Текст книги "Łatwo być Bogiem"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 24 страниц)
– Doskonale. – Morrisey wstał. – Panowie, myślę, że nadszedł czas na mały krok człowieka i wielki skok ludzkości. Annataly, ty zostaniesz tutaj. – Uciszył gestem rodzący się na jej ustach sprzeciw. – Ktoś rozsądny musi kontrolować sytuację na wypadek nieszczęścia.
– Nie znam się na tym tak dobrze jak Bourne – zaprotestowała, wskazując na aparaturę.
– Skarbie – rzekł kapitan, podchodząc do niej – to ty jesteś pilotem i to ty najlepiej z nas wszystkich potrafisz operować drążkiem… – Przerwał, usłyszawszy parsknięcie Iarreya, lecz nie odwrócił się w jego stronę. – Nie wciskaj mi kitu. Będziesz miała swoją szansę na zwiedzanie, jak tylko zabezpieczymy teren. Obiecuję.
JEDENAŚCIE
Weszli we czwórkę: Morrisey, Iarrey, Bourne i Nike. Otoczeni hordą robotów i sond poruszali się na pasach grawitacyjnych w głąb pałąka. Plan był prosty – mieli badać statek pomieszczenie po pomieszczeniu, ustawiając kolejne roboty w miejscach przedłużających zasięg komunikacji i blokując wszystkie drzwi w pozycji otwartej. Annataly, która pozostała na mostku Nomady, zajęła się koordynacją pracy sond i dostarczaniem wszelkich potrzebnych informacji.
Dzięki robotom dysponowali dokładną wirtualną mapą trzech kolejnych pomieszczeń przed sobą. To dawało wystarczający margines bezpieczeństwa. Morrisey był może napaleńcem, ale miał też świra na punkcie ostrożności. Wypadek, w którym stracił rękę, oduczył go szarżowania na ślepo.
Zeszli do dolnej części wieży, kontrolując wybiórczo po jednym statku na poziom. Nie znaleźli niczego, co pomogłoby im zrozumieć, jak wyglądały istoty, które zbudowały ten statek. Upewnili się tylko, że wszystkie fotele mają taką samą wielkość i kształt, zatem Obcy, jakkolwiek wyglądali, należeli do jednego gatunku.
– Skurwyklony – mruknął Morrisey, gdy wyszli z ostatniej kabiny. – Bezduszne skurwyklony.
Wnętrza pojazdów były sterylnie puste. W maszynach prowadzonych przez ludzi zawsze walało się mnóstwo przedmiotów przypominających im o rodzinach, o domu. Tutaj nie znaleźli niczego takiego. Jakby mieli przed sobą sprzęt, który dopiero co zszedł z linii produkcyjnej.
– Może Obcy nie czują potrzeby dekorowania wnętrz – powiedział Iarrey. – A może zabrali wszystko ze sobą, gdy opuszczali okręt…
– I tak ich pieprzę – rzucił kapitan, lecąc za robotami w kierunku ostatniej śluzy.
Za nią znajdowało się właściwe wnętrze statku.
Nike wyświetlił hologram następnego pomieszczenia. Było niezbyt duże, a wychodziły z niego dwa identyczne korytarze o elipsoidalnym przekroju. Ten po lewej kończył się kilkadziesiąt metrów dalej pancerną grodzią, ten po prawej zaś prowadził do czegoś, co można by od biedy uznać za pokład. Wszędzie na ścianach widać było fosforyzujące „grzyby”. Dzięki nim nie musieli zapalać reflektorów i oszczędzali energię skafandrów. Morrisey zastanawiał się dłuższą chwilę, po czym wskazał na prawy korytarz. Zgodnie z tym, co mówiła Annataly, zawsze szedł na łatwiznę. Pozostałym było to na rękę – im mniej ryzyka, tym większe szanse na spokojną emeryturę.
Minęli rozgałęzienie, ale kapitan zatrzymał się przed kolejnymi drzwiami.
– Annataly!
– Tak, szefie? – zapytała zdziwiona nagłym wezwaniem.
– Oddeleguj – szybko przeliczył towarzyszące im maszyny – pięć robotów i dwadzieścia sond do zbadania drugiego odgałęzienia. I melduj mi o wynikach na bieżąco.
– Zrozumiałam – potwierdziła nawigatorka i część maszyn jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ruszyła w kierunku korytarza znajdującego się teraz za ich plecami.
Kapitan kazał otworzyć przejście, dopiero gdy ostatnia z oddelegowanych maszyn zniknęła im z oczu. Membranowe drzwi zwinęły się chwilę po tym, jak wysięgnik robota dotknął ich powierzchni. Gdy zamknęły się za ostatnim członkiem załogi, Iarrey przejechał rękawicą po chropowatej powierzchni. Potem uderzył w nią dość mocno, ale usłyszeli tylko głuchy odgłos – jakby ktoś stukał metalem o kamień – po czym po sekundzie rozwarły się znów, jak gdyby były niematerialne.
– Niesamowite – mruknął Heraklesteban, ustawiając robota w takim miejscu, by membrana nie mogła się zamknąć.
– Obce – skwitował Morrisey, na którym takie cuda nie robiły większego wrażenia. Spoglądał w głąb skręcającego ostro korytarza. Kamery sond już dawno zeskanowały każdy jego zakątek. Nike ustawił mapnik z planem korytarza tak, by kapitan mógł przyjrzeć się opalizującym w półmroku kształtom. Z dotychczas zrobionych pomiarów wynikało, że biegnie on wokół kadłuba i w tej sekcji ma tylko jedne boczne drzwi: te, przez które weszli.
– Prawo, lewo? – zapytał Bourne.
Obie strony wyglądały tak samo.
– Prawo – odparł kapitan.
Poszli tam, gdzie im kazał. Pokonali jeszcze cztery sekcje, z których mogli się dostać do kolejnych doków. Na razie rejestrowali tylko ich obecność, zakładając, że wszystkie są identyczne, co potwierdziło się, gdy więcej sond wróciło ze zwiadu.
W piątej sekcji trafili wreszcie na boczną membranę, która ich zdaniem mogła prowadzić do centralnej części statku. Przeszkoda nie ustąpiła jednak, mimo że wysięgniki sondy dotykały jej wielokrotnie. Nie chcąc marnować czasu, Morrisey wysłał sondy mapujące do kolejnych sekcji kolistego korytarza, by sprawdzić, czy gdzieś dalej nie ma podobnych przejść. Mógł to zrobić, ponieważ Annataly podesłała mu pozostałe roboty – te, które dotąd bezskutecznie próbowały sforsować gródź znajdującą się na pierwszym rozwidleniu za hangarem.
Nie mając nic lepszego do roboty, usiedli pod pochyłą ścianą, by obserwować mapnik Nike’a i pojawiające się na hologramie kolejne elementy trójwymiarowej układanki. Sondy w niespełna kwadrans sprawdziły resztę kolistego korytarza zamkniętego na przeciwległym końcu grodzią, która wyglądała identycznie jak ta na rozwidleniu przy hangarze. Stało się więc jasne, że do wnętrza statku Obcych prowadzi tylko jedno wejście – to, pod którym bezczynnie czekali.
– Dupa – mruknął Iarrey, gdy hologram korytarza zamknął się na jego oczach.
– Dupa – potwierdził Bourne. – Na tym kończy się nasza przygoda na statku Obcych.
Nike wyciągnął rękę, żeby wyłączyć urządzenie, ale Morrisey chwycił go za nadgarstek.
– Panowie, naprawdę chcecie odpuścić w takiej chwili? – zapytał. – Siedzimy na korytarzu pierwszego statku Obcych, na jaki trafiła ludzkość, i za fiuta pana nie dowiemy się, co jest za tymi drzwiami?
– Pierwszego, o jakim wiemy – przerwał mu Iarrey – a to duża różnica.
– O czym ty mówisz? – zdziwił się kapitan.
– O tym, że nie mam pewności, czy to faktycznie pierwszy statek Obcych, na jaki trafiła ludzkość – odparł Iarrey.
– Nie bardzo rozumiem – obruszył się dowódca.
Bourne i Stachursky także wyglądali na zdezorientowanych.
– To, że my nic nie wiemy o odnalezieniu obcych jednostek, nie znaczy wcale, że nie doszło do kontaktów z innymi rasami. Kto z was zaręczy, że admiralicja nie ukrywa takich odkryć?
– Co ty pie… – zaczął Bourne, ale kapitan uciszył go gestem.
– Ma pan dowody, panie pierwszy? – zapytał.
– Pamiętacie, co się stało z Wagabundą? – odpowiedział pytaniem Iarrey.
Zamilkli. Nike patrzył na nich, nic nie rozumiejąc.
– Ja nie pamiętam – mruknął.
Morrisey przyłożył palec rękawicy do wizjera hełmu, jakby chciał nakazać kadetowi milczenie.
– Wagabunda – wyjaśnił Heraklesteban – był bliźniaczą jednostką Nomady. Lata temu badaliśmy Sektor Oscar. Oni sprzątali śmieci w Systemie O4a7, my w O4a6. Potem mieliśmy zająć się wspólnie O4a8. Linden, dowódca Wagabundy, skończył robotę szybciej. Zameldował, że leci przygotować grunt, a potem dostaliśmy meldunek, że ma dwa wyraźne odczyty i czeka na nas. Został nam do skolapsowania jeszcze jeden dołek. Tam naprawdę było gorąco w czasie wojny. Skończyliśmy czyszczenie dobę później i zaczynaliśmy właśnie przygotowania do skoku, gdy nadszedł rozkaz z admiralicji nakazujący natychmiastowy powrót do bazy. Na miejscu powiedziano nam, że Wagabunda wszedł na nieoznaczone pole minowe. Oczywiście O4a8 został zablokowany do czasu zbadania sytuacji. Dwa tygodnie później otrzymaliśmy nowe mapy i jak zawsze posprzątaliśmy bałagan. Ale mieliśmy już tylko jeden odczyt.
Morrisey pokiwał głową, Iarrey zacisnął dłonie w pięści.
– Jeden pieprzony odczyt, rozumiesz? – powtórzył Bourne. – Linden meldował o dwóch, a jeśli chodzi o takie sprawy, ten facet był dokładniejszy od mikrometru. Latałem z nim trzy sezony, więc wiem, co mówię.
– Może flota załatwiła drugi dołek we własnym zakresie – zasugerował Nike – przy okazji likwidowania pól minowych…
– Synku – Iarrey przyciągnął go tak, że niemal zetknęli się wizjerami hełmów – to nas wysyłają do takiej roboty, a zapewniam cię, że nikt z korpusu nie czyścił tamtego systemu. Znam każdego zawszonego szypra i każdy złom, który lata w służbie Federacji. Poza tym Linden nie wszedł na żadne pole minowe. Kontaktował się z nami już po zrobieniu namiarów, a wpaść na minę bez szansy na reakcję, owszem, można, ale tylko wychodząc z nadprzestrzeni. Tadam twierdził, że muszą zrobić dodatkowe pomiary, bo coś im nie pasuje. Do tej pory myślałem, że ten drugi dołek to była jakaś zmyłka, a Wagabunda trafił na swoją Cierpliwą Śmierć przy jakimś wraku.
– Skurwyklonia mać! – zaklął Morrisey. – Albo ponosi nas fantazja, albo rzeczywiście admiralicja stara się ukryć wszelkie kontakty z Obcymi. A to znaczy, że jeśli zameldujemy…
– Bzzzt i do piachu – powiedział Bourne, strzelając z palca.
– W próżni nie ma piachu… – mruknął Heraklesteban.
– I co z tego – odburknął porucznik. – Z dodatkową dziurą między oczami będzie mi wszystko jedno, piach czy pustka.
– To co robimy? – zapytał Nike.
– Jak to co? – obruszył się Morrisey. – Prujemy ten sejf. – Włączył komunikator. – Annataly, poślij do tej grodzi po lewej jednego rozpruwacza. Spróbuj się przebić.
– A co z…
– Wiesz, dzióbku – wpadł jej w słowo – tym razem chyba nie zostaniemy bohaterami Federacji…
DWANAŚCIE
Rozpruwacz wyglądał jak wielki pająk. Kulisty odwłok i dziewięć odnóży: cztery kroczno-kotwiczące i pięć narzędziowych. To wystarczało do pokonania każdej przeszkody.
– Co robimy? – zapytał Bourne, trzymając palce nad klawiaturą. – Kasujemy całe wejście czy tniemy punktowo i sprawdzamy, co jest po drugiej stronie?
– Przewierć to cholerstwo, tak będzie bezpieczniej – rzucił Iarrey.
– Otóż to… – Morrisey położył się pod ścianą parę metrów dalej i zajął przeglądaniem danych z sond badających tunele w doku.
Rozpruwacz rozłożył szerzej odnóża kroczne. Na tak twardej powierzchni nie mógł się zakotwiczyć, a elektromagnesy też nie działały na tworzywie, z którego zbudowano statek Obcych, musiał zatem użyć zwykłych przyssawek. Plazmowa wiertarka zbliżyła się do kręgu drzwi, a gdy jej koniec rozjarzył się i blask stał się zbyt jasny nawet dla osłon hełmów, ramię wysunęło się w kierunku blokującej przejście membrany. Ta zwinęła się, nim plazma dotarła do twardego tworzywa, odsłaniając węższy, żebrowany korytarz.
– O w mordę – jęknął Bourne, zaglądając w mroczny otwór.
– Ale jaja! – Morrisey zdążył już wstać i podlecieć do robota. – Światła, podgląd!
Małe roboty przeleciały między patykowatymi odnóżami i po chwili obserwowali prościutki tunel zakończony identyczną membraną jak ta, która właśnie się otworzyła. W bocznych ścianach zauważyli kilka takich samych, choć nieco mniejszych przejść. Iarrey skierował ku jednemu z nich kamerę. Robot podleciał i membrana ustąpiła. Tak samo było ze wszystkimi pozostałymi, nawet z tą na końcu korytarza. W milczeniu wpatrywali się w rosnący na hologramie obraz.
Po obu stronach przejścia łączącego oba pierścienie korytarzy – zewnętrzny i wewnętrzny – znajdowało się kilka małych pomieszczeń pełnych sprzętów podobnych do tych, których używali na co dzień ludzie, ale były tam też absolutnie obce konstrukcje. Nigdzie jednak nie natrafili na najmniejszy nawet ślad istot, które zbudowały ten statek. Żadnych wizerunków, drobiazgów – wszystko było lśniące i sterylne, jakby nikt nigdy nie korzystał z kajut. Nawet z tych, które sklasyfikowali jako mieszkalne.
– Chore to wszystko – mruknął Bourne, wskakując na wielki fotel i przyglądając się pokrytej dziwnymi guzami opływowej powierzchni stołu. – Wszystko zintegrowane, bezosobowe. Jakby zostało zaprojektowane przez maszyny dla maszyn.
– Może to jest jakaś bezzałogowa… – zaczął Iarrey, ale nie dokończył.
Ciche, lecz bardzo charakterystyczne piknięcia dobiegające z mapnika Nike’a uciszyły wszystkich. Zebrali się wokół kadeta, patrząc na czerwony punkt pulsujący w jednym z dwóch dostępnych pomieszczeń po drugiej stronie wewnętrznej pętli korytarza. Sondy wykryły ślady życia.
– Wizja! – ryknął Morrisey.
– Brak – zameldował Nike. – Mamy tam tylko drony skanujące mapnika. Wizyjne skierowaliśmy do przeszukiwania szybów w hangarze.
– Zawróćcie ten szmelc! – rozkazał kapitan.
– Tak jest! – Kadet szybko wprowadził odpowiednie komendy.
Minęła minuta, potem druga, ale nikt nie ruszył się nawet z miejsca. Nikt też nic nie mówił. Wszyscy wpatrywali się jak zahipnotyzowani w pulsujący czerwienią punkt. Podniesiony głos Annataly zabrzmiał w tej ciszy jak wystrzał. Nawet Morrisey podskoczył jak oparzony.
– Mam tu mały problem – powiedziała.
– O co chodzi?
– Wysłałam do was drony wizyjne, ale…
– No, wykrztuś to wreszcie – zniecierpliwił się kapitan.
– Holoplan się nie zgadza – dokończyła nieco ciszej nawigatorka.
– Co znaczy, że holoplan się nie zgadza? – zdziwił się Iarrey.
– Sam zobacz. – Na opalizujące zielono zarysy pomieszczeń statku nałożona została siatka rejestrowana przez nadlatujące drony. Jedna z sekcji zewnętrznego korytarza była według nich węższa, niż wskazywały pierwsze pomiary.
– Może to problem z kalibracją czujników – rzucił Bourne po przyjrzeniu się różnicom. – Większość tych robotów to zabytkowy szmelc.
– A jak wytłumaczysz to? – Drony dotarły właśnie do łącznika między korytarzami. – Na planie sporządzonym w czasie pierwszego odczytu był prosty, a teraz…
Morrisey pokręcił głową i ruszył w stronę membrany zamykającej kajutę, w której czekali na sprzęt. Ta rozsunęła się bezszelestnie.
– Skurwyklonia mać…
Korytarz skręcał nieznacznie, ale wystarczająco, by dało się to zauważyć gołym okiem.
– Przesunięcie wynosi jakieś pół metra w środkowej sekcji. Niemożliwe, żeby pomiary były aż tak niedokładne. – Bourne pokręcił głową z niedowierzaniem.
– A jednak…
– Mamy wizję – przerwał im Nike.
Skupili się wokół kadeta i wyświetlacza podłączonego do jego mapnika. Wewnętrzny korytarz nie wykazywał żadnych różnic, tutaj siatki w obu kolorach pokrywały się idealnie. Na wirtualnym ekranie powyżej mapy zobaczyli wnętrze innego, większego i niemal całkiem pustego pomieszczenia. Tylko pod ścianami stały lekko przechylone cylindry. Było ich dwanaście, wszystkie sięgały do sufitu i miały ponad metr średnicy. Na środku pomieszczenia wisiał, a raczej unosił się nad podłogą trzynasty walec. To przed nim zatrzymała się drona z czujnikami.
– Czas przywitać się z gospodarzami! – ryknął Morrisey i nie czekając na pozostałych, poszybował w kierunku membrany. Ruszyli za nim, odbezpieczając w locie broń.
Wewnętrzna pętla, choć nieco mniejsza od pierwszej, zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Identyczne sekcje przedzielone membranami, świecące narośle, żadnych znaków szczególnych. Jedynym dowodem na to, że zbliżają się do celu, był migający coraz bliżej punkt na hologramie. W końcu dotarli do miejsca, w którym według odczytów miało się znajdować coś żywego.
Weszli ostrożnie, mierząc z fazerów do wszystkiego w zasięgu wzroku, ale kabina wydawała się równie pusta jak pozostałe. Nike przyjrzał się powiększonemu obrazowi na hologramie – punkt migał wewnątrz wiszącego w powietrzu walca. Widząc pytające spojrzenie kapitana, wskazał to miejsce ruchem głowy.
Morrisey podszedł ostrożnie do cylindra i zastukał w niego lufą fazera. Kiedy nic się nie stało, zbliżył się jeszcze bardziej i odłożywszy broń, chwycił obiema rękami błyszczącą powierzchnię, po czym naparł na nią z całej siły. Walec obniżył się nieco, lecz zaraz płynnie wrócił na poprzednią wysokość.
– Antygraw, niech skonam… – Kapitan przyklęknął, by spojrzeć na spodnią część walca.
W tym czasie Bourne obszedł z czujnikami wiszący przed nimi przedmiot.
– Wydaje się idealnie gładki – powiedział. – Żadnych rys, szczelin, różnic temperatury.
– Trudno. Będziem pruć – mruknął Morrisey.
Iarrey chciał zaprotestować, ale w słowo weszła mu Annataly.
– Za parę sekund zakończymy przepalanie grodzi – poinformowała. – Już. Dam wam podgląd na…
Nagle jej głos utonął w trzaskach. Fosforyzujące narośle w pomieszczeniu zamigotały, a ich światło stało się intensywniejsze. Morrisey odskoczył od walca, Bourne i Iarrey unieśli broń, a Nike odsunął się pod ścianę.
Wiszący przed nimi cylinder zmieniał barwę – górna część ciemniała w szybkim tempie, a jej powierzchnia przestawała być gładka. Przebiegały po niej fale, jakby walec ulegał wielkim naprężeniom.
– …am dzieje, do cho… – zniekształcony głos nawigatorki przebił się na moment przez trzaski. – …sisz to kur… czyć…
Chyba nikt nie zwrócił uwagi ani na strzępki słów, ani na wyraźne zdenerwowanie Annataly. Nagle powierzchnia walca została wypchnięta, jakby coś usiłowało się z niego wydostać. I tak było. Niedawno jeszcze twarda jak helon pokrywa pękła pod naporem niemalże ludzkich, choć sześciopalczastych dłoni.
Ktoś strzelił. Nike nie widział kto, w każdym razie nie był to stojący przed nim Morrisey. Struga energii przesunęła się po dolnej części walca, osmalając ją na całej szerokości, i wypaliła dziurę w jednym ze stojących pod ścianami cylindrów.
– Pojebało was czy co? – ryknął kapitan.
Tymczasem w rozdarciu pojawiły się ręce. Przeraźliwie chude ręce, zważywszy na ich długość. Szara skóra, wyraźne węzły pracujących pod nią mięśni, coś w rodzaju łokci. Istota uchwyciła krawędzie otworu tam, gdzie cylinder nadal był twardy, rozerwała do reszty pociemniałe osłony i zaczęła się podnosić.
Najpierw zobaczyli głowę Obcego. Długie, miękkie, grube jak ludzkie palce wypustki barwy złota pokrywające jej czubek spływały na chude ramiona niczym włosy. Twarz istoty na pierwszy rzut oka przypominała ludzką. Oczy, nos i usta były tam gdzie trzeba, ale wszystko wyglądało zupełnie inaczej… obco.
Czarne jak mrok kosmosu, pozbawione białek i tęczówek oczy, nos niemal niewykształcony i bez otworów, usta tak szerokie, że ich kąciki niknęły pod włosopodobnymi wypustkami. Ale największe wrażenie robił niewielki twór pośrodku czoła przywodzący na myśl zaciśnięte mocno powieki albo wargi. Coś jak drugie usta albo trzecie, tyle że zamknięte, oko.
Istota rozejrzała się po pomieszczeniu. Nie wydawała się zaskoczona obecnością karłowatych postaci. Poruszyła ustami, może nawet coś powiedziała, ale poprzez krystalit i tak niczego nie mogli usłyszeć. Potem machnęła ręką, jakby chciała odgonić intruzów. Nie zareagowali, stali jak zahipnotyzowani, wpatrując się w Obcego, gdy ten wstawał. Naprawdę miał ponad trzy metry wzrostu, a stojąc w wiszącym walcu, zyskiwał jeszcze metr. Głową sięgał gładkiego sufitu. Jego szare ciało okrywała bardzo luźna, pozbawiona jakichkolwiek zdobień tunika. Spływała po powierzchni walca, dlatego nie widzieli nóg. Jedyne, co dawało się zauważyć, to spore wybrzuszenie na plecach.
Nike nie miał pojęcia, ile to wszystko trwało. Obcy przypatrywał im się z góry, a oni – zadzierając głowy – patrzyli na niego. Wreszcie Bourne zrobił krok do przodu i podniósł rękę w klasycznym geście pozdrowienia. Istota obróciła powoli głowę w jego kierunku i przekrzywiła ją jak ptak obserwujący otoczenie.
Tak, właśnie tak…, pomyślał Nike i w tej samej chwili zza pleców Obcego wyłoniły się dwa obłe kształty.
Zwinięte skrzydła.
Istota rozprostowała je powoli na całą szerokość, ukazując skomplikowane wzory wijące się na puszystym śnieżnobiałym tle.
– Anioł… – szepnął Iarrey i przyklęknął, żegnając się odruchowo.
Na twarzy istoty pojawiło się coś, co wyglądało jak uśmiech. Rozłożyła ręce i nagle… To stało się zbyt szybko, żeby można dokładnie opisać kolejność zdarzeń. Morrisey i Bourne chwilę wcześniej opuścili broń, dlatego nie zdążyli zareagować. Obcy zadrżał. Skrzydła wystrzeliły w górę, a uśmiechnięte dotąd usta otworzyły się jak do krzyku. Nike zobaczył zęby, szeregi równych stożkowatych kłów. Setki kłów… I to było ostatnie, co jego wzrok zarejestrował, zanim krystalitowy wizjer hełmu pokrył się gęstą pajęczyną pęknięć. Wtedy, na ułamek sekundy przed tym, jak osłona rozsypała się w drobny mak, usłyszał głos Obcego. Nieludzkie, modulowane wycie. Stał najdalej, więc nie stracił przytomności od razu, choć nie był już pewien, czy widzi realne obrazy, czy też ma przywidzenia. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że wciąga do płuc powietrze obcego statku. Instynktownie wstrzymał oddech, ale zaraz uświadomił sobie bezsens takiego działania, i znowu zaczerpnął tchu.
Obcy zeskoczył na podłogę i podniósł jedną ręką nieprzytomnego Bourne’a. Drugą usunął resztki krystalitowej osłony hełmu, po czym zbliżył człowieka do swej twarzy. Nike już widział oczami wyobraźni, jak setki spiczastych kłów zaciskają się na szyi porucznika, ale nic takiego się nie stało. Obcy i człowiek zetknęli się czołami i tak pozostali, nieruchomi, przez kilka sekund. Potem Bourne wylądował na posadzce, a istota ruszyła do wyjścia, idąc wprost na Nike’a. Twór na jej czole, nie tak dawno przypominający zaciśnięte wargi, teraz był otwarty, lecz Nike nie zobaczył, co się w nim kryje. Odepchnięty przez Obcego przeleciał kilka metrów w głąb korytarza.