355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 10)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 10 (всего у книги 24 страниц)

Część trzecia

STACJA

JEDEN

System Xan 4, Sektor X-ray,

02.09.2354

Wahadłowiec przycumował płynnie do centralnego rękawa sekcji tranzytowej. Siedzący w ostatnim rzędzie sierżant odpiął pasy, gdy tylko włączono sztuczną grawitację. Był wysoki i bardzo szczupły, choć szeroki w ramionach, miał niebieskie oczy, pociągłą, mocno opaloną twarz i pasmo czarnych włosów okalających na wysokości uszu wysoko sklepioną czaszkę. Mundur podoficera korpusu łączności zwisał luźno z jego kościstych barków. Kiedy podniósł ręce, by wyjąć ze schowka bagaż podręczny, dało się zauważyć żylaste, dobrze umięśnione przedramiona. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie człowieka, który przywykł do noszenia bojowej zbroi albo spędził wiele czasu na jednej z planet o podwyższonej grawitacji.

Razem z nim na Xana 4 przyleciały jeszcze trzy osoby: wciśnięta w obcisły kombinezon służb medycznych czarna jak smoła, szerokopienna pani kapitan, rodowita Rosjanka, na co wskazywały wygląd i trudne do wymówienia nazwisko zdobiące naszywkę, oraz dwaj młodzi szeregowcy, dla których – sądząc po reakcjach – podróż ta musiała być pierwszym zetknięciem z głębokim kosmosem. Chwilę po przycumowaniu stewardzi zmienili strukturę plastalowego poszycia, aby pasażerowie mogli się przyjrzeć miejscu, do którego ich dostarczono. Medyczka i sierżant nie zwrócili na to najmniejszej uwagi, ruszając niemal natychmiast w kierunku śluzy wyjściowej, jednakże szeregowcy pozostali w fotelach i z niepewnymi minami chłonęli niesamowity widok.

Sierżant pochylił się nad chłopakiem, który siedział przy przejściu po przeciwnej stronie.

– Macie przydział na Xana 4, szeregowy… Gosse? – zapytał, odczytując nazwisko młodego żołnierza z naszywki.

Pucołowaty blondyn najpierw zogniskował wzrok na jego twarzy, po czym skinął niepewnie głową.

– W takim razie to wasz przystanek. – Sierżant poklepał go przyjaźnie po ramieniu.

Zdążył się już przyzwyczaić do takich widoków. To był jego szósty przydział od rozpoczęcia służby. W ciągu dziesięciu lat stacjonowania w przestrzeni trafił na cztery stacje orbitalne, odwiedził też kilkadziesiąt odległych systemów gwiezdnych. Wciąż jednak pamiętał oszołomienie, które towarzyszyło jego pierwszej wyprawie w kosmos, gdy zaraz po akademii udawał się do jednostki. W przestrzeni pojęcia takie jak pion czy poziom są względne. Błędnik szaleje, ilekroć człowiek staje w śluzie wahadłowca przed rękawem łącznika, mając wrażenie, że każą mu się wspinać po niemal pionowej ścianie. Dezorientację pogłębia fakt, że nad głową widzi ogromną wirującą szybko konstrukcję stacji orbitalnej lub owal pobliskiej planety. Tym razem było podobnie. Długi tunel łączący śluzę z terminalem podpięto pod kątem niemal siedemdziesięciu stopni.

Przy włazie sierżant spojrzał na żegnającego go uśmiechem stewarda.

– Lepiej wyłącz tryb transparentny – poradził, ściskając dłoń członka załogi, i zaraz wskazał kciukiem obu poborowych, którzy wciąż siedząc w fotelach, gapili się na wiszącą nad ich głowami konstrukcję, widoczną za nią seledynowo-złotą kulę planety oraz lśniące w oddali gwiazdy tego systemu.

– Rozumiem – powiedział steward, otwierając panel obok włazu.

Sierżant minął linię kadłuba, zanim ten powtórnie przybrał siwą barwę. Przeszedł przez komorę stabilizacyjną i nawet się nie zatrzymując, przeskoczył sprawnie na ruchomy chodnik. To był najlepszy sposób na wyrwanie się ze strefy oddziaływania pola grawitacyjnego maszyny. Szeregowi z pewnością nie znali tej sztuczki, nie żałował jednak, że nie zobaczy ewolucji, jakie za chwilę obaj wykonają.

Rękaw okazał się cholernie długi. Dzięki przezroczystym ścianom sierżant miał doskonały widok na ogromną konstrukcję, ku której zmierzał.

Stacja przypominała monstrualne koło. Takie klasyczne, z piastą, szprychami i obręczą. Kadłub centralnej części tego molocha musiał mieć kilkaset metrów średnicy i składał się z trzech połączonych ze sobą kulistych sekcji. W najodleglejszej mieściły się reaktory. Środkowa była hubem łączącym osiem smukłych ramion biegnących ku odległej o niemal dwa kilometry obręczy, w której znajdowały się pomieszczenia mieszkalne i robocze. Trzecia, najbliższa, pełniła funkcję kosmoportu. Z jej obłej powierzchni sterczały pęki rękawów. We wszystkich widział przesuwające się wolno sylwetki ludzi albo zarysy przewożonych kontenerów.

Jednakże to nie kształt stacji zadziwiał przybysza, tylko jej rozmiary. Podczas swych licznych podróży sierżant widział parę kompleksów bojowych w zewnętrznych sektorach ramienia, lecz nawet one wydawały się karłowate przy gigancie, ku któremu właśnie zmierzał. Konstrukcja wisząca wysoko nad planetą przywodziła na myśl jedno z dawnych miast orbitalnych, które w pierwszym okresie kolonizacji umieszczano nad wymagającymi terraformowania globami, aby pionierzy mieli gdzie mieszkać, dopóki nie zakończy się budowa stacji naziemnych. Sądząc po rozmiarach obręczy, mogło w niej bytować kilka, a może nawet kilkanaście tysięcy ludzi. Wzmożony ruch wokół innych rękawów sekcji tranzytowej zdawał się potwierdzać przypuszczenia sierżanta. To miejsce tętniło życiem. Dziesiątki wahadłowców krążyły między pobliskim kotwicowiskiem okrętów floty, stacją i widoczną za jej korpusem planetą.

Po trzech minutach takich rozmyślań sierżant dotarł do końca rękawa. Za automatyczną bramką odpraw czekał na niego skromny komitet powitalny. Tuż za przepierzeniem stanowiska kontroli stał tyczkowaty skośnooki oficer w nieskazitelnie szarym mundurze z dystynkcjami porucznika na kołnierzu, nieco dalej zaś, w głębi śluzy, oddział żandarmów w pełnym rynsztunku pilnujący trójki więźniów.

Sierżant wzdrygnął się mimowolnie na widok pomarańczowych kombinezonów. To miejsce nie wyglądało przecież jak standardowa kolonia karna…

Ścisnął niesiony czytnik z dokumentami transferowymi, jakby chciał się upewnić, że to nie sen. Ziarno niepewności wciąż w nim tkwiło. Cały czas miał wrażenie, że obietnica, którą złożono mu w dowództwie sektora, nie jest tak szczodra, jak mogłoby się wydawać…

* * *

– Sierżant Pry… dein… wraig? – sylabizował skośnooki porucznik, próbując odgadnąć, jak też powinien wymówić egzotyczne nazwisko.

– Mniej więcej, sir – odparł wyczytany, salutując przepisowo. – Teddie Prydeinwraig. To walijskie nazwisko. W akademii miałem sporo problemów z jego powodu, dlatego niektórzy wykładowcy mówili do mnie po prostu Pry. Może to ułatwi panu sprawę, sir.

– Świetnie, Pry. Wiem, jak trudne bywają nazwiska etniczne, choć sam akurat nie mam z tym problemu. Nazywam się Ngomobutu Mugabe. Pełnię funkcję zastępcy dowódcy pionu kadrowego tej stacji. Witam na Xanie 4. – Porucznik spojrzał raz jeszcze na czytnik. – A gdzie szeregowi Gosse i Adauer?

– Z tego, co zauważyłem, mają kłopoty z aklimatyzacją – zameldował sierżant, po czym dodał konfidencjonalnym tonem: – To koty.

– Aha. – Mugabe skrzywił się, sięgając po komunikator.

– To chyba nie będzie konieczne, sir. – Prydeinwraig powstrzymał go, wskazując kciukiem na przeciwległy koniec rękawa.

Obaj szeregowcy jechali już ruchomym chodnikiem. Na szeroko rozstawionych nogach, wspierając się wzajemnie, ale z wciąż zadartymi głowami.

– Świetnie – ucieszył się porucznik.

Chwilę później szeregowcy spróbowali pokonać wąską bramkę stanowiska kontroli. Rzecz jasna, jednocześnie.

Gdy wszyscy pasażerowie przeszli już odprawę, porucznik Mugabe dał znak żandarmom. Podkute stalą buty zadudniły o kratownice pokładu. Opancerzeni żołnierze ruszyli w stronę rękawa, prowadząc między sobą więźniów. Ubrani w pomarańczowe kombinezony skazańcy, skuci w kostkach magnetycznymi kajdanami, starali się za nimi nadążyć.

– Co przeskrobali? – zapytał sierżant, gdy złowieszczy orszak zniknął w głębi rękawa.

– Wkrótce się dowiecie, sierżancie – odparł enigmatycznie oficer. – Przylecieliście tutaj, żeby zastąpić jednego z nich.

* * *

Sala odpraw była mała, niska i klaustrofobicznie ciasna. Znajdowała się w centralnej sekcji piasty, dlatego nie miała okien, a prowadził do niej tylko jeden wąski właz. Dla sierżanta nie był to problem – przywykł do znacznie ciaśniejszych i duszniejszych pomieszczeń – ale obaj szeregowcy czuli się bardzo nieswojo. Wbici w fotele pocili się jak myszy mimo całkiem wydajnej klimatyzacji. Gdy Teddie zerkał w ich kierunku, uśmiechali się do niego głupkowato, nieudolnie maskując niepokój.

– Baczność! – Gwardzista stojący przy włazie podał komendę i sam trzasnął obcasami.

Prydeinwraig poderwał się i wyprężył przepisowo, Adauer i Gosse też wstali, ale wolniej i bardziej niezdarnie. Chociaż od opuszczenia wahadłowca minęło już niemal pół godziny, wciąż cierpieli na zaburzenia błędnika.

– Spocznij! – Pułkownik, który wypowiedział te słowa, wyglądał na weterana. Ostrzyżony za uszami na jeża, z płaską pozbawioną wyrazu twarzą i małymi głęboko osadzonymi oczami był klasycznym wyobrażeniem koszmaru każdego kadeta. Nienagannie skrojony mundur, udatnie kryjący lekką nadwagę, podkreślał jego drapieżność. Teddie rzucił okiem na szeregowców. Chłopcy z poboru nadal się uśmiechali; biedni frajerzy, nie wiedzieli jeszcze, z kim mają do czynienia. – Nazywam się Franciscollin Rutta – rzucił zwięźle przybyły, stając za wąskim pulpitem mównicy. – Jestem dowódcą tej stacji. Stawiając na niej stopę, przeszliście pod moje rozkazy. Jakieś pytania?

– Nie, sir! – wrzasnął przepisowo sierżant.

– Świetnie – burknął pułkownik. – Siadać!

– W zasadzie… – z tyłu dobiegł bełkotliwy głos.

– Słusznie, szeregowy! Lepiej siedzieć w zasadzie niż w kwasie. – Pułkownik przerwał Adauerowi w pół zdania. – Siadać, powiedziałem!

Poborowi wykonali rozkaz mniej więcej w tym samym czasie. Dobrze, że nie próbowali zająć tego samego fotela.

– Poruczniku. – Rutta machnął ręką w stronę włazu. Do sali wszedł kolejny oficer. Szczupły, wysoki, blady, o kruczoczarnych, przystrzyżonych na trzy milimetry włosach, których miał na głowie mniej niż leciwy pułkownik. Sztywny salut wystarczył im za powitanie. – Szef pionu łączności, porucznik Robertobias Valdez, wprowadzi was w obowiązki – oświadczył dowódca stacji, po czym zmierzył przybyłych ostrym spojrzeniem i wymaszerował z sali żegnany ryknięciem gwardzisty.

– Spocznij. – Valdez usiadł za pulpitem tuż obok mównicy i włożył osobisty czytnik do gniazda holoprojektora.

Poczekał, aż szeregowcy znów zajmą miejsca, a następnie sprawdził krótką listę obecności. Prydeinwraig zameldował się zgodnie z regulaminem. Koty wybełkotały tylko nazwiska i nazwy ojczystych planet.

– Jestem pewien, że nigdy nie słyszeliście o Systemie Xan 4 ani o tej stacji – zagaił porucznik, gdy zakończyli prezentację. – Nasz projekt jest tak tajny, że nie wie o nim nikt, kto nie ma z nim bezpośredniej styczności. Wliczając w to znakomitą większość admirałów. Przejdźmy jednak do konkretów. Wasze przydziały są bezterminowe, wygasną dopiero w momencie, gdy projekt „Dwa słońca” zostanie ukończony, a to może trochę potrwać. Za chwilę otrzymacie do podpisania dokumenty zobowiązujące was do zachowania w ścisłej tajemnicy wszystkiego, co usłyszycie i zobaczycie podczas służby. Dotyczy to także prywatnej korespondencji, która jest w stu procentach kontrolowana przez komórkę kontrwywiadu Wydziału Bezpieczeństwa.

– Ale jazda… – mruknął Gosse. Albo sprawiła to akustyka, albo nie do końca panował nad głosem, gdyż jego słowa usłyszeli wszyscy obecni, Valdeza nie wyłączając.

– Owszem – potwierdził porucznik. – Nawet nie wiecie, jak ostra. A może jednak?

– Czy to jakaś nowa kolonia karna? – zapytał podejrzliwie sierżant, czując lodowaty ucisk na dnie żołądka na wspomnienie trójki więźniów pod eskortą.

Porucznik zaprzeczył ledwie widocznym ruchem głowy, uśmiechając się pod nosem. Nie wyglądał na zaskoczonego, zupełnie jakby się spodziewał tego pytania.

– Testujemy na tej planecie nowe rodzaje broni? – To pytanie zadał jeden z kotów.

– Nie.

Zapadło niezręczne milczenie. Prydeinwraig starał się wymyślić, co jeszcze może robić w obcym systemie kilka tysięcy żołnierzy i cywilów – idąc tutaj, mijali na korytarzach osoby z naszywkami pionu naukowego oraz medycznego – jednakże nic sensownego nie przyszło mu do głowy.

– Kontaktujemy się z Obcymi? – rzucił po chwili Adauer, trącając łokciem Gossego.

Obaj parsknęli stłumionym śmiechem.

– Nie, nie kontaktujemy się z Obcymi. – Porucznik nie podzielał ich wesołości. – My ich tylko obserwujemy.

* * *

Odprawa skończyła się po kilku minutach. Nowi, ku swojemu wielkiemu rozczarowaniu, nie dowiedzieli się niczego więcej. Valdez zebrał jedynie ich oświadczenia dotyczące tajemnicy służbowej, rozdał im harmonogram obowiązkowych szkoleń, a na koniec przekazał – za pokwitowaniem rzecz jasna – karty dostępu do kwater i automatów z żywnością.

– Pan, sierżancie, jeszcze zostanie – rzucił porucznik, gdy Prydeinwraig wyciągnął rękę po dokumenty i klucz.

Gosse i Adauer wyszli na korytarz sprężystym krokiem. Podekscytowani wiadomością o Obcych zapomnieli o ogłupiałym błędniku. Gdy drzwi zamknęły się za nimi i odesłanym gwardzistą, Valdez odłożył czytnik, a potem spoglądając stojącemu przed nim mężczyźnie prosto w oczy, zapytał:

– Skąd to cudaczne nazwisko? Jeśli mnie pamięć nie myli, pochodzi pan z polskiego wektora, panie Święcki. – W jego ustach prawdziwe nazwisko Henryana zabrzmiało dziwnie bełkotliwie.

– To panieńskie nazwisko mojej matki, która była dumna ze swoich walijskich korzeni, chociaż… – Sierżant zawiesił głos, niepewien, czy powinien wtajemniczać oficera w rodzinne sprawy.

– Chociaż? – zachęcił go porucznik.

– W jej języku tak mówiono na Anglików.

– Nie rozumiem.

– Nieważne, sir. Jeśli to problem, proszę używać skrótu. Pry wymawia się o wiele łatwiej od obu nazwisk.

– Pry. Tak, oczywiście – zreflektował się Valdez.

Henryan przejął inicjatywę, wykorzystując jego zmieszanie.

– Zapewniano mnie w admiralicji, że… – zaczął.

Porucznik podniósł ręce w uspokajającym geście.

– To nie tak. Jestem prawą ręką pułkownika. O tym, kim pan jest, wiemy tylko on i ja. Dla wszystkich pozostałych żołnierzy i naukowców będzie pan sierżantem Pryde coś tam coś tam…

– Oby – mruknął rozżalony wciąż Henryan, po czym spojrzał badawczo na nowego przełożonego i dodał z niedowierzaniem: – Obcy? Poważnie?

Valdez pokiwał głową.

– Jak najbardziej. Aczkolwiek, bądźmy szczerzy, nie mówimy tu o jakichś wysoko rozwiniętych cywilizacjach. – To akurat było jasne. Święcki wiedział, że taka koncentracja floty na stosunkowo niskiej orbicie nie uszłaby uwagi istot na poziomie dziewiętnasto– czy nawet osiemnastowiecznej ludzkości. – Na kursach wprowadzających dowiecie się wszystkiego, co trzeba.

– My? – zdziwił się Henryan. – Chce pan powiedzieć, że te dwa gnojki – miał na myśli szeregowców – zostały tu sprowadzone w tym samym celu co ja?

Valdez zaprzeczył ruchem głowy.

– Spokojnie. Mówię o Obcych. W resztę szef wprowadzi pana osobiście, gdy przyjdzie na to pora. Na razie proszę się rozgościć, odbębnić wszystkie szkolenia, a za trzy dni porozmawiamy o pańskim zadaniu.

* * *

Henryan wsiadł do windy jadącej z piasty na obręcz. Według otrzymanej rozpiski miał się udać szybem ramienia H do sektora 8 i bloku D. Pokonanie dwóch kilometrów dzielących przystanki krańcowe zajęło kabinie ponad pięć minut. Jak zawsze ostatnio, gdy zostawał sam, wrócił w myślach do momentu, w którym zginął, aby dostać się w to miejsce…

* * *

Gródź zewnętrzna otwierała się szybko. Szczęk odryglowywanych zamków poprzedzał o mgnienie oka syk pneumatycznych mechanizmów odciągających zachodzące na siebie płyty plastali.

Henryan stał z zamkniętymi oczami, oczekując szarpnięcia. Choć bardzo pragnął raz jeszcze spojrzeć w gwiazdy, w ostatniej chwili wystraszył się śmierci i instynktownie skulił, zaciskając powieki i usta, jakby to mogło mu w czymś pomóc.

Syk umilkł, a on nadal żył. Nie było żadnego szarpnięcia, jego ciało nie eksplodowało, nie zamieniło się także w bryłę lodu. Zaskoczony otworzył najpierw lewe oko, potem prawe, a gdy poraziła go jasność bijąca zza otwartej grodzi, przesłonił twarz dłonią.

– Henryan Święcki? – Usłyszawszy swoje nazwisko, tradycyjnie już przekręcone, uznał, że to przedśmiertna wizja, jedna z tych, o których tyle się nasłuchał, służąc na kolejnych okrętach.

Skinął głową, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Usłyszał kroki, ktoś podszedł do niego, potem pojawił się też ktoś drugi. Stąpnięcia były ciche, pozbawione charakterystycznego klangu opancerzenia.

– Człowieku, wyglądasz jak kupa gówna – rzucił rozbawionym tonem któryś z przybyłych.

– I tak samo cuchniesz – dodał jego towarzysz.

Święcki poczuł, jak chwytają go pod ramiona i ciągną w stronę światłości. A tak się bałem końca, pomyślał, gdy sadzano go na czymś twardym. Oślepienie powoli mijało, widział już wokół siebie jasne plamy i poruszające się wśród nich rozmazane cienie. Zamknął powieki, by wycisnąć spod nich łzy, a kiedy otworzył znowu oczy, zobaczył nad sobą twarz kobiety. Była zbyt brzydka jak na anioła.

– Jestem komandor Ursulavinia Derrick, witam na pokładzie okrętu kurierskiego admiralicji – powiedziała.

Henryan widział już na tyle dobrze, że dostrzegał zarysy przedmiotów i sylwetki ludzi w charakterystycznych mundurach. Wszyscy przyglądali mu się z mieszaniną zainteresowania i odrazy.

– Admiralicji? – powtórzył bezwiednie ostatnie słowo. – Zostałem zwolniony?

– Na to wygląda – odparła, szczerząc zęby w uśmiechu. – Coś mi mówi, że przybyliśmy w ostatniej chwili.

Znowu poczuł pod pachami czyjeś dłonie. Był już na tyle przytomny, że nie trzeba go było podtrzymywać. Stał o własnych siłach, ale nadal nie potrafił uwierzyć, że Draccos wypuścił go ze swoich szponów. Długa gorąca kąpiel, czysta odzież i miękka koja pozwoliły mu się uspokoić, nie na tyle jednak, by definitywnie pozbył się głęboko zakorzenionego strachu, obawy, że to wszystko jest ustawione, że gdy w końcu okaże radość, nagle opadną zasłony i zostanie brutalnie przywołany do więziennej rzeczywistości. Ilekroć stawał przed drzwiami, miał wrażenie, że po ich otwarciu zobaczy komendanta i jego oprawców, którzy z drwiącymi uśmieszkami zaciągną go z powrotem pod kopułę kolonii karnej i wtrącą na wieczność do karceru.

Tymczasem mijały godziny, a on wciąż tkwił na pokładzie jednostki kurierskiej, otoczony astronautami, którzy pomimo okazywanej rezerwy traktowali go jak człowieka. Zjadł z nimi suty posiłek o wiele smaczniejszy od papki serwowanej mu przez ostatnie trzy lata, potem drugi, tylko nieco skromniejszy. Przespał noc, budząc się wielokrotnie i nasłuchując z głośno bijącym sercem, czy za drzwiami nie rozlegają się znienawidzone metaliczne kroki. Nie odważył się zgasić światła. Obawiał się, że jego serce nie wytrzymałoby ani sekundy kompletnych ciemności.

Admirałowie nie zwierzali się ze swoich planów wysyłanym w przestrzeń kurierom, nie był zatem w stanie wyciągnąć z załogi żadnych szczegółów dotyczących nieoczekiwanego uwolnienia. Ursulavinia dała mu jednak naczolnik z kompletem kryształów, informując, że powinien się zapoznać z najnowszymi wersjami oprogramowania stanowisk komunikacyjnych. To było jedyne polecenie w sprawie Henryana, jakie komandor otrzymała… prócz rozkazu odebrania go z kolonii, rzecz jasna.

Następnego ranka, gdy wrócił po śniadaniu do kajuty, zobaczył na panelu komunikatora migającą czerwoną diodę. Ktoś próbował się z nim skontaktować. Wahał się chwilę, trzymając palec nad wyświetlaczem, lecz w końcu ciekawość zwyciężyła.

Pożałował swojej decyzji, gdy tylko ujrzał holograficzne oblicze Draccosa.

– Nie ciesz się, siedem dwa jeden – wycedził przez zaciśnięte zęby komendant kolonii karnej. – To tylko przerwa w odbywaniu kary. Wrócisz do nas, a wtedy…

Henryan bez słowa wyłączył komunikator.

DWA

System Xan 4, Sektor X-ray,

03–05.09.2354

Szkolenie podstawowe trwało trzy dni. W tym czasie Święcki nie tylko zapoznał się z zakresem obowiązków – do jego zadań miała należeć koordynacja całej łączności wewnątrzsystemowej, głównie z wysuniętymi placówkami badawczymi na powierzchni planety – ale też dowiedział się więcej o Obcych. Pierwszych Obcych, na jakich ludzkość trafiła w zbadanej przez siebie części Galaktyki.

To, co usłyszał od naukowców prowadzących kurs, zaskoczyło go do tego stopnia, że zapomniał na jakiś czas o własnych problemach. Xan 4 był naprawdę niezwykłym systemem. Gwiazda podwójna niańczyła trzy planety okołopodwójne: gazowego olbrzyma oddalonego o dziewięć i pół jednostki astronomicznej, wypalony kamienny glob orbitujący niespełna siedemdziesiąt milionów kilometrów od centrum grawitacyjnego systemu oraz ciało niebieskie zwane Betą, krążące pomiędzy tamtymi na samym skraju ekosfery systemu. Święcki niewiele zrozumiał z naukowego bełkotu wyjaśniającego nietypowość układu planetarnego, w którym się znalazł, ale jeden fakt wrył mu się w pamięć: orbita Bety była bardzo niestabilna, w związku z czym planeta ta, oddalając się od obu gwiazd, co pół miliarda lat opuszczała ekosferę systemu. Działo się to jednak tak wolno, że kompletne zlodowacenie następowało dopiero po dziesiątkach milionów lat stopniowego ochładzania się klimatu. W czasie równie powolnego powrotu do ekosfery temperatura rosła o dziesiąte części stopnia na tysiąclecie, a te namiastki życia, które zdołały przetrwać glacjał, ewoluowały, z czasem podbijając wyłaniające się spod zmarzliny lądy i morza.

Jeśli wierzyć wynikom najnowszych badań, Beta przeszła już siedem takich okresów rozkwitu życia i przygotowywała się właśnie do kolejnego opuszczenia ekosfery. Trzy czy cztery miliony lat, które dzieliły planetę od początku następnego zlodowacenia, były jednak okresem niewyobrażalnie długim, zwłaszcza gdy patrzeć z ludzkiej perspektywy.

Na szczęście dla żyjących na Becie roślin i zwierząt proces zlodowacenia był rozłożony na całe eony. Tutejsza fauna i flora miała czas na adaptację do zmieniających się nieubłaganie warunków, dzięki czemu pewnej części gatunków udawało się przetrwać. Nie było oczywiście mowy o zwycięskich zaawansowanych formach życia, niemniej każdy powrót planety w ekosferę systemu wyzwalał ukryte głęboko pod lodami przetrwalniki i spory, które zapoczątkowywały nowe procesy ewolucyjne.

W ciągu dziesięciu lat czynnej służby Święcki odwiedził ponad dwadzieścia systemów gwiezdnych. Stacjonował w tym czasie na dwudziestu ośmiu planetach i czterech stacjach orbitalnych. Poza tym spędził prawie trzydzieści sześć miesięcy w kopalni helonu w pasie asteroid przemierzających nienazwane rejony pustki międzysystemowej. Na większości odwiedzanych „kamyków”, jak w żargonie pokładowym nazywano planety, trafiał na mniej lub bardziej rozwinięte formy życia. Czasem bardzo odmienne od tych, które można spotkać w miejscach przyjaznych człowiekowi, gdzie niebo jest błękitne, a roślinność zielona. Taki raj Święcki widział tylko raz, w odległym sektorze, gdy jako starszy specjalista w sekcji łączności stacjonował na pancerniku Lem i wizytował pod admirałem Dustrem zewnętrzne kolonie należące głównie do wielkich korporacji. Delta Rubiconu była, jak powiadano, niepowtarzalna, ale nawet na niej nie rozwinęły się inteligentne formy życia. Wielu ludzi, widząc tę rajską planetę, myślało tylko o jednym: zrzucić mundur i zaciągnąć się do kopalń tego systemu. Henryan także miał na to ochotę. To były dawne, dobre czasy. Wtedy jeszcze nie wiedział, czym jest rycie sztolni w pozbawionym ciążenia odłamku skały krążącym w bezbrzeżnej pustce.

Większość służby spędził na rozpalonych do czerwoności albo skutych wiecznymi lodami planetach zaliczanych do piątej i niższych kategorii, gdzie koroną stworzenia były co najwyżej bakterie albo porosty.

Tutaj rzecz przedstawiała się inaczej. Atmosfera Bety, choć toksyczna dla człowieka podobnie jak wody tej planety, pozwoliła na wykształcenie się aż dwu ras rozumnych. Obie pojawiły się w ostatnim interglacjale, ewoluując z pozostałości poprzedniej epoki rozkwitu życia, a raczej dwóch epok. Naukowcy badający historię globu podejrzewali, że błękitnokrwiści Gurdowie są spadkobiercami organizmów o jeden lub nawet dwa cykle starszych od tych, które rozwinęły się w prymitywniejszych Suhurów. Trudno było bowiem znaleźć jakiekolwiek – choćby genetyczne – podobieństwa między tymi niezwykłymi rasami.

Gurdowie byli istotami o obłym torsie, czarnej grubej skórze, czterech jednakowych chwytnych kończynach i wyrastającej ze szczytu korpusu teleskopowej wypustce, której kuliste zakończenie ziemscy naukowcy nazywali węzłem zmysłowym. Błękitnokrwiści mieszkańcy kontynentu zwanego Gurdu’dihanem nie mieli oczu ani nozdrzy, a bodźce zewnętrzne chłonęli – to słowo było chyba najbliższe prawdy – w tak przedziwny sposób, że trudno go było pojąć ksenobiologom, a co dopiero laikom.

Istoty te porozumiewały się za pomocą fal akustycznych powstających w podskórnym organie w przedniej części tułowia. Gdy prowadzący zajęcia odtworzył przekonwertowane nagranie ich mowy, Henryan skrzywił się, usłyszawszy serię przenikliwych modulowanych pisków.

Gurdowie nie polowali. Jedzenie innych istot było dla nich nie do pomyślenia. Żywili się pędami roślin, które uprawiali na masową skalę, ale ich system trawienny także nie przypominał niczego, co znano na Ziemi.

Gdy Święcki ujrzał po raz pierwszy niezdarnych Gurdów, skojarzyli mu się z mitycznymi centaurami. Nie potrafił powiedzieć dlaczego – ich obłe korpusy i symetrycznie osadzone chwytne kończyny w niczym nie przypominały krzyżówki człowieka ze szlachetnym wierzchowcem – lecz takie właśnie odniósł wrażenie.

Rasa ta pochodziła z bagnistych równin większego z dwóch kontynentów planety. Błękitnokrwiści zasiedlili go przed dwunastoma tysiącami tutejszych lat, określanych przez nich mianem wylewów – od cyklicznych powodzi występujących po każdej porze chłodnej.

Zwyczaje błękitnokrwistych były równie dziwne jak ich wygląd. Nie znali pojęcia boga, nie mieli także religii ani wiążących się z nią rytuałów. Wydawać się mogło, że nie rozumieją konceptu życia nadprzyrodzonego. Nie zmieniło się to nawet po tym, jak zetknęli się z rozwiniętym systemem wierzeń prymitywniejszych sąsiadów zwanych Suhurami.

Gurdowie żyli stadnie, tworząc zwarte skupiska liczące nawet kilkadziesiąt tysięcy osobników, lecz w odróżnieniu od Suhurów nie dzielili się na narody ani klany. Każdy przybysz, który przyłączał się do jakiejś społeczności albo choćby ją odwiedzał, był traktowany na równi z miejscowymi, mimo że mógł pochodzić z przeciwległego krańca kontynentu większego od obu Ameryk razem wziętych. Podstawową komórką społeczną była u Gurdów rodzina składająca się z trzech osobników dorosłych i wychowywanego przez nich potomstwa. Gurdowie byli bowiem istotami trójpłciowymi. W celu prokreacji składali komórki jajowe i nasienie, ale dawcy gamet, odpowiednik ziemskiego samca (zwany nasiennikiem) i samicy (określanej mianem jajoskładu), musieli w tym celu kopulować – niekoniecznie w tym samym czasie – z trzecim partnerem, czyli płodonosem. To w jego ciele zagnieżdżały się zapłodnione jaja i to on nosił młode przez całe trzynaście standardowych miesięcy ciąży.

Potomstwo bardzo szybko stawało się samowystarczalne, co mogło świadczyć o tym, że w zamierzchłej przeszłości Gurdowie, podobnie jak ziemskie zwierzęta trawożerne, narażeni byli na ataki drapieżników. Co ciekawe, gdy ludzie zaczęli obserwować Betę, na całym Gurdu’dihanie nie znaleziono drapieżcy zdolnego zagrozić tym tylko z pozoru bezbronnym istotom. Dopiero wykopaliska dostarczyły niezbitych dowodów na to, że jeszcze przed kilkoma stuleciami życie błękitnokrwistych nie przypominało obecnej sielanki. Nie ustalono jedynie, co mogło być przyczyną gwałtownego wyginięcia wielu gatunków drapieżników, zwłaszcza tych, które panowały na większym kontynencie od tysięcy, a w niektórych przypadkach nawet milionów lat. Na tę tajemnicę, zdaniem kilku naukowców, miały rzucić nowe światło badania współczesnych zachowań Gurdów, a zwłaszcza ich relacji z Suhurami.

W każdym razie niemający ostatnimi czasy naturalnych wrogów czworonodzy Gurdowie zaczęli w coraz szybszym tempie budować zręby cywilizacji, a gdy osiągnęli poziom rozwoju średniowiecznego człowieka i w wystarczającym stopniu opanowali żeglowanie po tutejszych niespokojnych wodach, sięgnęli także po drugi, leżący na północnej półkuli kontynent planety. Tak zaczął się podbój domeny prymitywniejszych Suhurów.

Ta wojownicza rasa, w której „żyłach” płynęła gęsta brunatna posoka, utworzyła pierwsze społeczności siedemdziesiąt tysięcy lat wcześniej niż Gurdowie. Jej przedstawiciele zyskali miano Wojowników Kości, ponieważ ze szkieletów upolowanych zwierząt wytwarzali ozdoby, broń, a nawet szałasy, w których zamieszkiwały klany. Sądząc po wykopaliskach, Suhurowie skolonizowali swój kontynent tysiące lat przed tym, zanim na sąsiednim Gurdu’dihanie zapłonął pierwszy skrzesany ogień. Mimo to ustępowali obecnie swoim błękitnokrwistym sąsiadom, i to pod każdym względem. W ich przypadku ewolucja zatrzymała się wieki temu. Gdyby żyjącego w zamierzchłej przeszłości Suhura przenieść do sadyby współczesnego klanu, poczułby się tam jak u siebie. Mógłby nawet nie zauważyć różnicy.

Rdzenni mieszkańcy Suhurty mimo ogromnego zapóźnienia radzili sobie wyjątkowo dobrze. Żyli w zgodzie z naturą, rozwijając system wierzeń, którego centralnymi postaciami byli trzej bogowie. Kored i Thub reprezentowali oba słońca tego systemu – nieustannie ze sobą walczące, jak kosmogonia Wojowników Kości przedstawiała koniunkcje gwiazd, które łączyły się na niebie w niesamowicie widowiskowy sposób. Historia trzeciego bóstwa, zwanego Yabha, wyglądała jeszcze ciekawiej. Zdaniem Wojowników Kości było ono ongiś trzecim słońcem, które w zamierzchłych czasach zostało pokonane przez walczącą wciąż parę i rozprysnąwszy się na miriady odłamków, zawisło na firmamencie pod postacią zimnych gwiazd. W czasie wykładu dotyczącego wierzeń wytłumaczono Henryanowi także inną ciekawą różnicę pomiędzy obiema cywilizacjami Bety. Chodziło mianowicie o miarę czasu. Błękitnokrwiści mieli kalendarz odmierzający faktyczne lata, czyli pełne obiegi planety wokół słońc, natomiast Suhurowie zliczali koniunkcje, które także były regularne, ale odbywały się czterokrotnie w ciągu każdych trzech lat astronomicznych.

Niemal wszystkie aspekty kultury Suhurów miały związek z walką i zabijaniem. Nawet ich jednostki miar i wag odzwierciedlały niezwykle wojownicze nastawienie do świata. Gdy Suhur chciał opisać przebyty podczas łowów dystans, liczył go w strzałach z łuku albo rzutach włócznią. Gdy klan zbierał ziarna sągrowca, mógł ich mieć tarczę, hełm albo kołpak, czyli element zbroi chroniący tak zwany miękkisz.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю