355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 13)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 24 страниц)

PIĘĆ

System Xan 4, Sektor X-ray,

07.09.2354

Następnego dnia stawił się na służbie przed czasem. Wstał wcześniej i odbył długi spacer korytarzami sektora mieszkalnego, aby podładować baterie. Nie miał zamiaru siedzieć w kompletnych ciemnościach jak minionego wieczoru, zwłaszcza że po capstrzyku drzwi kwater blokowano automatycznie, zupełnie jak w więzieniu, a każdy, kto chciał wyjść, musiał się meldować u oficera dyżurnego.

Podpisał odbiór stanowiska, zanim gwizdek dyżurnego oznajmił początek wachty. Dwukrotne sprawdzenie aparatury zajęło mu zaledwie kilka minut. Był gotowy na przyjęcie rozkazów, zanim pułkownik zdążył zasiąść na swoim tronie.

Porucznik Valdez przesłał mu szczegółowy plan zadań na ten dzień. Lista nie była długa – zawierała szesnaście lokacji, z których większość znajdowała się na mniejszym z kontynentów. Tylko jedna miała priorytet czerwony. Święcki zaczął więc od niej. Nakazał odłączenie zasobnika z sondami od najbliższego satelity i sprowadził miniaturowe roboty na koordynaty podane w tabeli. Przetestował dwukrotnie łączność z każdą kamerą, robiąc serię dużych zbliżeń i panoram. Celem była jedna z suhurskich sadyb – typowa kościana wiocha zwierzaków z kilkudziesięcioma szałasami skupionymi wokół okrągłej zagrody, w której taplały się nieliczne pisklęta.

Odhaczył tę pozycję na liście i przerzucił się na kolejną. Dopiero dziesiąta lokacja zainteresowała go bardziej. Porozmieszczał sondy wizyjne nad wielkim nadbrzeżnym kręgiem. Treb’aldaledo było pierwszą i największą kolonią Gurdów w Suhurcie: według ostatnich szacunków liczyło prawie siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców. Gdy nanoboty opadły poniżej linii chmur, Henryan zaniemówił. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. Na nadmorskiej równinie, w pewnym oddaleniu od linii brzegowej, leżały lśniące muszle. Tak przynajmniej wyglądało to z większej odległości. Podczas szkoleń Święcki słyszał o nietypowych budowlach, w których mieszkali błękitnokrwiści, teraz jednak, widząc je po raz pierwszy na własne oczy, oniemiał.

W samym środku każdego kręgu, jak nazywano te konstrukcje, znajdowała się strzelista iglica zrobiona z tej samej lśniącej masy co otaczająca ją obła spirala właściwej budowli. Na końcu ostatniego zwoju budowli dostrzegł kolejną iglicę, o połowę niższą niż wieża stanowiąca punkt centralny „muszli”. Wokół zewnętrznej ściany kręgu ciągnął się pas idealnie płaskiej, oczyszczonej z roślin i kamieni gleby stykający się z granicami następnych „dzielnic”. Henryan naliczył ich ponad pięćdziesiąt, ale na obrzeżach dostrzegł szkielety następnych, które dopiero budowano.

Nie zważając na sygnały alarmowe, opuścił jedną z kamer, by zrobić zbliżenie na wznoszoną muszlę. Wokół szkieletu roiło się od błękitnokrwistych. Pracowali jak mrówki, wspinając się zręcznie nawet na pionowe elementy bądź rozciągając między nimi dziwne, przypominające pajęczyny sieci. Na innym odcinku robotnicy układali wyprofilowane płyty z zastygłej masy, które odlewano w formach nieco dalej, obok wielkich „pieców”, gdzie budulec był uprzednio topiony. Umieszczone obok siebie płyty tworzyły podstawę obłej ściany pierwszego kręgu spirali. Szczeliny między nimi wypełniano tą samą masą, którą wzmacniano filary. Tam gdzie ściana była już gotowa, dziesiątki Gurdów pełzały po obłości, pokrywając całą powierzchnię nieco inną, oleistą substancją, która po wygładzeniu lśniła jak masa perłowa. Mimo ogromnych rozmiarów budowle te nie miały żadnych otworów. Tylko na szczytach obu iglic widać było koliste wejścia, którymi błękitnokrwiści dostawali się do swoich „mieszkań”. Przyglądając się tym konstrukcjom, Henryan w końcu zrozumiał, dlaczego szturmowanie tych miast sprawia zwierzakom kłopoty. Wejście na pokryte gładką substancją wieże było niemożliwe, chyba że ktoś miałby jaszczurcze łapy. A przebicie się przez twarde ściany tej grubości wymagało narzędzi i czasu, którymi uprawiający wojnę podjazdową Wojownicy Kości akurat nie dysponowali. Marnie to wy…

– Coś nie tak, sierżancie?

Święcki drgnął, gdy usłyszał za uchem głos Valdeza.

Nie odwracając się, odesłał kamerę na wyznaczone stanowisko. Czerwona ikonka na wyświetlaczu jego konsoli przestała migać po kilku sekundach.

– Nie, sir. Melduję, że wszystko jest w jak najlepszym porządku!

– Skoro tak, dlaczego nie potwierdziliście jeszcze pełnej aktywacji podglądu? – W głosie porucznika pobrzmiewała irytacja.

– Już się robi – rzucił Święcki i natychmiast zabrał się do pracy, porzucając podziwianie widoków.

* * *

Kolejne trzy godziny przebumelował, podglądając od czasu do czasu obrazy z rozmaitych kamer. Tylko dwa razy naukowcy poprosili go o wysłanie sond w rejon pogranicza, chociaż zdaniem Święckiego nie działo się tam nic ciekawego.

Kwadrans przed trzynastą Valdez przekazał na stanowiska łączności polecenie wydane przez pułkownika.

– Pełna transmisja z czternastki! Najwyższy priorytet! Wszyscy wachtowi przełączają się na wskazaną lokację i przechodzą na ręczne sterowanie wybranych kamer. Pion naukowy chce mieć pełen obraz sytuacji!

Wreszcie coś ciekawszego od codziennej rutyny…

Henryan przydzielił kanały ośmiu technikom siedzącym przy konsolach poniżej jego stanowiska. Sam zajął się ściągnięciem dodatkowego zestawu nanokamer z orbity, tak na wszelki wypadek, a gdy zasobniki ze sprzętem znalazły się wysoko nad celem, zaczął przeglądać obrazy transmitowane z powierzchni.

Kamery pokazywały różne ujęcia typowej sadyby zwierzaków. Szałasy opierały się na szkieletach – co było w tym wypadku najwłaściwszym określeniem, jako że budulec stanowiły kości upolowanych zwierząt. Długie, cienkie piszczele stworzeń zwanych tipitami łączono sznurami z wysuszonych ścięgien i wnętrzności, a całość otaczano parawanami z wyprawionych skór. Na sporym placu pośrodku osady, wokół wysokiego na kilka metrów kościanego totemu, ustawiono gęste ogrodzenie z powiązanych powrozami żeber honbutów, za którym pełzało kilkanaście piskląt – idealnych miniaturek dorosłych osobników.

Technicy ignorowali powszednie dla nich widoki, kierując obiektywy na największą z chat. Tę w odróżnieniu od pozostałych otaczał rząd pali, na które nabito czaszki hryllów, najpotężniejszych drapieżników, jakie znał ten glob. Żadna nie miała wszakże szczęk – z nich zwierzaki wyrabiały broń zwaną miażdżerami, czyli skrzyżowanie zakrzywionych lekko mieczy z maczugami. Sześć z ośmiu kamer zapuściło się do tej budowli, a dwie pozostały na zewnątrz. Pierwsza wzniosła się, by objąć polem widzenia cały teren sadyby. Druga wisiała nad totemem klanu, gotowa do nalotu na wskazany obiekt. W pewnym momencie zainteresowanie sterującego nią technika wzbudził idący szybko zwierzak w pełnej kościanej zbroi. W ręku trzymał grubą, wyższą od niego wypolerowaną na połysk kość.

* * *

Najwyższy Suhur przykucnął na podwyższeniu pośrodku kildu, największego z szałasów, w którym spotykali się członkowie zboru będącego czymś w rodzaju rady wojennej. Otaczało go osiemnastu gorimów – najstarszych i najbardziej doświadczonych wojowników reprezentujących wszystkie sadyby klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy. Każdy z nich, jak nakazywała tradycja, dzierżył arad, kostur z kości hrylla, który dawał Suhurowi prawo do wydawania sądów i uczestniczenia w radzie. Tore Numa-Reh także trzymał symbol władzy zwieńczony dodatkowo zalanym żywicą sągrowca kotorem – suhurskim odpowiednikiem serca – swojego poprzednika.

– Wezwałem was, abyście pomogli mi wydać osąd – zacharczał Najwyższy Suhur, gdy tylko mennici zasłonili wejście kildu wyprawioną skórą hrylla i w okrągłym pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. – Niespełna trzydzieści wschodów mniejszego słońca temu młody garstnik Karan Degard był świadkiem niezwykłego objawienia. Chociaż nie zaliczał się do stanu kapłańskiego, Duchy Gór przekazały mu, że bogowie Słońc i Gwiazd zamierzają nas porzucić. – Wnętrze wypełniły zduszone charkoty; Wojownicy Kości z najdalszych sadyb słyszeli już pogłoski o tym, lecz aż do tej pory nikt nie potwierdził ich bezpośrednio. Tore Numa-Reh uciszył ich stuknięciem arada. – Wczoraj na wzgórzu Świętego Parchanu garstnik dał nam ostateczny dowód swojej prawdomówności. Broń z zaświatów, którą zbuntowane i odtrącone Duchy Gór wykradły bogom, aby ocalić wydane na pastwę losu klany. Ci z was, którzy byli tam ze mną, widzieli, czego może dokonać Siewca Gromów… – Sam wciąż nie widział dobrze na jedno oko. Choć stał daleko od parchanu, słup oślepiającego światła pozbawił go wzroku na wiele spęcznień błony. Kilku z tu obecnych miało podobne problemy, o oparzeniach nie wspominając. – Nieroztropne słowa Tikren Da-Deradha sprawiły, że postąpiliśmy wbrew woli Duchów Gór, przez co straciliśmy nie tylko broń bogów, lecz być może też przychylność bytów opiekuńczych.

Hika No-Korto, najstarszy ze zwiadowców klanu, niski, ale potężnie zbudowany, uderzył aradem w otoczak leżący obok podestu, na którym przykucnął.

– Otwórz swoje membrany! – Tore Numa-Reh wskazał go świętym kosturem.

– Nie będę bronił Tikren Da-Deradha, oby jego wnętrzności posłużyły za strawę taharom, ale sam nie potrafię uwierzyć, że posłańcy bogów, którzy od tylu tysięcy starć słońc przekazywali swe słowa wyłącznie świętym mężom, pominęli ich teraz i wybrali zwykłego wojownika, który nie miał nawet bitewnego przydomku.

Rozległy się zduszone hurgoty, wielu członków rady zwijało jednocześnie wypustki.

– Na wszystkich ołtarzach od samego rana składane są ofiary – oznajmił Tore Numa-Reh, gdy wojownicy zamknęli w końcu membrany. – Przelaliśmy rzeki błękitnej krwi. Nie ma już jeńców w jamach klanu, ale nasze wysiłki na nic się zdały. Bogowie wciąż nie odpowiadają!

– Zdobycie jeńców to nie problem. Pozwól nam wyruszyć na równiny, a przywiedziemy ci więcej czworonogich, niźli zmieści się ziaren łuszczyku w twoim hełmie – zapewnił go najstarszy ze zwiadowców. – Bogowie zawsze chętnie przyjmowali daninę krwi – dodał, gdy nie doczekał się decyzji Najwyższego Suhura. – Dajmy im jej więcej, a z pewnością odpowiedzą.

– Tak! Tak! Potrzebujemy więcej krwi! – poparło go kilku innych członków rady.

– A może jest nas już za mało – wtrącił niepewnie potężny łowca Kano Kazo-Hota, gdy ucichły ostatnie hurgoty. – Nocą na wyżynach tli się zaledwie garść ognisk. Tymczasem kiedyś ze szczytów Siedmiu Wierchów widzieliśmy ich więcej niż gwiazd na niebie.

– Za mało na co? – zapytał Hika No-Korto.

– Na to, aby bogowie zaprzątali sobie nami głowy…

– Niemożliwe! – przerwał mu ktoś z drugiej strony kildu.

– Kano Kazo-Hota słusznie prawi! – poparł sąsiada siedzący po jego prawicy Toreka Kar-Eni. – Nie spełniamy już ich oczekiwań, więc nas porzucili.

– Jakich oczekiwań? – zapytał Tore Numa-Reh, gdy opadła kolejna fala wrzawy.

– Gdy klanów było więcej, niż ziaren łuszczyku pomieści się w jednej tarczy, liczba ofiar składanych na świętej ziemi radowała serca Koreda, Yabhy i Thuba. Były dni, gdy ze Stromego Osypiska strącaliśmy dla nich całe pokonane klany – rzekł Kano Kazo-Hota, a pozostali wojownicy rozprostowali wypustki, popierając jego słowa. – My sami dawaliśmy im rzekę krwi, a miejsc takich jak sadyba klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy było w Suhurcie mrowie. Te kilka ołtarzy, które nam zostały, nie zaspokaja potrzeb pomniejszych bóstw, a wy chcecie przywołać nimi wszystkich bogów naraz? Nie wspomnę już o tym, że sto hełmów tej błękitnej brei nie jest warte jednej kropli brunatnej krwi.

– Mądre słowa, Kano Kazo-Hota, łowco, który brałeś udział w niezliczonych bitwach – pochwalił go Tore Numa-Reh. – Zatem przelewanie gurdyjskiej krwi nie ma sensu.

Zamilkli, rozmyślając nad tymi słowami.

– Złóżmy w ofierze densha i te pisklęta, które nie potrafią unieść broni – zaproponował Hika No-Korto. – I tak czeka je śmierć z rąk czworonogich najeźdźców, jeśli nie obłaskawimy bogów.

Tym razem pozostali nie byli tak chętni do wyrażenia poparcia. Ale im dłużej trwało milczenie, tym więcej warknięć aprobaty rozlegało się pod sklepieniem kildu.

– Dlaczego upieracie się wciąż przy ofiarach dla bogów, którzy zdecydowali się nas opuścić? – zapytał nagle Kano Kazo-Hota. – Dlaczego nie spróbujemy odzyskać zaufania Duchów Gór, które nam sprzyjają? Im krew czworonogich zawsze smakowała.

– Jak chcesz tego dokonać? – prychnął Hika No-Korto. – Mamy odłupać z ołtarzy ryty Koreda, Yabhy i Thuba i zastąpić je symbolami Lut Se-Ifera i jego braci?

– Nie namawiam nikogo do niszczenia ołtarzy. Tym możemy co najwyżej zasłużyć na jeszcze większy gniew bogów, a widzieliście chyba, co potrafią, gdy im się ktoś sprzeciwi. – Dotknął opuchniętej powieki. – Myślałem raczej o wysłaniu grupki najmłodszych wojowników do jaskiń, w których Karan Degard doznał objawienia. Niech złożą tam daninę z własnej krwi.

– Tak postąpimy! – Najwyższy Suhur uderzył aradem w czarny kamień, ucinając kolejną dyskusję. – Wyślemy do jaskiń garstnię Karana Degarda, złożymy w ofierze jego najwierniejszych towarzyszy broni. Jeśli Duchy Gór nie przemówią do nich w cztery wschody mniejszego słońca, zaczniemy składać bogom ofiary zgodnie z radą najlepszego spośród zwiadowców.

Żaden z wojowników nie odpowiedział. Kolejno uderzali aradami w swoje kamienie. Decyzja została podjęta jednogłośnie.

– Jest jeszcze coś – zahurgotał Tore Numa-Reh, gdy usłyszał ostatni dźwięczny stukot. – Musimy wydać wyrok na Tikren Da-Deradha.

– Spętanie rąk – zaproponował natychmiast Hika No-Korto.

– Spętanie rąk! – poparli go pozostali.

Tym razem uderzenia ich aradów rozbrzmiały niemal równocześnie.

SZEŚĆ

Święcki zdał stanowisko zmiennikowi, zasalutował przepisowo porucznikowi Valdezowi, który nie zamierzał opuszczać jeszcze centrum, po czym ruszył spokojnym krokiem w kierunku wyjścia, mieszając się z tłumem kończących służbę żołnierzy. Przed windami zebrała się już spora grupa pracowników technicznych obsługujących tę sekcję stacji. Henryan trzymał się z dala od nich. Ani myślał wracać w takim ścisku. Choć jeszcze niedawno rozpaczliwie tęsknił za towarzystwem ludzi, na stacji nie umiał przyzwyczaić się do tłoku. Nie rozumiał własnej reakcji, ale na szczęście w odróżnieniu od większości personelu miał czas.

Po niecałym kwadransie na korytarzu zrobiło się luźniej. Kolejne wagoniki podjeżdżały co kilkanaście sekund. Jeszcze dwa albo trzy, ocenił, i pora szczytu się skończy. Tym razem nie spocę się jak mysz i oszczędzę wodę na wieczór. A tajemniczy podrzucacz kryształów będzie miał utrudnione zadanie, jeśli zechce powtórzyć tę sztuczkę. Uśmiechnął się pod nosem.

– Na co czekacie, Pry?

Głos porucznika wyrwał go z zamyślenia. Rzucił szybkie spojrzenie na zegar i skrzywił się. Tkwił na stacji kolejki niemal dwadzieścia minut.

– Klimatyzacja nie wyrabia w godzinach szczytu – wyjaśnił. – Wczoraj tak się spociłem, że musiałem zużyć pod prysznicem cały dzienny przydział wody.

– Mamy ostatnio nadkomplet – przyznał Valdez, stając obok. – A na dodatek za kilka dni zwali nam się na głowę wielka delegacja. Szczebel rządowy. Pół senatu i dwieście osób świty. Stary zapowiedział właśnie podniesienie stanu gotowości dla całego działu technicznego i operacyjnego.

– Senatorowie? – zdziwił się Święcki. – Czego mogą tutaj chcieć?

– Nie domyślacie się? – Porucznik roześmiał się, zanim ruszył w stronę zatrzymującej się właśnie kolejki.

Henryan podążył za nim. Ledwie przekroczył próg, drzwi zasunęły się z cichym sykiem. Oprócz nich w kabinie było tylko kilku techników.

– Ostatnie dni zwierzaków – powiedział Valdez, zniżając konfidencjonalnie głos. – Kto by chciał przegapić takie widowisko? Miałeś fart, chłopie. Nie co dzień rozumna rasa znika z mapy wszechświata. Miejmy nadzieję…

– Przecież oni nie wyginą. To znaczy, nie całkowicie.

Valdez spojrzał na niego dziwnie.

– O co wam chodzi, Pry?

– Ja… Jajogłowi z pewnością nałapią wystarczająco dużo okazów do dalszych obserwacji i badań.

– No, no! – Porucznik uśmiechnął się i pogroził mu palcem. – Wasze szczęście, sierżancie. Bo już zaczynałem podejrzewać, że przesiąkliście propagandą Bogów.

– Nie skontaktowali się ze mną… – Henryan urwał w pół słowa i zmarszczył brwi.

– Coś nie tak? – zaniepokoił się Valdez.

– Nie. To znaczy tak. Wczoraj przydarzyło mi się coś dziwnego.

– W centrum dowodzenia?

– Nie, wieczorem, kiedy wróciłem do kabiny… – Zamilkł na moment, a potem opowiedział porucznikowi o całym zdarzeniu. Ze szczegółami. Zaczynając od znalezienia kryształu, a kończąc na wykryciu środka czyszczącego na panelu i blacie terminala.

Valdez słuchał z uwagą, nie wyglądał jednak na szczególnie poruszonego. Kiedy Święcki zakończył relację, milczał przez dłuższą chwilę, jakby zastanawiał się, ile może powiedzieć. Odezwał się dopiero wtedy, gdy minęli przedziały bezpieki.

– To nie był zwykły kawał.

– Tak pan sądzi? – zapytał zaskoczony Święcki.

– Ujmę to tak: chłopcy robią numery nowym, ale zawsze jest to coś, z czego wszyscy mogą się potem pośmiać. Podrzucenie kryształu nie jest zabawne, dlatego uważam, że mamy do czynienia z próbą kontaktu ze strony Bogów. Pierwszą i nie ostatnią. Spodziewaliśmy się, że będą szukali kontaktu, ale nie sądziliśmy, że tak szybko. Martwi mnie natomiast to obejście skanera. W tym mogła maczać palce wubecja.

– Wydział? Oni wiedzą, kim jestem?

– Nie, ale zająłeś miejsce Seiferta – przypomniał mu porucznik, zmieniając ton na nieco mniej oficjalny i automatycznie przechodząc z wy na ty. – Nic dziwnego, że cię sprawdzają.

– Gdybym ja chciał przeprowadzić taką akcję, wybrałbym inną porę dnia na wizytę. Mój brat był oficerem Wydziału Bezpieczeństwa. Wprawdzie od początku służył w pionie kryminalnym, ale poznałem dzięki niemu metody pracy agentów.

– Racja – przytaknął Valdez. – Siedziałeś w centrum bite osiem godzin.

– Sam pan widzi.

– Mimo wszystko jestem przekonany, że to musiał być Wydział Bezpieczeństwa. I nie mówimy o szeregowych skurwyklonach w czerni. Jedynie oficerowie kontrwywiadu są na tyle pedantyczni i popieprzeni, by dezynfekować cudze skanery. – Porucznik spojrzał w oczy Święckiego i zobaczył w nich czysty strach. Zainteresowanie kontrwywiadu mogło oznaczać poważne kłopoty. – Pewnie szukali kryształu.

– Skąd mogli wiedzieć, że ktoś mi go podrzucił?

– Podglądy, podsłuchy… – Valdez wzruszył ramionami. – To ich żywioł. Przeszukali kabinę, gdy wyszedłeś do mesy, przekonani, że podrzucony kryształ wciąż tkwi w kieszeni. Liczyli, że będą mieli więcej czasu, ale ty jak na złość się pośpieszyłeś. Dziesięć minut później niczego byś nie wyczuł.

– Kurwirtual! – Święcki poczuł zimne ciarki na krzyżu. – I co ja mam teraz zrobić?

– Pamiętasz moją radę? – zapytał porucznik. – Nic nie rozumiesz, nic nie wiesz, nic cię nie interesuje. Trzymaj się z dala od tego bajzlu. Za tydzień albo dwa będzie po wszystkim. Nasi Bogowie rozejdą się do swoich zajęć i zapomnimy o aferze. Jeśli dostaniesz następną wiadomość, na krysztale czy jakimś innym cholerstwie, wywal ją natychmiast w diabły.

– Jasne.

Kolejka zaczęła hamować. Zbliżali się już do sektorów mieszkalnych.

– Właściwie… – odezwał się nagle Valdez.

– Tak?

– Mam lepszy pomysł. Jeśli dostaniesz następną wiadomość, przyjdź z nią do mnie. Może uda mi się rozpracować tych drani. Kończy im się czas, a ludzie działający w pośpiechu zaczynają popełniać błędy.

– Nie ma sprawy – zgodził się bez oporów Święcki.

– I nie martw się. Nikt inny się o tym nie dowie. Jeśli wpadniesz z kolejnym kryształem, powiesz wubekom, że to część przygotowywanej przez nas prowokacji. Ja to potwierdzę.

Henryan skinął skwapliwie głową, a potem niespodziewanie zapytał:

– Kim oni są?

– Kto?

– Ludzie, których nazywa pan Bogami.

– To temat na dłuższą rozmowę – odparł enigmatycznie Valdez, spoglądając na wskaźnik położenia kolejki. Wagonik zaczynał właśnie hamować. – Dzisiaj nie mam czasu, muszę załatwić kilka spraw w pionie medycznym – dodał, podchodząc do wyjścia – ale jutro po wachcie możemy usiąść na tarasach widokowych i pogadać o tym wszystkim.

– Nie ma sprawy.

Drzwi kabiny otworzyły się z cichym sykiem, odsłaniając kompletnie pusty szeroki korytarz. Wychodząc z kolejki, Valdez dodał:

– Bez obaw, Pry. Nie wrócisz do kopalni, jeśli będziesz robił, co mówię. – Już na peronie obrócił się przez ramię i rzucił: – Jeszcze jedno. To będzie prawdziwy koniec zwierzaków. Ich nie da się trzymać w niewoli. Dzień, dwa i padają…

Drzwi zamknęły się i rozdzieliły ich, zanim porucznik zdążył dokończyć zdanie.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю