355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 11)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 24 страниц)

Wojownicy Kości – niewiarygodnie silni, wytrzymali i bezwzględni – byli urodzonymi zabójcami. Co więcej, żyli, by ginąć w walce, i temu celowi podporządkowywali swą egzystencję niemal od pisklęcia. I chociaż wydawali się bardziej humanoidalni niż Gurdowie, nie przypominali w niczym ludzi.

Wojownicy Kości nie znali takich pojęć, jak współczucie czy miłość. Nie wiedzieli też, czym jest seks, ponieważ natura nie wyposażyła ich w narządy płciowe. Pomimo kilkuletnich obserwacji i badań nie udało się ustalić czynników sprawiających, że niektóre osobniki tego gatunku stawały się brzemienne. Po osiągnięciu dojrzałości znikoma część populacji wykształcała rodzaj komór płodowych zwanych pełchawkami. Miały one postać pęcherzy wyrastających w górnej części korpusu, głównie „tylnej”, na styku płyt szkieletu zewnętrznego, choć zdarzały się także przypadki większego ich rozproszenia. W jednym lęgu wykluwało się od czterech do siedmiu piskląt.

Brzemienne osobniki nazywano w klanach denshami. Każdy densha był izolowany i zamykany w specjalnym kojcu pośrodku sadyby, gdzie pisklęta pozostawały aż do uzyskania samodzielności. Do porodu, o ile można tak nazwać zakończenie dziwacznej ciąży, dochodziło po niespełna czterech miesiącach. Gdy nabrzmiałe pełchawki zaczynały pękać, wydzielając lepki śluz, kapłani klanu rozcinali je ostrożnie kościanymi ostrzami. Uwolniony od nich osobnik liniał w ciągu kilku dni i na powrót stawał się pełnoprawnym wojownikiem.

Czasami jednak natura płatała figle i zarodki w pojedynczych pełchawkach nie rozwijały się prawidłowo bądź obumierały, a co za tym idzie, nie było czego rozcinać i nic nie odpadało. Jeden na dwudziestu Suhurów zostawał denshą, zaschnięta pełchawka natomiast trafiała się raz na kilka tysięcy udanych lęgów. Wojownik Kości, którego spotkało to nieszczęście, stawał się pariasem. Bycie wieczną „samicą” oznaczało utratę prestiżu i dozgonne pełnienie poniżającej – choć bardzo potrzebnej w prymitywnej społeczności – funkcji piastunki piskląt innych wojowników. W każdym siole klanu mógł być tylko jeden densha. Jeśli przypadek sprawił, że pojawił się nowy, starego zabijano – jak nakazywała okrutna tradycja – pętając mu kończyny i pozostawiając go w dole śmierci.

Wojownicy Kości mieli też bardzo ciekawą fizjologię. Oddychali poprzez błony rozmieszczone w górnej części korpusu. Porozumiewali się za pomocą rozsianych po całym korpusie membran mogących – jak stosowane przez ludzi mikrofony – nadać i odebrać niemal każdy dźwięk. Naśladowanie głosów zwierząt przychodziło tym istotom równie łatwo jak prowadzenie rozmowy, dzięki czemu byli niedoścignionymi łowcami. Mając troje oczu rozmieszczonych równomiernie na kopulastym zwieńczeniu korpusu – przez niektórych naukowców zwanym „głową” – Suhurowie widzieli wszystko dookoła. Pojęcia takie jak „przód” czy „tył” nie miały więc dla nich większego znaczenia. Suhur mógł obserwować cały teren wokół siebie, a podkradnięcie się do niego na otwartej przestrzeni zakrawało na cud. Walka z kilkoma przeciwnikami atakującymi z różnych stron nie była dla sprawnego Wojownika Kości wielkim wyzwaniem. Liczne panewkowe stawy pozwalały na znacznie większą swobodę ruchów niż u ludzi. Kuliste odpowiedniki łokci i kolan, których Suhurowie mieli dwa razy więcej niż człowiek, zginały się równie swobodnie w obie strony. Gdyby znali zapasy, założenie dźwigni nie byłoby wobec nich skuteczną taktyką.

Rozpędzony Suhur zmieniał kierunek bez zawracania. Mógł też trafić z równą precyzją przeciwnika stojącego przed nim, jak i tego, którego miał za „plecami”.

Dwie długie, sięgające poniżej drugiej pary kolan ręce wyposażone były w osiem szponowatych palców, z których jeden pełnił rolę przeciwstawnego kciuka. Trzecia, znacznie krótsza kończyna górna wyrastała z miejsca, w którym człowiek ma mostek, i przypominała raczej mackę niż rękę. Tylko dzięki niej i otworowi prowadzącemu do pęcherza trawiennego (ulokowanemu w szczytowej części korpusu, ale nieco poniżej linii oczu) można było określić, gdzie znajduje się „przód” tej istoty.

Służące do oddychania błony znajdowały się między oczami, rozmieszczone – podobnie jak organy wzroku – co sto dwadzieścia stopni, z tym że największa z nich była nad prawym ramieniem, a dwie pozostałe przed i za lewym stawem barkowym. Układ oddechowy Suhurów tak bardzo odbiegał od wszystkiego, co znano na Ziemi, że wykładowcy opisujący Henryanowi środowisko naturalne Bety nie starali się nawet wyjaśniać szczegółów, twierdząc zgodnie, że komuś, kto ma się zajmować zapleczem technicznym projektu „Dwa słońca”, taka wiedza nie będzie do niczego potrzebna. W trakcie szkolenia podano mu tylko ogólne informacje i poradzono, aby w razie przemożnej potrzeby skorzystał z zasobów biblioteki pokładowej.

Zrobił tak, lecz jego przygoda z pogłębianiem wiedzy skończyła się bardzo szybko. Poddał się po zaledwie kilku godzinach monotonnego przeglądania artykułów tak hermetycznych, że nie zrozumiał z nich niemal nic.

Najbardziej niesamowitą cechą Wojowników Kości była symbioza, w jakiej dorośli Suhurowie żyli z glistowatymi taharami. Stworzenia te żerowały na swoich żywicielach, egzystując tylko w dolnej przedniej części ich korpusów. Znajdowała się tam niecka kostna, którą wypełniała niezbyt gęsta i słabo unerwiona tkanka zwana miękkiszem. Skóra Suhurów, niezwykle twarda i trudna do przebicia, a na sporej części tułowia chroniona dodatkowo zewnętrznym szkieletem, w dolnej przedniej części korpusu zmieniała się w krąg delikatnej porowatości. To właśnie tędy podczas ceremonii inicjacyjnej tahary dostawały się do ciał żywicieli. I tędy je opuszczały, gdy nadeszła pora.

Pełna rola tych symbiontów nie była znana. Niemniej naukowcy ustalili ponad wszelką wątpliwość, że wysysając tahary, które wypełzały co jakiś czas z ich trzewi, Suhurowie dostarczali swemu organizmowi najbardziej potrzebnych pierwiastków, natomiast „robaki” rozwijające się w miękkiszu, przez który przepływała cała brunatna krew Wojowników Kości, oczyszczały ciało żywiciela z toksyn. Było to swoiste symbiotyczne perpetuum mobile. Dzięki temu mechanizmowi dojrzały Wojownik Kości prawie nie potrzebował innego pożywienia – stąd między innymi brak u tej rasy zainteresowania uprawą roślin czy hodowlą zwierząt – i co równie ważne, nie wydalał produktów przemiany materii. Kilka maleńkich pestek sągrowca w zupełności wystarczało mu do utrzymania się przy życiu przez parę dni, o ile nie musiał w tym czasie polować ani walczyć. Tylko pisklaki były karmione bardziej pożywnymi nasionami łuszczyku.

Drugiego dnia Henryan zapoznał się z historią Bety, a raczej z dziejami cywilizacji powstałych na niej podczas ostatniego cyklu. Pierwsze kontakty obu ras nie zapowiadały wydarzeń, których niemymi świadkami w ciągu ostatniego tysiąclecia były związane ze sobą nierozerwalnie słońca Xana 4. Gurdyjscy podróżnicy, odkąd ich rasa dojrzała do eksploracji planety, wielokrotnie odwiedzali wybrzeża Suhurty, często zapuszczając się w towarzystwie miejscowych przewodników aż do serca mniejszego kontynentu. Przy okazji owych wypraw sporządzili szczegółowe mapy żyznych i nigdy dotąd nieuprawianych ziem.

Cywilizacja Gurdów prześcigała w tym czasie prymitywnych wojowników północy na każdym polu. W Gurdu’dihanie powstawały setki kręgów, jak czworonodzy nazywali swoje niesamowite, przypominające muszle miasta. Rozkwitały sztuka i rzemiosło. Cały kontynent był jednym wielkim placem budowy. Błękitnokrwiści, pokojowi i słabi z natury, nie znali wojen. W największych nawet skupiskach, liczących dziesiątki tysięcy osobników, nieznane były pojęcia takie jak przemoc czy kradzież, a przypadki spowodowania śmierci lub obrażeń, zazwyczaj nieumyślne, należały do rzadkości.

Czworonodzy stanowili gigantyczną zwartą społeczność, której członkowie współistnieli pokojowo i rozmnażali się w coraz szybszym tempie, będąc absolutnym przeciwieństwem cywilizacji Suhurów. Tysiąc lat przed odkryciem Bety przez ludzi przewyższyli liczebnie wiecznie ze sobą walczących i podzielonych na klany Wojowników Kości. Obecnie było ich już niemal dwadzieścia razy więcej.

Pierwsza próba kolonizacji Suhurty nastąpiła sto trzydzieści wylewów po odkryciu mniejszego kontynentu. Wielka flota przywiozła z południa tysiące ochotników razem ze zwierzętami hodowlanymi i dobytkiem. Gurdyjscy przywódcy dobili wcześniej targu i „odkupili” od lokalnego klanu szeroką nadmorską równinę. Zapłacili stosami pancerzy i broni z nieznanego Suhurom żelaza.

Pokojowa koegzystencja „kleksów” (żeby zrozumieć, dlaczego żołnierze ochrzcili Gurdów tym mianem, wystarczyło zobaczyć zabitego osobnika tego gatunku) i „zwierzaków” (tu skojarzenie było równie proste) nie trwała długo. Zwaśnione klany Suhurów ścierały się nieustannie, zawierając chwilowe sojusze, a gdy jedno z plemion, na którego terenach osiedlili się Gurdowie, w końcu przegrało wojnę, nowi wodzowie zrobili na podbitych terenach porządek, w tym także z przybyszami. Tylko nieliczni czworonodzy osadnicy zdołali ujść z rzezi. Gdy wieści o niej dotarły na Stary Ląd, zaszokowana ogromem zbrodni Rada Najwyższa Gurdu’dihanu zdecydowała, że prymitywne ludy północy muszą ponieść karę za swoje czyny.

Najpierw jednak Gurdowie musieli opanować trudną sztukę wojowania czy też raczej przypomnieć sobie jej zasady, ponieważ to dzięki niej wytrzebili drapieżniki przed setkami wylewów. Zdaniem Rady Najwyższej nadeszła pora, by odkurzyć stosowane w tamtych czasach metody i wykorzystać je ponownie. Nie było to proste w wypadku istot nie tylko bojących się panicznie bólu i śmierci, lecz także stroniących od przemocy. Przywódcy potrzebowali wielu wylewów, by wychować pokolenie przygotowane do walki i stworzyć podstawy nowej strategii opartej głównie na analizach zachowań dzikich mieszkańców północy, na szczęście ujętych w licznych relacjach pierwszych osadników oraz wcześniejszych eksploratorów. Dopiero potem rozpoczęto szkolenie potężnej armii, którą wyposażono w broń, jakiej jeszcze nie widziano na Suhurcie.

Gdy gurdyjscy przywódcy uznali w końcu, że są gotowi, wyprawili armię za morze. Czterdzieści wylewów po masakrze osadników sześćdziesiąt cztery okręty – była to najszczęśliwsza liczba, jaką znała korzystająca z systemu ósemkowego rasa błękitnokrwistych – dobiły do brzegów feralnej równiny i wysypały na piaszczyste plaże niemal czterdzieści jeden tysięcy doskonale wyszkolonych żołnierzy. Tym razem nie było targów. Okoliczne klany Wojowników Kości zostały zmiecione z powierzchni ziemi, zanim mniejsze ze słońc opuściło nieboskłon. Nie brano jeńców, nie oszczędzano nawet piskląt w kojcach. To miał być odwet i zarazem ostateczne rozwiązanie problemu. Ale wróg o tym nie wiedział, ponieważ na równinach nie było już ani jednego Wojownika Kości, który pamiętałby, kim są najeźdźcy i o co im chodzi. Klan odpowiedzialny za masakrę Gurdów został pokonany wiele starć słońc temu. Jakiś czas później zwycięzcy tamtej bitwy podzielili smutny los pokonanego klanu, a ich następców od tamtej pory rozgromiono jeszcze wielokrotnie.

Dowodzący korpusem ekspedycyjnym sithu – odpowiednik ziemskiego generała – Gahra’tib był tak rozochocony pierwszymi zwycięstwami, że zbytnio uwierzył w swoje siły. Łatwość, z jaką opancerzeni żołnierze pokonywali kolejne skupiska rozwścieczonych wojowników, uśpiła jego czujność. Nie mając wielkiego doświadczenia polowego, zapragnął szybkiego zwycięstwa i w pogoni za nim wypuścił się za daleko w głąb lądu. Ufał, że doskonała broń sprawdzi się w każdych warunkach, a znakomicie wyszkoleni żołnierze sprostają każdemu wyzwaniu. Wróg nie stosował przecież żadnej skomplikowanej taktyki – atakował frontalnie, bez namysłu, gdy tylko wyczuwał zagrażające mu niebezpieczeństwo. A najeźdźca nie zamierzał dać Suhurom szansy na naukę na własnych błędach. Ci Wojownicy Kości, którzy przeżyli starcie z armią Gurdów – głównie ranni – byli natychmiast dobijani.

Rada Najwyższa nakazała korpusowi ekspedycyjnemu Gahra’tiba zabezpieczyć przyczółek potrzebny do przyjęcia właściwej armii inwazyjnej. Rozkaz był prosty: sithu miał oczyścić z Wojowników Kości sporą nadmorską równinę w pobliżu ujścia najdłuższej rzeki Suhurty, a następnie wybudować wzdłuż granic zajętych terenów sieć fortów i rozlokowawszy w nich garnizony, czekać na przybycie głównych sił. Gahra’tib wykonał to zadanie na długo przed wyznaczonym terminem, ale łatwość, z jaką pokonywał kolejne klany, rozbudziła w nim nieznane uczucie – ambicję. Skoro Wojownicy Kości przegrywali każde starcie, postanowił rozgromić ich definitywnie i dotrzeć do przeciwległego wybrzeża kontynentu, jak zakładała to druga faza podboju. Strategia Rady Najwyższej przewidywała bowiem eksterminację prymitywnych istot zagrażających osadnikom, aby można było jak najszybciej zniszczyć wytworzoną broń i wrócić do pokojowej egzystencji.

I tak, dzień po dniu, bitwa po bitwie, korpus ekspedycyjny wkraczał coraz głębiej na terytoria klanów. Najeźdźcy znaleźli się w sercu kontynentu, zanim informacja o niesubordynacji dotarła do Gurdu’dihanu. Przewaga, jaką dawały czworonogim dyscyplina, wyszkolenie i nowoczesna broń, uskrzydlała kolejnych oficerów, którzy nie protestowali, gdy sithu przedstawiał im plany dalszych śmiałych działań.

Doskonała taktyka przestała się jednak sprawdzać, gdy korpus ekspedycyjny wdarł się na kilkadziesiąt tysięcy obrotów koła w głąb lądu i utknął w samym środku bezbrzeżnych stepów. Żołnierzom kończyły się zapasy podstawowej broni, która przypominała stare ziemskie piki, zaczęło im też brakować strzał. A z dala od lasów nie było ich czym zastąpić. Straty rosły. W ciągu trzech tygodni poległy ponad cztery tysiące Gurdów, niby niewiele jak na całkowitą liczebność korpusu ekspedycyjnego, lecz dziesięciokrotnie więcej niż przed wkroczeniem na płaskowyże masywu centralnego.

Duma nie pozwoliła ambitnemu Gahra’tibowi zawrócić, gdy jeszcze miał na to czas, aczkolwiek pewnie nieraz rozmyślał o takim rozwiązaniu w samotni namiotu. Znalazłszy się w sercu kontynentu, uznał, że najrozsądniej będzie się przebić w kierunku zalesionych dolin, znacznie bliższych niż wybrzeże, z którego wyruszył. Tam jego wycieńczeni żołnierze znaleźliby surowiec na piki i strzały. A także więcej żywności, ponieważ i jej zapasy, mimo że obliczone na znacznie dłuższy czas stacjonowania w fortach, zaczynały się powoli wyczerpywać.

Plan, choć rozsądny, nie został zrealizowany. W miejscu oddalonym zaledwie o dwa dni marszu od granicy lasów na drodze korpusu ekspedycyjnego stanęły potężne siły Suhurów. Klany, mając do czynienia z obcym wrogiem, dokonały rzeczy z pozoru niemożliwej: zjednoczyły się na czas jednej bitwy. Nawet bezpieczni mieszkańcy dalekiej północy i równie odległego południa przybyli ze swymi garstniami, aby wesprzeć Wojowników Kości z równin. Niedawni zaciekli wrogowie stanęli ramię w ramię, chcąc odeprzeć najeźdźcę, i niewyobrażalnym kosztem dopilnowali, aby żaden z błękitnokrwistych dziwolągów nie wrócił nad morze.

Członkowie Rady Najwyższej Gurdu’dihanu również pragnęli jak najszybszego zakończenia tej wojny. Upajali się więc wieściami o paśmie błyskotliwych zwycięstw i podbojów. W pewnym momencie meldunki przesyłane za pomocą skrzydlatych kurierów przestały jednak do nich docierać. Szybko domyślili się, co może być powodem milczenia walecznego Gahra’tiba. A gdy załoga jednego z okrętów, cudem ocalała z pogromu, jaki Wojownicy Kości urządzili także na wybrzeżu, przekazała wkrótce informację o klęsce ekspedycji, notable zaczęli zadawać sobie pytanie, co będzie, jeśli watahy żądnych krwi Suhurów, idąc za ciosem, pokonają morze i ruszą na największe kręgi Gurdu’dihanu.

Rozesłano wici na najdalsze krańce kontynentu. Najwybitniejsze umysły zaczęły pracować nad udoskonaleniem istniejących i wymyśleniem nowych rodzajów broni. Przyśpieszono też szkolenie armii inwazyjnej, wcielając do niej kolejne setki tysięcy przeszkolonych na wszelki wypadek młodych Gurdów. Przygotowując się na najgorsze, zaczęto fortyfikować wybrzeża – zwłaszcza wzdłuż cieśnin dzielących oba kontynenty. Wojna, jak te na Ziemi, dała potężny impuls do rozwoju zarówno gurdyjskiej technice, jak i nauce.

W tym samym czasie upojeni sukcesem Suhurowie wrócili do dawnego życia. Żadnemu nie przyszło nawet do głowy, by wyprawić się za morze. Zdobyte na wybrzeżu okręty porąbali na drwa, aby polegli w ostatnich bitwach wojownicy mogli spłonąć na godnych ich czynów stosach. Świat Suhurów został po raz kolejny ocalony. Tym samym sojusz klanów przestał istnieć równie szybko, jak powstał.

Błękitnokrwiści wrócili po kolejnych trzydziestu wylewach, gdy w Suhurcie tliło się już tylko wspomnienie klęski Gahra’tiba. Tym razem czworonogich było znacznie więcej, mieli jeszcze lepszą broń i zupełnie nową taktykę. Ich armia podbijała zmasowanym atakiem terytoria kilku sąsiadujących klanów, po czym kończyła ofensywę. Żołnierze okopywali się na zdobytych ziemiach i bronili ich, dopóki idący za nimi robotnicy nie wznieśli wystarczającej liczby fortów i strażnic. Gdy wojska ruszały na kolejne podboje, zajęte wcześniej i teoretycznie bezpieczne ziemie zagospodarowywano, wznosząc zalążki przyszłych kręgów, których Suhurowie nie będą mogli zniszczyć w czasie nagłego podjazdu. Budowle te otaczano często fosami i szerokimi pasami gołej ziemi, aby uniemożliwić wrogowi niespodziewany atak. Uzbrojeni mieszkańcy nie tylko potrafili się bronić do przybycia odsieczy – która nadchodziła zawsze szybko – lecz również sami kontratakowali, nierzadko z bardzo dobrym skutkiem.

Zmyślna broń palna, wtedy jeszcze bardzo niedoskonała, niemniej o całe epoki wyprzedzająca uzbrojenie walczących kościanymi pałkami wrogów, siała śmierć i zniszczenie w szeregach Suhurów, zanim zdołali wejść w bezpośredni kontakt z Gurdami. Respekt budziły zwłaszcza pierwsze działa – zwane przez rdzennych mieszkańców Suhurty „dymiącymi pniami” – mogące miotać na znaczną odległość pojemniki z nieznanym wcześniej klanom olejem, który po rozlaniu natychmiast zajmował się ogniem.

Pamiętając wciąż o sławionej w pieśniach zwycięskiej bitwie z błękitnokrwistymi, Wojownicy Kości stawiali najeźdźcom zaciekły opór, lecz Gurdowie mieli nad nimi tak ogromną przewagę, że klany musiały się cofać. Kto został na spornej ziemi, ten ginął. Nie pomogły nawet nowe przymierza między ludem gór i wojownikami nizin. Gurdowie, także pamiętający o losie korpusu ekspedycyjnego, nie dawali się sprowokować i wolno, acz systematycznie wydzierali Suhurom należące do nich ziemie, zajmując wzgórze po wzgórzu i dolinę po dolinie.

Czterdzieści wylewów zajęło im dotarcie do miejsca, w którym dumny Gahra’tib znalazł pogromcę… a jemu udało się tam dojść w niespełna jeden tutejszy rok. Po kolejnych dwudziestu latach zdobywcy zatknęli drzewca z węzłami Gurdu’dihanu na plażach i klifach wschodniego wybrzeża, rozdzielając ostatecznie wojowników dalekiej północy i południa. Dzięki niewielkim stratom własnym, napływowi kolejnych żołnierzy i wydajnym uprawom na zdobytej części Suhurty armie Gurdów nie miały problemów z przeprowadzeniem kolejnych etapów ofensywy. Na pierwszy ogień poszło cieplejsze i dostępniejsze południe. Zamieszkujące je klany broniły się zaciekle, lecz wobec masowego użycia broni palnej, nawet tak prymitywnej, nie miały większych szans. Ta ofensywa skończyła się o wiele szybciej niż marsz na wschodnie wybrzeże, jednakże zagospodarowanie rozległych terytoriów zajęło najeźdźcom całe cztery pokolenia.

Decydujący akt tego dramatu rozpoczął się, gdy błękitnokrwiści oczyścili w końcu południe kontynentu z ostatnich Wojowników Kości. Tylko kilka przetrzebionych klanów zdołało ujść w niedostępne górskie rejony północy, gdzie i tak były skazane na nieuchronną zagładę. Gurdowie w ogromnej sile przekroczyli umocnione wcześniej koryto Adal Vin, królowej rzek, która od wielu wylewów stanowiła naturalną granicę między obiema rasami. Atakowali na trzech frontach, co miało uniemożliwić Suhurom przegrupowanie i wydanie decydującej bitwy, do jakiej doszło podczas pierwszej inwazji. Jednakże ku swojemu ogromnemu zdziwieniu napotykali wyłącznie puste sadyby. Zwiadowcy donosili, że klany uchodzą w stronę gór. Wszystkie, bez wyjątku.

Głównodowodzący armii, sithu Taih’law, zaczął wietrzyć spisek. Waleczni i honorowi wojownicy nigdy jeszcze nie ustąpili pola. Domyślał się, że zamierzają go wciągnąć w pułapkę, jak kiedyś Gahra’tiba, i postanowił, że nowa strategia przeciwnika nie może wpłynąć na plany tej fazy kampanii. Gdy jego oddziały dotarły na wyznaczone pozycje, zabronił ścigania wroga i nakazał budowę kolejnej linii umocnień. To był jedyny etap wojny, podczas którego Gurdowie nie stoczyli ani jednej bitwy i nie stracili ani jednego żołnierza.

Szesnaście wylewów później, gdy wszystkie zdobyte ziemie zostały podzielone i zasiedlone, Taih’law rozpoczął kolejną fazę kampanii. Znów trzy wielkie armie ruszyły na północ, w kierunku pogórza i masywu Siedmiu Wierchów, które dzieliły najeźdźcę od skalistych nadmorskich wyżyn stanowiących ostatni bastion Suhurów w tej części kontynentu. Celem było zajęcie płaskowyżu Tok Keme – rozległej równiny, za którą zaczynały się porośnięte gęstymi lasami wzgórza i wspomniane góry. Tereny pogórza miały zostać zajęte w następnej fazie kolonizacji.

Stary już podówczas sithu liczył, że klany ponownie ustąpią mu pola i że znów osiągnie zwycięstwo bez walki i strat. W pierwszym dniu ofensywy Suhurowie umykali jak wcześniej i to uśpiło czujność Taih’lawa. Choć od samego początku zakładał, że nie będzie ryzykował, postanowił pomóc szczęściu i zmusił armię do szybszego marszu, mając nadzieję, że zamierzający zwabić go na pogórze Wojownicy Kości zostaną po raz drugi wykiwani. Dzięki dotychczasowym błyskotliwym sukcesom sędziwy dowódca zdążył zostać faworytem Rady Najwyższej i niewiele nawet brakowało, aby – jako jedyny żołnierz w historii – dostąpił zaszczytu uczestnictwa w jej posiedzeniach. W jego mniemaniu kolejne zwycięstwo zapewniłoby mu ten przywilej.

Przez dwa kolejne dni najeźdźcy nie napotkali najmniejszego oporu, zatem sithu narzucił podwładnym jeszcze bardziej mordercze tempo. W siedem dni błękitnokrwiści zajęli teren, jaki powinni zdobyć w trzykrotnie dłuższym czasie. Daleko w tyle zostawili jednostki inżynieryjne zajęte budową fortów i umocnień. Wbrew pozorom był to przemyślany ruch. Taih’law chciał dotrzeć w pobliże wyznaczonej przez Radę Najwyższą linii w jak najkrótszym czasie, po czym zamierzał zatrzymać swoje oddziały o dzień marszu od pierwszych wzgórz, gdzie spodziewał się oporu Suhurów. W ciągu wielu wylewów służby na tym kontynencie dobrze poznał obyczaje i tradycje Wojowników Kości, dlatego był pewien, że rozgryzł ich strategię. Ósmego dnia jednak, gdy wszystkie trzy korpusy znalazły się ponownie w niewielkiej odległości od siebie i zaledwie tysiąc obrotów koła od wyznaczonego celu, na ich drodze stanęły nieprzeliczone hordy tubylców.

Na równinie daleko od skraju pogórza zebrały się wszystkie klany północy. Naprzeciw siebie stanęło sto tysięcy Wojowników Kości oraz trzy razy liczniejsza i znacznie lepiej wyposażona armia Taih’lawa. Wróg był wypoczęty, doskonale znał teren i nie zamierzał zwlekać z przystąpieniem do bitwy.

Mimo to sithu był pewien zwycięstwa – broń palna z naddatkiem kompensowała ewentualne słabości. Niestety, zapomniał o jednym: szybki marsz uniemożliwił mu staranne oczyszczenie zajmowanych ziem. To był jego najpoważniejszy błąd. Klany z podbitych terenów, które w rozproszeniu podążały za pancernymi kolumnami, tuż przed rozpoczęciem decydującej bitwy uderzyły od tyłu na gotujących się do walki Gurdów, siejąc śmierć i zamęt na całym zapleczu armii. Taih’law padł w pierwszych chwilach tego ataku. Razem z nim zginęła większość Gurdów znajdujących się w namiotach sztabowych. Pech chciał, że Wojownicy Kości uderzyli w momencie, gdy sithu zwołał naradę, pragnąc omówić plan bitwy z dowódcami korpusów. Z pogromu nie ocalał ani jeden wyższy oficer. Rychło na zmęczonych, zdezorientowanych i pozbawionych rozkazów żołnierzy runęła horda zaprawionych w bojach tubylców. Rozpoczęła się największa rzeź w historii Bety.

Widząc, że nie mają szans na ucieczkę, Gurdowie postanowili bronić się do upadłego. Ginęli masowo, ale też zabierali ze sobą całe klany. Kiedy mniejsze słońce zniknęło za szczytami gór, trawiaste równiny pokrywało błękitno-brunatne morze posoki. Tylko kilka setek najeźdźców zdołało zbiec, korzystając z zamieszania. Na wzgórza wróciło po zmierzchu niecałe sześć tysięcy Suhurów. Wygrali, jednakże było to pyrrusowe zwycięstwo, o czym przekonali się podczas kolejnych starć słońc, gdy następca Taih’lawa, sithu Her’hot, przywiódł kolejną, choć znacznie mniej liczną armię.

Ocalali z pogromu żołnierze opowiedzieli wodzowi o przyjętej przez Suhurów taktyce. Było jasne, że przetrzebione klany nie stanowią zagrożenia. Nowy sithu zrozumiał niemal od razu, że ma ogromną szansę na zakończenie tej wojny i ostateczne pokonanie wroga. Zasugerował więc Radzie Najwyższej, by nie szkolić kolejnej armii, co potrwałoby kilka albo kilkanaście wylewów, a zamiast tego zgromadzić na północy wszystkie siły dostępne w Suhurcie, co można było osiągnąć, zmniejszając liczebność garnizonów w innych częściach kontynentu (w owym czasie ataki ze strony niedobitków należały do rzadkości, zwłaszcza na masywie centralnym i na południu, gdzie znalezienie Wojownika Kości graniczyło z cudem). Rada Najwyższa przychyliła się do jego propozycji. Ściągnięto dziesiątki tysięcy żołnierzy, pozostawiając na miejscu jedynie oddziały z dalekiego południa, gdzie ukrywające się w górach klany stanowiły niewielkie zagrożenie dla pomniejszych kręgów. To pozwoliło Her’hotowi oczyścić ziemie, które armia Taih’lawa zdobyła w poprzedniej kampanii. Młody, lecz ambitny i mądry sithu zdobył pogórze znacznie szybciej i łatwiej, niż spodziewali się tego jego przełożeni. Gurdu’dihan zyskał nowego bohatera.

Kolejny, przedostatni akt wojny między obiema rasami Bety miał się zakończyć dopiero po wielu latach, gdy z Siedmiu Wierchów wygnano ostatnie broniące się tam klany. W tym czasie wszystkie ziemie na południe od pogórza zostały już rozparcelowane i zasiedlone. Wojowników Kości zepchnięto na najbardziej niegościnny skrawek kontynentu, gdzie pozostawiono im zbyt mało przestrzeni, by mogli odzyskać dawną świetność.

Zakończenie konfliktu nie miało przypaść Her’hotowi. Wprawdzie nie przegrał on ani jednej bitwy, lecz został pokonany przez klimat i choroby. Czas spędzony w wysokich górach, obozowanie w zawilgłych grotach, wszystko to odbiło się na jego delikatnym zdrowiu. Sithu dokonał żywota z godnością, przewieziony statkiem powietrznym do stolicy Gurdu’dihanu, gdzie do samego końca otaczano go czcią i szacunkiem godnymi największego bohatera.

Nowy dowódca wojsk Gurdu’dihanu w Suhurcie, sithu Taba’ruk, wszedł kilka wylewów później na ostatnią wyżynę, wiodąc armię składającą się z samych weteranów. On również stosował taktykę spalonej ziemi, jednakże teren był już trudniejszy, a ostatnie klany broniły się zacieklej i mądrzej. Wojownicy Kości nauczyli się wreszcie walczyć podstępem – co, zważywszy na kilkusetletnią historię konfliktu, nie było wielkim osiągnięciem – i kazali błękitnokrwistym płacić wysoką cenę za każdy zdobyty kamień i krzew.

Rada Najwyższa doszła w końcu do wniosku, że dalsze przelewanie krwi nie ma sensu. Im bliżej armia podchodziła do północnych krańców kontynentu, tym zimniej się robiło, a skaliste ziemie za Siedmioma Wierchami były nieurodzajne i zdaniem Gurdów niewarte tak wysokiej ceny. Zaniechano więc dalszych działań, gdy armie Taba’ruka dotarły do Valt Aram, ostatniej większej rzeki kontynentu, i zatrzymały się niecałe dwadzieścia tysięcy obrotów koła od skalistych klifów, na których według starożytnych map kończył się stały ląd. Ufortyfikowano brzeg rzeki, rozkopano brody, rozdzielono zdobyte ziemie między zwalnianych ze służby żołnierzy. Niedobitki Suhurów pozostawiono samym sobie, wiedząc, że nie są już w stanie zagrozić nowemu imperium. Wojownicy Kości zostali wybici niemal do nogi i odcięci od reszty świata granicą biegnącą wzdłuż koryta szerokiej rzeki, która wypływała z niebosiężnych gór wschodu i wpadała do morza daleko na zachodzie. Mimo to wróg nadal sprawiał problemy; choć atakował wyłącznie przygraniczne kręgi, niszcząc plony, wyrzynając osadników i ich zwierzęta, zmuszał Gurdów do utrzymywania w tym regionie wielu garnizonów.

Taki stan rzeczy trwał od niemal trzydziestu wylewów i właśnie miał ulec zmianie. Rada Najwyższa Gurdu’dihanu, pragnąca jak nigdy likwidacji wszystkiej broni, uznała, że musi załatwić tę sprawę raz na zawsze.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю