Текст книги "Łatwo być Bogiem"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 21 (всего у книги 24 страниц)
DWADZIEŚCIA JEDEN
Wojsko korzystało z dwóch rodzajów środków łączności. W normalnych warunkach przesyłano z prędkością światła szyfrogramy do jednostek kurierskich stacjonujących przy punktach wyjścia – jak nazywano potocznie wloty tuneli czasoprzestrzennych – a te dostarczały je do docelowych systemów gwiezdnych, co oczywiście trwało. Naukowcy robili zatem co mogli, by wymyślić alternatywne sposoby szybkiego przesyłania informacji na odległości liczone często w setkach lat świetlnych. Dzięki mechanice kwantowej zdołali osiągnąć połowiczny sukces. Wykorzystując splątanie cząstek, udoskonalili mechanizm teleportacji danych – proces znany (teoretycznie rzecz jasna) już w początkach dwudziestego pierwszego wieku. Metoda ta pozwalała na prowadzenie rozmów w czasie rzeczywistym bez względu na odległość. W teorii wyglądało to pięknie. Praktyka wykazała jeden, ale za to zasadniczy problem.
Admiralicja wykładała bajońskie sumy na badania, pion naukowy Federacji obiecywał, że lada moment nastąpi przełom, dziesięciolecia mijały jedno po drugim, a hipery, jak nazywano moduły łączności kwantowej, wciąż nie wyszły poza pierwszą fazę rozwoju.
Wszystko rozbijało się o koszty transmisji, a konkretnie o ilość energii potrzebną do teleportacji danych. Zasada była prosta: im większa odległość i im „cięższa” przesyłka, tym więcej terawatów trzeba, by wiadomość dotarła do adresata. Z tego też powodu hipery stosowano znacznie rzadziej, niż życzyliby sobie tego wojskowi. Sprawdzały się świetnie w łączności wewnątrzsystemowej, zwłaszcza gdy komunikaty nadawano z powierzchni planet, gdzie utrata znacznej ilości energii nie była tak bolesna jak w wypadku okrętu. Problem ten można wyjaśnić bardzo obrazowo. Wyobraźmy sobie, że chcemy dokonać transmisji między obiektami oddalonymi o pięć godzin świetlnych, bo taki jest mniej więcej promień przeciętnego układu planetarnego. Pracujące pełną mocą reaktory najpotężniejszych pancerników pozwalały przesłać na taką odległość niecałą minutę pełnego przekazu holo bądź pięć minut prymitywnej wiadomości audio-wideo, pół godziny transmisji dźwiękowej czy wreszcie pięćset megabajtów plików tekstowych. A mówimy o przekierowaniu do hiperów stu procent mocy, którą dysponowały najdoskonalsze okręty skonstruowane przez ludzkość.
Powszechna łączność kwantowa między okrętami znajdującymi się kilkadziesiąt lat świetlnych od baz a dowództwem była zatem niemożliwa. Na takim dystansie zużyto by całą moc reaktorów do nadania zaledwie kilkuznakowej wiadomości tekstowej. Z tego właśnie powodu hipery wykorzystywano w bardzo ograniczonym zakresie i umieszczano je niemal wyłącznie na planetach, gdzie znacznie łatwiej o źródła energii potrzebnej do zasilania tych energożernych potworów.
Tym większe było zdziwienie Henryana, gdy odkrył, że Draccos komunikował się z Ruttą za pomocą hiperów. O tym, że w Pasie Sturgeona znajdowały się trzy ogromne przetwórnie rudy helonu dysponujące wystarczającym zapasem energii, by spełnić każdą fanaberię despotycznego komendanta, przypomniał sobie dopiero po chwili, kiedy minął już pierwszy szok.
Historia korespondencji obu pułkowników sięgała dnia, w którym namierzono i aresztowano Seiferta. Kilka godzin po umieszczeniu go w areszcie Rutta wysłał do dowództwa szyfrogram z opisem sytuacji i prośbą o nazwiska łącznościowców odsiadujących długie wyroki. Dwa dni później admiralicja przekazała mu tradycyjnym sposobem krótką listę kandydatów. Tylko trzej osadzeni w koloniach karnych mieli kwalifikacje szóstego stopnia – wśród nich Święcki. Pozostali dwaj trafili do kopalń za malwersacje i przemyt. Rutta sprawdził dokładnie wszystkich trzech, po czym już następnego dnia zwrócił się do admirała Okonery z wnioskiem o przydzielenie mu więźnia numer siedem dwa jeden.
Sprawę załatwiono od ręki, czego dowodem była właśnie przesłana za pomocą hiperów wiadomość tekstowa, która dotarła na Xana 4, gdy Święcki wysiadał z wahadłowca. Draccos żądał w niej od Rutty ponownego przemyślenia dokonanego wyboru, a gdy ten kazał mu się odpieprzyć (tradycyjnym sposobem), przesłał nieco dłuższy elaborat, którego treść zainteresowała Henryana najbardziej.
Nie jestem pewien, czy Pan wie, pułkowniku, że nasza placówka uznawana jest za jedną z najcięższych kolonii karnych. Mamy do czynienia z najgorszymi złoczyńcami, jacy kiedykolwiek przywdziali mundur. Człowiek, o którego poprosił Pan admiralicję, jest jednym z nich. To pozbawiony skrupułów zabójca. Zastrzelił przełożonego na oczach dowódcy okrętu i niemal całej kadry oficerskiej. Co więcej, nigdy nie przeprosił za ten czyn ani nie wyraził skruchy, chociaż śledztwo wykazało, że zabił całkowicie niewinną osobę, która, nadmieńmy, nie zrobiła niczego, aby sobie na taki los zasłużyć. A to jeszcze nie wszystko, ponieważ lista odrażających zbrodni tego odszczepieńca jest długa. Tak, to nie jedyne przestępstwo, jakie można zarzucić osadzonemu numer siedem dwa jeden.
Przesyłając w załączeniu stosowne dokumenty, pragnę Pana poinformować, że podczas odbywania kary w naszej placówce wspomniany więzień dopuścił się szeregu zabójstw. Mówimy o bardzo inteligentnym złoczyńcy, który wie, jak zaplanować morderstwo, i umie zacierać za sobą ślady. Tylko dlatego nie stanął jeszcze przed kolejnym trybunałem, ale proszę mi wierzyć, to tylko kwestia czasu. Nasi śledczy kompletują właśnie dokumentację trzech zabójstw, które możemy mu przypisać z absolutną pewnością. Pracujemy także nad sześcioma kolejnymi przypadkami, których sprawcą mógł być siedem dwa jeden.
Oto z jakim człowiekiem będzie Pan miał do czynienia. Nie rozumiem, dlaczego siedem dwa jeden został wybrany, wiem tylko, że obiecano mu przedterminowe zwolnienie, jeśli wykona ściśle tajne zadanie. Ta obietnica to błąd, ogromny błąd, który staram się Panu uświadomić. Apeluję do Pańskiego honoru oficerskiego i proszę, aby rozważył Pan następujące rozwiązanie:
W ciągu tygodnia złożymy w admiralicji materiał dowodowy pozwalający na oskarżenie więźnia siedem dwa jeden o pierwsze trzy z zarzucanych mu czynów (proszę zapoznać się z załączonymi dokumentami; zobaczy Pan, że dowody, choć poszlakowe, są jednoznaczne). Nie zrobiliśmy tego wcześniej, gdyż chcieliśmy zgromadzić materiał pozwalający na postawienie mu zarzutów we wszystkich sprawach jednocześnie, aby sąd w końcu zobaczył, z kim naprawdę ma do czynienia (nad pozostałymi sześcioma przypadkami także pracujemy, ale ich udokumentowanie będzie wymagało sporo czasu). Niestety Pańska prośba o zwolnienie go uniemożliwiła nam zakończenie przygotowywanej od pewnego czasu prowokacji, dzięki której zamierzaliśmy zdobyć niepodważalne dowody winy tego zwyrodnialca.
Nie wiem, czym siedem dwa jeden zajmuje się teraz i ile ma swobody, ale jedno jest pewne: ten człowiek zrobi wszystko, by uniknąć powrotu do kolonii karnej. Wszystko bez wyjątku. Jeśli stanie Pan między nim a wolnością, nie zawaha się nawet przez moment, może mi Pan wierzyć. Mówimy o bezwzględnym socjopacie, który nie cofnie się przed najpotworniejszym czynem. Ludzkie życie nic dla niego nie znaczy.
Nie możemy dopuścić do tego, by się zorientował, że ma zostać ponownie zatrzymany, gdyż zachodzi uzasadniona obawa, iż kogoś zabije lub spróbuje odebrać sobie życie. Siedem dwa jeden doskonale zdaje sobie sprawę, że tym razem sędziowie nie dadzą się omamić i wymierzą mu najwyższy wymiar kary, czyli bezwzględne dożywocie w najcięższych kopalniach rudy helonu.
Moja propozycja jest zatem następująca: proszę przetrzymać siedem dwa jeden do momentu złożenia nowego aktu oskarżenia, nawet jeśli wcześniej wykona zlecone mu zadanie. Rozmawiałem już na ten temat z admirałem Okonerą, który zapewnił mnie, że dowództwo wycofa się z zawartej umowy, jeśli materiał dowodowy okaże się wystarczająco wiarygodny, a z tym nie powinno być większych problemów. Lada dzień bowiem spodziewamy się zdobyć zeznania, które potwierdzą większość odkrytych dotąd poszlak.
Zaklinam Pana, proszę nie robić niczego, co naraziłoby Pana na niebezpieczeństwo. Musi Pan jedynie zadbać o to, by siedem dwa jeden do ostatniej chwili nie wiedział, że postawimy go ponownie w stan oskarżenia i skażemy. Z chwilą wydania nowego nakazu aresztowania prześlemy waszej komórce Wydziału Bezpieczeństwa zestaw kodów aktywujących niespodziankę, jaką standardowo fundujemy każdemu naszemu podopiecznemu. Tylko dzięki temu zyskamy pewność, że ten zwyrodnialec nie wymknie się wymiarowi sprawiedliwości. A może być Pan pewien, że urządziłby wam tam piekło, gdyby wyczuł, co dla niego szykujemy.
Jak Pan widzi, pułkowniku, nasz plan nie wymaga żadnej aktywności z Pańskiej strony. Wystarczy, że postara się Pan, aby siedem dwa jeden miał zajęcie do momentu, gdy moi ludzie wkroczą na scenę…
Henryan zaklął w myślach. Z pisma wynikało niezbicie, że komendant kolonii karnej nie zamierza odpuścić. Rzut oka na załączniki uświadomił sierżantowi, że Draccos przygotował naprawdę paskudną niespodziankę i chce obarczyć go winą za śmierć kilku samobójców. Dowody zostały tak spreparowane, aby wszystkie poszlaki wskazywały na umyślne działanie osoby trzeciej, którą zdaniem śledczych był on. Co ciekawe, przypisywano mu też sprawstwo w wypadkach, o których nawet nie słyszał. To wszystko jednak nie miało najmniejszego znaczenia. Sędziowie trybunału będą go widzieć tak, jak zostanie przedstawiony w tych dokumentach, a to oznaczało pewne dożywocie.
Niedoczekanie, pomyślał Święcki przekonany, że dzięki wglądowi w pocztę Rutty zdoła uprzedzić każdy ruch komendanta. Zaraz jednak poczuł niepokój rodzący się gdzieś w zakamarkach podświadomości. Raz jeszcze przeczytał wiadomość i nagle oblał go zimny pot. Co to za niespodzianka, o której wspomina Draccos? Do czego mają służyć kody, które ta gnida zamierza przesłać tutejszej wubecji?
Aż się wyprostował, próbując rozwikłać zagadkę, lecz nic nie przychodziło mu do głowy.
Zwlekł się z koi i pokręcił chwilę po kabinie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Rozpromienił się dopiero na widok konsoli komputera. Kilka ruchów palca i na padzie rozkwitło holograficzne popiersie Zajcewa.
– Musimy pogadać – oznajmił Henryan.
Zaspany czarnoskóry wartownik przecierał oczy.
– O tej porze? – wychrypiał, nie kryjąc zdziwienia.
Święcki przypomniał sobie, że jest środek ciszy nocnej. Ta sprawa naprawdę zaczynała go przerastać.
– Nie – rzucił pośpiesznie. – Spotkamy się w mesie. Punkt szósta.
DWADZIEŚCIA DWA
System Xan 4, Sektor X-ray,
15.09.2354
Po rozpoczęciu wachty nie mógł usiedzieć na miejscu. Zajcew rano powiedział, że zrobi co w jego mocy, ale za rezultaty nie ręczył. A dla Henryana to było teraz najważniejsze.
– Może raczyłbyś patrzeć tam, gdzie trzeba, zasępiony kmiotku.
Drgnął na dźwięk znajomego kobiecego głosu, który dobiegł zza jego pleców. Obrócił się natychmiast. Znad pada konsoli spoglądały na niego wściekle świńskie oczka doktor Godbless.
– Przepraszam panią, już łączę z pułkownikiem.
– W dupie mam twojego pułkownika – prychnęła szefowa pionu naukowego. – Macie rozmieścić kamery nad wszystkimi sadybami klanów.
– Nad wszystkimi?
– Czy ja seplenię? – zapytała, kierując to pytanie do kogoś, kto stał za kręgiem holokamer.
Przeczącą chóralną odpowiedź usłyszeli oboje.
– To potrwa chwilę – zastrzegł Henryan.
– Czy wy, cienkie fiutki w mundurkach, umiecie w ogóle liczyć? – zapiała Godbless. – Co znaczy chwilę? Pięć minut, dziesięć? Kwadrans może?
– Raczej pół godziny – zaczął ostrożnie Święcki.
– Co takiego?! – wrzasnęła.
– Doktor Fukkuya…
– W dupie mam dok… – Nie pozwoliła mu dokończyć, ale sama też zaraz umilkła, zauważywszy, że za daleko się posunęła. – Nie zamierzam słuchać żadnych durnych wymówek. Kamery. Nad wszystkimi sadybami. Natychmiast!
– Zrobię co w mojej mocy – przyrzekł Henryan, przerywając połączenie.
Sprawdził rozmieszczenie dostępnych zasobników z kamerami, a potem przydzielił je szybko do konkretnych stanowisk. Doktor Fukkuya poprosił wcześniej o kilkanaście dodatkowych nanobotów, by rozszerzyć obserwację jaskiń, przy których wciąż składano ofiary. Valdez, zawsze działający po linii najmniejszego oporu, kazał przerzucić tam sprzęt znad pobliskich sadyb zwierzaków, przez co teraz trzeba było ściągać zapasowe zasobniki aż z orbity. To musiało potrwać – pierwsze zestawy pojawią się nad szałasami Wojowników Kości za kilka minut, ostatnie dotrą na wyznaczone miejsca dopiero po upływie niemal półgodziny. Henryan nie miał na to żadnego wpływu. Na wszelki wypadek jednak modlił się, by Godbless przyjęła do wiadomości, że tym razem powinna mieć w dupie nie wojsko, lecz swojego serdecznego kolegę.
DWADZIEŚCIA TRZY
Najwyższy Suhur klanu zatrzymał się przed kojcem, patrząc z góry na kilkanaście piskląt, które przycupnęły pod strzelistym totemem klanu. Na długie żebra zekkela nanizano setki niemal identycznych kości. Każdą z nich pobrano z ciała wojownika, który zginął chwalebną śmiercią na polu walki albo został zabity podczas łowów. Upamiętnienia odmawiano tylko tym, którzy pomarli w dołach śmierci albo nie dożyli inicjacji. Po każdym innym członku klanu pozostawał trwały ślad: jedna jedyna kość ozdobiona ornamentem sławiącym bohaterskie czyny poległego. Nieliczne gładkie należały do młodych Wojowników Kości, którzy postradali życie zaraz po opuszczeniu kojca, zabici w pierwszej bitwie bądź rozszarpani przez zwierzęta podczas nauki łowów.
Przyglądający się pisklętom Tore Numa-Reh zauważył, że poganiani przez denshę wojownicy, którzy pilnowali ognisk rozpalonych za kręgiem kościanych szałasów, zaczynają gromadzić się za jego plecami.
– Już czas – zacharczał, unosząc arad. – Przygotujcie kamienie! Otwórzcie kojec!
Towarzyszący mu mennici zaczęli wyrywać z twardej ziemi kolejne żebra honbutów. Rzucali je na klekoczący stos, dopóki nie zrobili w ogrodzeniu przejścia szerokiego na tyle, by densha mógł dostać się do środka. Napiętnowany zaschniętymi pełchawkami wojownik przemknął obok Najwyższego Suhura, zasłaniając oczy grubszymi powiekami, jak nakazywała tradycja.
– Dokonaj wyboru – rozkazał Toroy Numa-Rej.
Selekcja nie trwała długo. Cztery najmniejsze pisklęta z ostatniego lęgu zostały oddzielone od reszty jako za młode na poddanie ich rytuałowi nacinania, a co dopiero wypalania. Pochwalając wybór kapłana, wódz przywołał go do siebie.
– Jaskinie czy ołtarz? – zapytał.
– Ołtarz – zadecydował po namyśle Hakrad Redo-Tele.
Stuknięcie arada przypieczętowało jego odpowiedź. Densha wyprowadził maluchy za ogrodzenie, gdzie przejęli je towarzyszący kapłanowi mennici i szybkim krokiem powiedli w kierunku głazu, na którym składano ofiary.
Pozostałe pisklaki stały rzędem pośrodku kojca, zwrócone mackami do kościanego totemu. Najwyższy Suhur dał kolejny znak i młodzicy opuścili schronienie, w którym przebywali od wycięcia z pełchawek nosiciela. Nadszedł dla nich czas inicjacji, obrzędu, po którym zostaną uznani za pełnoprawnych członków klanu i będą mogli wziąć udział w zbliżającej się rozstrzygającej bitwie.
Rozstawiono ich parami, po dwóch na ognisko. Gdy wszystko było gotowe, Najwyższy Suhur raz jeszcze uderzył aradem o twardą ziemię.
Czekający za szałasami Wojownicy Kości wyjęli z żaru rzeźbione płaskie kamienie i zamontowali je szybko w kościanych uchwytach. Nie czekając na dalsze polecenia, zbliżyli się do pisklaków i zwrócili rytualne kamienie płaską stroną w ich kierunku. Gdy wszyscy znaleźli się na swoich miejscach, Toroy Numa-Rej uderzył aradem po raz kolejny i pisklęta wystąpiły równocześnie do przodu, napierając torsami na rozgrzane kawałki skały. Palona skóra zaskwierczała i był to jedyny dźwięk, jaki dało się słyszeć do następnego stuknięcia arada. Po nim pisklaki odsunęły się i znów znieruchomiały. Na ciele każdego z nich, poniżej trzeciej ręki, pojawił się wyraźny piroglif z symbolem klanu. Pierwszy z setek, jakie pokryją całą ich skórę, prócz tej nad miękkiszem.
Rytuał trwał, wyznaczany rytmem uderzeń arada i skwierczenia przypalanej skóry, którą densha utwardzał od pewnego czasu, nacinając co rusz, najpierw delikatnie, potem mocniej. Dzięki tym zabiegom pisklaki mogły teraz wytrzymać kontakt z rozgrzanym w ogniu kamieniem, mimo że nadal odczuwały ból.
W połowie rytuału, po kolejnej komendzie Najwyższego Suhura, prócz skwierczenia dał się słyszeć cienki świst. Wódz klanu wskazał ręką młodzika, który nie wytrzymał bólu. Stojący najbliżej mennita wysunął miażdżer z trzymaka i płynnym ruchem opuścił go na korpus podrostka. Masywna broń rozorała skórę i strzaskała delikatne wciąż kości, posyłając na wszystkie strony rozbryzgi brązowej posoki. Jedno uderzenie wystarczyło, by zabić niegodnego. Densha natychmiast odciągnął truchło, by nic już nie zakłócało ceremonii.
* * *
– Sierżant Pryde…?
Henryan oderwał wzrok od wyświetlaczy, usłyszawszy za sobą kobiecy, ale nie napastliwy głos.
Przy jego stanowisku zatrzymała się smukła kobieta w kombinezonie służb medycznych. Na plakietce zdobiącej jej płaską pierś widniało nazwisko Bonicelli.
– Tak – uciął jej męki. – Sierżant Teddie Prydeinwraig. Słucham?
Wyciągnęła do niego trzymany w dłoni czytnik.
– Stawi się pan dzisiaj po osiemnastej dwadzieścia w bloku medycznym 74C celem przeprowadzenia badań okresowych. Obecność obowiązkowa.
– To jakaś pomyłka. – Udał zdziwienie, dostrzegłszy zaciekawione spojrzenie Valdeza. – Zaraz po przylocie zrobiono mi komplet testów.
Medyczka wzruszyła ramionami.
– Może zrobiono, może nie zrobiono. Tu jest wezwanie. Proszę pokwitować odbiór.
Przycisnął kciuk do podsuniętego mu urządzenia, a potem zgrał dokument na swój czytnik, zerkając na zaciekawionego porucznika, który zdążył już podejść do jego konsoli. Gdy medyczka ruszyła w stronę wyjścia, Valdez wyciągnął rękę.
– Nic z tego nie rozumiem… – rzucił Henryan, pokazując wezwanie.
– Może to oni – zasugerował porucznik, skończywszy czytać.
– Bogowie?
– A któż by inny? – Valdez pochylił się nad konsolą i zniżył głos. – Sprawdź to. Może chcą się z tobą skontaktować. Dyskretnie.
– Ale…
– Żadnych ale, sierżancie – powiedział głośniej, prostując się. – Macie się stawić na badaniach. To rozkaz.
– A co z robotą? – zapytał Henryan.
Valdez poklepał się po kieszeni, w której trzymał kryształ z trackerem.
– Wiem, jak go zainstalować. Zajmę się sprawdzaniem konsol, dopóki nie wrócicie z PiMed-u.
– Skoro pan nalega… – Valdez oddał mu czytnik i odwrócił się, ruszając w stronę własnego stanowiska. – Panie poruczniku! – zawołał za nim Święcki.
– Tak?
– Mogę o coś zapytać?
– Słucham.
– O co chodzi z tym rytuałem zwierzaków? – Henryan wskazał na wyświetlacz.
Zastępca dowódcy spojrzał na niego zaskoczony, ale już moment później w jego oku pojawił się błysk zrozumienia.
– No tak, ty jeszcze nie widziałeś, jak robią z nich pisanki. – Valdez zawrócił, oparł się łokciami o ściankę konsoli, a potem zaczął wyjaśniać: – To ich obrzędy inicjacyjne. Żaden Suhur nie zostanie Wojownikiem Kości, dopóki nie przejdzie kilku rytuałów. Jakiś czas po umieszczeniu w kojcu ich opiekun, znaczy ten, który nie staje się na powrót… jak by to ująć…
– Wiem, o kogo chodzi – wtrącił Henryan.
– Tak, tak… – mruknął rozkojarzony porucznik i dopiero po chwili podjął: – Pierwszym rytuałem jest, jak my to nazywamy, robienie pisanek. Densha nacina skórę miejsce przy miejscu, najpierw bardzo płytko i delikatnie, a potem, gdy rany się zagoją i blizny stwardnieją, znowu, tyle że głębiej i mocniej. Może się to wydawać okrutne, ale jeśli spojrzysz na sprawę od praktycznej strony, zrozumiesz, że bardzo tego potrzebują. Suhurowie nie znają medycyny. Ranny Wojownik Kości albo wydobrzeje sam, zanim jego organizm osłabnie na tyle, by tahary zaczęły go pożerać, albo zginie. Pancerz kostny wykształca się dopiero w późniejszym okresie, zatem to jedyny sposób, by młodzi Suhurowie stali się odporniejsi, choćby na ukąszenia, a nie zapominaj, że niemal wszystko, co żyje w Suhurcie, jest jadowite. Przy okazji densha uczy ich panowania nad bólem. Widziałeś, co się stało z tym, który nie wytrzymał? – Święcki skinął głową. Wciąż miał przed oczami ten obraz. Podrostek został zabity w okamgnieniu i chociaż świadkami była cała grupa Suhurów, żaden nawet nie drgnął. – Tak traktują każdego pisklaka, który nie spełni wymagań.
– A co z tymi najmniejszymi, które gdzieś zabrali? – dopytywał Henryan.
Porucznik zasępił się.
– Zostaną złożone w ofierze – odparł po chwili milczenia.
– Jak to? Dlaczego?
– Widzicie, Pry… – zaczął porucznik, ale zaraz urwał, jakby zabrakło mu słów. – Może ujmę to tak. Oni wiedzą, że lada dzień będą musieli stoczyć decydującą bitwę. Są prymitywni, ale nie głupi. Zdają sobie sprawę, że tym razem nie mają żadnych szans na zwycięstwo. I że wróg wyrżnie wszystkich, którzy przeżyją. Wolą więc rozprawić się z bezbronnymi pisklakami sami.
– A jeśli jakimś cudem wygrają?
Valdez wzruszył ramionami.
– Jeśli wygrają, będą żyli dalej, nie czując wyrzutów sumienia. Nie próbujcie ich oceniać w naszych kategoriach, sierżancie. Oni są inni. Nie tylko z wyglądu.