. „Przynajmniej niektórzy żołnierze nie zginęli w tak strasznych męczarniach” – pomyślał Paweł. Doskonale rozumiał, dlaczego któryś z jego „kolegów” wyciągnął zawleczkę.

Mimo tego, co widzieli wcześniej, szóstka ludzi chowająca się za krzakami szczerze im współczuła. I była śmiertelnie przerażona, bo wiedziała, że oni też tak mogą skończyć.

– Nie możemy mu pozwolić, by zabrał samochód – powiedział pewnym głosem Kuba.

Paweł zmarszczył brwi, próbując zrozumieć to, co powiedział Kuba. Spojrzał na niego i dostrzegł w jego oczach determinację.

– Wybieraliście się gdzieś? – zapytał, unosząc brwi.

– Później – odpowiedział Kuba i wstał.

Bez słowa komandos podniósł się z ziemi i ruszył za Kubą w stronę furgonetki. Jednak nie dobiegł do niej, tylko położył się i wycelował w nogi biegnącego żołnierza. Strzelił parę razy, jedna z kul roztrzaskała żołnierzowi kostkę i ten, z niewypowiedzianym zdziwieniem malującym się na spoconej twarzy, wyrżnął w asfalt. W wyniku upadku broń wypadła mu z rąk i przekoziołkowała kilka metrów dalej.

– Bierzemy go! – krzyknął Paweł i rzucił się biegiem w stronę żołnierza, którego przed chwilą postrzelił.

– Max, siadaj za kierownicą, reszta mnie osłania! Kuba, pomóż mi! – krzyczał w biegu, wydając rozkazy, jednocześnie strzelając pojedynczym ogniem do nadbiegających zombie.

Przez chwilę Kuba miał ochotę strzelić do niego, wsiąść do furgonetki ze swymi dotychczasowymi towarzyszami i odjechać, jednak szybko zrozumiał plan Pawła. Po jego ruchach, po sposobie, w jaki biegł w stronę leżącego żołnierza, Kuba zrozumiał, że ten facet miał wiele wspólnego z armią i może im się przydać. W kupie raźniej, potem będzie czas na przegadanie szczegółów. Jeśli przeżyją.

Parę długich sekund później komandos ukucnął obok jęczącego żołnierza.

– Kurwa, moja kostka! – krzyczał tamten.

– Zamknij się! – powiedział bezceremonialnie Paweł i zdzielił go kolbą w twarz. Żołnierz błyskawicznie zalał się krwią i złapał za złamany nos.

– Ty chuju, zabiję cię – powiedział, a jego słowa mieszały się z wypluwaną krwią.

Naraz pojawił się przy nim Kuba i bez słowa zarzuciwszy sobie broń na plecy, złapał żołnierza za kamizelkę taktyczną i zaczął ciągnąć w kierunku furgonetki. W tym czasie Natalia usiadła za kierownicą i zapaliła silnik. Ku jej zdumieniu, ten zaskoczył za pierwszym razem. Uderzenie bokiem w przystanek nie unieruchomiło auta.

Pozostali skupili się przy tylnych drzwiach samochodu i prowadzili ogień do zombie, który biegł w ich stronę. Miarowe terkotanie beryli i MP5 zapewniało poczucie bezpieczeństwa i napełniało mocą. Człowiek pierwszy raz strzelający do celu i widzący, jak ten padał, doznawał niespotykanego wcześniej uczucia panowania nad sytuacją i kontrolowania własnego przeznaczenia. Kaja z zaskoczeniem, ale i z olbrzymią ulgą stwierdziła, że kreatury nie są nimi aż tak zainteresowane. Duża część zombie skupiła się na pożeraniu martwych już teraz żołnierzy, ale nie wolno było jej bagatelizować niebezpieczeństwa. I tak byli jak na widelcu. Naraz usłyszała ciche stuknięcie iglicy i uświadomiła sobie, że pora zmienić magazynek. Zostały jej jeszcze trzy. Musi oszczędzać.

W tym samym czasie Kuba zaciągnął półprzytomnego żołnierza i wrzucił go na tył furgonetki. Sam wskoczył za nim i stojąc na szeroko rozstawionych nogach, oddawał pojedyncze strzały do zombie. Jak każdy, celował w głowę. Parę sekund później do furgonetki dobiegł Paweł.

– Pakuj się do środka – polecił Kai.

Dziewczyna wskoczyła do samochodu zwinnie niczym kotka. Po chwili wgramolił się Tomek i na końcu Paweł. Max zasiadł w szoferce tuż obok Natalii.

– Jedziemy! – krzyknął Paweł i dziewczyna za kierownicą wcisnęła gaz do dechy. Samochód zeskoczył z krawężnika i taranując po drodze kilku zombie, popędził dalej ulicą Wólczyńską.



Młociny, godzina 12:17.

Wólczyńska poprowadziła ich aż do torów kolejowych. Przez ostatnią minutę nikt się nie odzywał, a panującą ciszę przerywał tylko rzężący oddech rannego żołnierza. Każdy analizował to, jak udało im się przeżyć, lub myślał zupełnie o niczym, po prostu rozkoszując się darowanym życiem.

– Zatrzymajmy się – powiedział w końcu Paweł.

Natalia spojrzała we wstecznym lusterku na Kubę, jednak ten kiwnął jej porozumiewawczo głową. Zwolniła, zjechała na pobocze i zatrzymała się. Komandos bez zbędnych przemówień wstał, otworzył drzwi i wywlókł przez nie żołnierza. Cisnął nim na pobocze. Cały aż kipiał z wściekłości. Skoczył na niego, złapał go za kamizelkę i uniósł w taki sposób, że ich twarze dzieliło nie więcej niż kilka centymetrów.

– Dlaczego?! – wykrzyczał mu prosto w twarz.

– Nie wiem, o co ci chodzi, spierdalaj – odpowiedział żołnierz.

W odpowiedzi dostał od Pawła z prawego sierpowego w twarz. Następnie mężczyzna puścił go i pozwolił, żeby żołnierz upadł plecami na ziemię.

– Zapytam jeszcze tylko raz – powiedział spokojnie Paweł. – Potem przestrzelę ci drugą kostkę i zostawię tutaj. A wierz mi – nie będziesz długo sam.

Żołnierz zbladł, przypomniawszy sobie, jaki los spotkał jego kolegów. Pozostali przyglądali się im z furgonetki. Kaja uważnie obserwowała okolicę, wypatrując niebezpieczeństwa. Tak samo Max, który stanął obok furgonetki i patrzył w kierunku, w którym mieli dalej podążać. Tomek siedział skulony w samochodzie i tylko Kuba zeskoczył i podszedł do Pawła. Jednak nie wtrącał się, pozwolił mu samemu prowadzić przesłuchanie.

– Dlaczego? – zapytał zgodnie z obietnicą komandos.

Żołnierz splunął krwią i przetarł wierzchem dłoni usta.

– Co dlaczego? – odpowiedział ten, patrząc spode łba na oprawcę.

– Dlaczego strzelacie do ludności cywilnej – doprecyzował pytanie Paweł.

Wojak wyraźnie zastanawiał się na odpowiedzią, ale szybko doszedł do wniosku, że utrudniając przesłuchanie, więcej może stracić, niż zyskać. Wziął głęboki oddech i po rozejrzeniu się wokół, jakby upewniał się, że nikt nie będzie świadkiem jego spowiedzi, powiedział:

– Bo takie były rozkazy.

– Wiem, debilu – powiedział Paweł i zrobił krok do przodu.

Żołnierz zasłonił się ręką.

– Poczekaj, nie bij mnie! – krzyknął piskliwie.

Paweł się zatrzymał, ale nie cofnął.

– Dostaliśmy rozkaz strzelania do ludzi – zaczął niechętnie mówić. – Nikt nie wie, kto jest zarażony, a kto nie, ani jak to rozróżnić, zanim ugryzieni nie zmienią się w te pieprzone, chodzące trupy. Marszalek coś chrzanił o tym, że musimy użyć wszelkich dostępnych środków, aby zminimalizować możliwość wydostania się choroby poza obręb miasta – wytłumaczył.

– Przecież to niemożliwe – powiedział Paweł. – Marszałek? – dodał, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Musielibyście otoczyć cały teren siatką i drutem kolczastym albo murem, postawić szperacze, wartowników i stanowiska ogniowe co kilka metrów. To nierealne, nie na taką skalę. Przecież to olbrzymie hektary terenu.

Żołnierz milczał, czekając, aż Paweł się wygada.

– Barykada jest prawie skończona – powiedział w końcu. – Ściągnięto dywizje pancerne z całego kraju, saperów, wojska inżynieryjne. Każdy dostał swój kawałek, za który jest odpowiedzialny.

Paweł poczuł, jak po plecach ścieka mu zimna kropla potu. „Pięknie” – pomyślał. „Nie zdążyliśmy”.

– Co dalej będzie? – zapytał po chwili.

– To, co teraz. Będziemy wypuszczać patrole i ratować tych, co przeżyli.

– Ratować?! – krzyknął w nagłym przypływie furii Kuba. – Przecież strzelacie do niewinnych osób! Na moich oczach tacy jak ty zabili bezbronnych ludzi!

Rwał się, żeby przyłożyć leżącemu żołnierzowi, jednak Paweł powstrzymał go, łapiąc jego rękę. Policjant się uspokoił, ale splunął z pogardą obok leżącego żołnierza.

– Musimy robić wszystko, żeby zaraza się nie rozprzestrzeniła – mówił dalej żołnierz. – Nie rozumiecie? Zagrożona jest cała Polska, jak nie Europa i świat. Zobaczcie, przez niespełna dobę to cholerstwo opanowało całe miasto. Całe miasto! Kilkaset tysięcy ludzi jest już zarażonych, reszta pochowała się po jakiś dziurach albo jakoś walczy. I doskonale wiecie, jak ta walka się skończy – dodał ponuro. – Odcięcie i izolacja miasta to jedyny pewny sposób.

– Tak? A jak wam nie wyjdzie to co, zrzucicie bombę atomową na stolicę? – zapytał Kuba.

Żołnierz milczał, ale posłał policjantowi wystarczająco wymowne spojrzenie.

– Ja pierdolę. Pięknie, kurwa, pięknie – powiedział Kuba i złapał się rękami za głowę. – Dobra, nie ma na co czekać. Spierdalamy stąd – dodał i poszedł zająć miejsce za kierownicą.

– Ej, nie zostawiajcie mnie! – krzyknął desperacko żołnierz.

– Nie martw się. Koledzy cię znajdą – odpowiedział Paweł i zamknął drzwi furgonetki. Ruszyli.

Leżący na ziemi żołnierz odprowadzał tęsknym wzrokiem oddalający się pojazd. Gdy tylko zniknął za zakrętem, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej małą krótkofalówkę. „Kretyni” – pomyślał, włączając urządzenie. Radio trzasnęło cicho, żołnierz wcisnął odpowiedni przycisk i zaczął mówić:

– Baza, mówi starszy sierżant sztabowy Mak. Na północ w kierunku cmentarza Północnego jedzie furgonetka policyjna z sześcioma osobami na pokładzie – sierżant przerwał na chwilę, żeby zastanowić się co dalej powiedzieć. – Dwie osoby są na pewno zarażone, jedna już w gorączce. Są uzbrojeni i niebezpieczni, postrzelili mnie i zabili troje moich ludzi. Uciekają z miasta. Zatrzymać za wszelką cenę.

– Zrozumiałem – odpowiedział zniekształcony mechanicznie głos po drugiej stronie.

– I zabierzcie mnie stąd, leżę przy torach na Wólczyńskiej – dodał żołnierz.

– Zrozumiałem, potwierdzam. Bez odbioru.

Głuchy trzask świadczył o zakończeniu rozmowy.

Sierżant sposępniał, uświadomiwszy sobie, co powiedział i jakie to będzie niosło za sobą konsekwencje. Niestety, nie miał zbyt dużego wyboru. Ci ludzie za dużo wiedzieli i jeżeli to by wyszło na jaw, miałby przesrane.

Nagle usłyszał krzyk. Spojrzał w stronę, z której nadjechali, i zobaczył, jak zza zakrętu wybiega wataha zombie. Poczuł, jak kropla zimnego potu spływa mu po plecach, i przeżegnał się, prosząc o szybką śmierć.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю