Текст книги "Łatwo być Bogiem"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 14 (всего у книги 24 страниц)
SIEDEM
Tym razem Święcki nie poszedł prosto do kabiny. Był głodny i na tyle czysty, że mógł się najpierw udać do zatłoczonej mesy. Odbębnił swoje w długiej kolejce, napakował pełną tackę żarcia, a potem stanął pośrodku sali, szukając wzrokiem wolnego miejsca. Rotacja była szybka, nikt tutaj nie siedział i nie delektował się posiłkami. Racje były pożywne i o wiele smaczniejsze niż więzienne żarcie, ale o tym mało kto z mieszkańców stacji wiedział.
Na skraju długiej ławy po lewej zwolniło się krzesło. Wysoki i chudy jak tyczka lotnik mrugnął do Święckiego, gdy ten mijał go zręcznie, aby zająć upatrzone miejsce przed dziewczyną w mundurze służb technicznych.
– Wybacz. – Henryan uśmiechnął się do niej, zwinnie wsuwając tackę w zagłębienie blatu.
Ostrzyżona przepisowo blondynka wydęła pogardliwie usta i ruszyła w stronę następnego stolika.
– Prawo dżungli. – Siedzący naprzeciw technik wyszczerzył równiutkie białe zęby. – Sierżancie Pry… ze…
– Prydeinwraig – poprawił go odruchowo Święcki. – Ale nie łam sobie języka. Mówią na mnie Pry.
– Tregvas – przedstawił się tamten. – Kapral Tregvas, lokalne tanie przewozy pasażerskie… – Gdy dostrzegł zdziwienie rozmówcy, dodał szybko: – Śmigam wahadłowcem na Betę.
Podali sobie ręce.
– Tutaj zawsze taki tłok? – zapytał Henryan, nabierając pierwszą łyżkę papki.
Lotnik spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Kolega sierżant nowy?
Święcki skinął głową, przełykając gorący kęs.
– Wczoraj zamknięto sektor pierwszy, technicy i wojo mieszkają teraz razem – wyjaśnił Tregvas. – Dodatkowe dwieście gąb do wyżywienia musiało się odbić na przepustowości tej mesy. Co widać zwłaszcza po zakończeniu każdej zmiany.
– Wiecie, dlaczego wyłączyli z obiegu całą jedynkę? – zapytał Henryan.
– Szykują ją dla gości. – Lotnik ściszył konfidencjonalnie głos. – Ponoć ma nas odwiedzić ktoś ważny.
– I to nawet niejeden – mruknął Święcki.
– Kolega sierżant wie coś więcej?
Nie odpowiedział od razu. Przeżuwał przez chwilę kawałek wołowiny z pokładowej uprawy mięsa, zastanawiając się, czy nie palnął właśnie wielkiego głupstwa. Valdez opowiadał o wizycie delegacji, jakby to nie była żadna tajemnica, jednakże zwykły personel najwyraźniej nie miał o niczym bladego pojęcia.
– Za kilka dni zwali się tu pół senatu – odparł w końcu, uznawszy, że nie będzie to naruszenie tajemnicy służbowej.
– A niech mnie, wiadomość z pierwszej ręki! – Tregvas cmoknął z podziwem i odkładając sztućce, szybko dodał: – Kolega sierżant pracuje w centrum dowodzenia?
– Tak – odparł Henryan z pełnymi ustami.
– Można wiedzieć, na jakim stanowisku?
– W centrali łączności. – Odpowiedzi udzielił z pewnym opóźnieniem, dopiero gdy przepłukał usta wodą.
– Za Seiferta…
Siedzący obok Zajcew, czarnoskóry żołnierz kompanii wartowniczej, oderwał wzrok od posiłku. Teraz gapili się na niego we dwóch. Święcki oblizał powoli wargi.
– Chyba już pójdę – powiedział, chwytając tackę, na której wciąż było sporo jedzenia.
– Spokojnie, kolego sierżancie – odezwał się Rosjanin. – Nie gryziemy.
– Louismail, to znaczy Seifert – zaczął wyjaśniać Tregvas – grywał w reprezentacji grawikosza. Większość z nas go znała. – Wskazał głową zatłoczoną salę.
– Można powiedzieć, że był popularny – dodał czarnoskóry wartownik.
– Przydzielono mnie na zastępstwo – rzucił zmieszany Święcki. – Nawet…
– Przecież wiemy – uspokoił go Zajcew. – I nic do kolegi nie mamy. Szkoda marnować tyle dobrego żarełka – wskazał na tackę.
Henryan usiadł wygodniej i przysunął do siebie jedzenie, ale z jakiegoś powodu kolejny kęs zaczął mu nieprzyjemnie rosnąć w ustach.
– Wie kolega sierżant, co się z nim stało? – zapytał po chwili Tregvas, który najwyraźniej też stracił apetyt.
Święcki przełknął pikantną wołowinę i zapił ją wodą. Poczuł metaliczny posmak.
Siedzieli przez moment w milczeniu, wpatrując się w blat. Henryan też. Zastanawiał się właśnie, czy ci dwaj nie należą przypadkiem do Bogów i nie wrabiają go w jakąś aferę, gdy poczuł na ramieniu czyjąś ciężką rękę. Drgnął, zaskoczony, jakby go ktoś wrzątkiem oblał. Tacka z niedojedzonym posiłkiem poleciała w stronę Tregvasa, opryskując go całego. Henryan natomiast, zrywając się gwałtownie, oberwał w potylicę, aż mu zęby zadzwoniły. Syknął z bólu i odwrócił się z uniesionymi rękami, mając nadzieję, że czarni zrezygnują z bicia, jeśli podda się od razu. W kopalni to by nie zadziałało, ale tutaj, przy tylu świadkach…
Opuścił ręce tak szybko, jak je podniósł. Przed nim stał wystraszony grubas w poplamionym kombinezonie trzymający zgiętą tackę.
– Człowieku, wrzuć na luz – wysapał z wyrzutem, przyglądając się rozbryzgniętej papce. – Chciałem tylko zapytać, czy już kończysz jeść…
Święcki rozejrzał się po mesie. Panowała w niej kompletna cisza. Oczy wszystkich były zwrócone na niego. Tylko Tregvas patrzył na siebie, usiłując doczyścić bluzę.
– Przepraszam, kolego. Zaskoczyłeś mnie – wzruszył ramionami. – Chodź, kupię ci nową porcję.
Sięgnął do kieszeni po kartę i zbladł. Opuszkami palców trafił na zimny, twardy i cholernie znajomy kształt.
* * *
Znów musiał zużyć cały dzienny przydział wody, żeby domyć się po incydencie w mesie. Spora ilość sosu wylała mu się za kołnierz, gdy wstając raptownie, wytrącił obiad z ręki grubasa. Pomimo długiego prysznica nadal czuł ostrą woń. Osiem litrów wody, nawet rozbitych na drobną zawiesinę, nie było w stanie zmyć całego sosu.
Padł ciężko na koję i spojrzał na blat biurka. Mikrokryształ leżał tam, gdzie go położył. Był większy i pojemniejszy od poprzedniego. Powinien zameldować o nim Valdezowi i miał szczery zamiar to zrobić, ale jeszcze nie teraz. Najpierw musiał ochłonąć. I przemyśleć sytuację.
Ktoś pogrywał sobie z nim, i to jawnie. Drugi kryształ wsunięto mu do kieszeni w mesie. Albo na korytarzu przed wejściem do niej, gdzie również panował niezły ścisk, a on w dodatku – po rozmowie z porucznikiem – był rozkojarzony. Tak: albo korytarz, albo mesa. Czyli pół segmentu podejrzanych.
Wzrok Henryana powędrował raz jeszcze w kierunku mikrokryształu. Porucznik miał rację – to nie był żart. Pierwszy kontakt był tylko testem. Nośnik nie zawierał żadnych informacji, na wypadek gdyby przejęła go bezpieka. Ot, taki psikus kolegów na powitanie. Chyba miał cholernie dużo szczęścia, że zabrał wtedy kryształ ze sobą. Agenci przekopali całą kajutę i niczego nie znaleźli. Skoro okazał się czysty, może dadzą mu spokój… Nie, na to raczej nie mógł liczyć. Valdez miał rację.
O co im chodzi? Co chcą osiągnąć, narażając mnie przy okazji na odesłanie do kolonii karnej? Święcki nie znał odpowiedzi na te pytania i na tysiąc innych, które czekały w kolejce. Ale mógł to zmienić. Wystarczyło wstać, sięgnąć po naczolnik i umieścić kryształ w gnieździe. Zajęło mu to tylko kilka sekund.
Nie ma nic gorszego od niepewności, uznał, włączając przenośny wizualizator. Tym razem ciemność trwała znacznie krócej. Zgodnie z jego oczekiwaniami pojawił się napis. Nieco dłuższy niż poprzednio i bardziej tajemniczy:
JEŚLI CHCESZ POZNAĆ PRAWDĘ,
OBEJRZYJ TEN PRZEKAZ DO KOŃCA.
* * *
Nagranie przedstawiało wnętrze laboratorium medycznego ze stołem do sekcji pośrodku. Na lśniącym białym blacie leżał przypięty pasami magnetycznymi zwierzak. Wokół kręciło się parę osób w kombinezonach ochronnych. Naukowcy pobierali próbki, podłączali czujniki, sprawdzali aparaturę.
– Test numer trzysta osiemdziesiąt sześć – powiedział ktoś, gdy w polu widzenia pozostał tylko Suhur. – Obiekt pozyskany sześć godzin temu z dołów śmierci klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy. Stan terminalny. Włączamy wewnętrzne nanokamery.
W górnej części obrazu pojawił się zegar, w dolnej rząd dziesięciu okienek. Święcki najechał palcem na jedno z nich. Widok leżącego zwierzaka zmniejszył się i zastąpił go nowy obraz. Bardzo ciemny i dziwny. Mięsisty tunel, w którym poruszał się jakiś obły, oślizgły kształt. Henryan wskazał go palcem i natychmiast pojawiła się belka z informacją: „tahar” i krótkim, znanym mu jeszcze z kursu opisem. Obrzydlistwo pełzło w stronę kamery, wypełniając już niemal połowę obrazu. Widać było wyraźnie kilka włoskowatych witek zdobiących koniec segmentowanego cielska. Robal zakręcił nimi nagle, kierując mikroskopijny łepek w stronę brunatnej kropli zwisającej z jednego z wielu otworów. Witki smagnęły ściany tunelu, a gdy jedna z nich natrafiła na życiodajny tłusty płyn, obły koniec tahara rozszczepił się nagle na siedem części jak rozkwitający kwiat i w ułamku sekundy robal dopadł jednej z ostatnich kropel posoki starego wojownika.
Święcki sprawdził kolejne okienka – na większości widać było ujęcia dziwnych narządów, tyle że nie było tam żadnych robali. Zerknął na zegar. Wskazywał trzydziestą szóstą minutę testu, ale cyfry zmieniały się wyjątkowo szybko. Na belce informacyjnej widniała informacja: „Dwunastokrotne przyśpieszenie projekcji”.
Przeniósł wzrok na drgające śmiesznie ciało. Gdy konwulsje stały się silniejsze, sprawdził obrazy z trzech kamer opisanych „miękkisz”. Na żadnym nie było już taharów. Przełączył się na pozostałe obrazy i bardzo szybko znalazł robale, jednakże tam, gdzie ich być nie powinno. Szalały, przegryzając się przez tkanki różnych narządów, spijając i wysysając każdą kroplę brunatnej posoki, na jaką trafiły. Wyglądało to naprawdę okropnie. Po kilku minutach obserwacji Henryan jeszcze bardziej przyśpieszył projekcję.
Ciało pożeranego od środka Suhura znieruchomiało po jedenastu godzinach męki. Lektor opisujący eksperyment stwierdził między innymi, że: „Okaz numer trzysta osiemdziesiąt sześć zmarł o wiele szybciej niż obiekty poprzednich trzynastu testów, głównie z powodu podeszłego wieku i dużego osłabienia”.
Obraz ściemniał, ale na tle absolutnej czerni natychmiast pojawił się nowy napis:
WOLAŁBYŚ ZGINĄĆ W BITWIE
CZY DOCZEKAĆ TAKIEJ ŚMIERCI ZE STAROŚCI?
Święcki uśmiechnął się pod nosem. Odpowiedź była prosta.
BĘDZIEMY W KONTAKCIE, SIERŻANCIE.
Zdjął naczolnik, wydłubał kryształ z gniazda i spojrzał na niego w zamyśleniu. Podczas kursu przygotowawczego nie powiedziano mu wszystkiego. Nasłuchał się o okrucieństwie Suhurów, o krwawych rytuałach tej rasy i jej prymitywizmie. Dopiero przed chwilą zobaczył powód, dla którego Wojownicy Kości cenili sobie przemoc i śmierć. Jeśli to nagranie nie zostało sfabrykowane, rzucało na sprawę zupełnie nowe światło. I wiele tłumaczyło. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby przeżyć tak straszne męczarnie, zwłaszcza gdyby w jego kulturze nie znano środków uśmierzających ból?
Zaczynał powoli rozumieć, o co naprawdę chodzi Bogom. Podszedł do terminala i wybrał połączenie z numerem Valdeza. Holo migało przez kilka sekund, potem przybrało kształt zaspanej twarzy porucznika i zniknęło.
– Teraz jesteśmy na bezpiecznej linii, mów. – Gdy Valdez pojawił się znowu, oczy miał wciąż zapuchnięte, ale spojrzenie trzeźwe.
– Dostałem drugi kryształ – powiedział Święcki.
– Rozumiem. Przynieś go jutro do centrum. O dwunastej dostaniesz fikcyjne zatwierdzenie rozkazu naprawy nadajnika. Wsiądziesz do windy technicznej i pojedziesz nią na piastę. Sfera techniczna, poziom sto czwarty. Z rozkazem otrzymasz kody dostępu do tej części stacji. Spotkamy się na tarasach, pod kopułą obserwacyjną.
– Dlaczego akurat tam? Nie możemy porozmawiać w centrum albo…
– Nikt nie może wiedzieć o naszej rozmowie – przerwał mu Valdez. – Uwierz mi, Pry, to najrozsądniejsze miejsce, jakie przychodzi mi do głowy.
– Tam chyba będzie pełno ludzi?
– Już ty się o to nie martw.
OSIEM
System Xan 4, Sektor X-ray,
08.09.2354
Siedząc pod przezroczystą czapą z plastali, można było ogarnąć wzrokiem nie tylko nieskończoną czerń pustki czy kotwicowisko okrętów floty, ale i samą Betę. Stacja została umieszczona na orbicie stacjonarnej, nad równikiem, po dziennej stronie planety. Każdy członek załogi mógł tutaj przyjść w wolnym czasie, zawisnąć nad jednym ze stanowisk – kopuła nie wirowała jak reszta stacji, więc panowała tutaj nieważkość – i patrzeć do woli na absolutną czerń kosmosu, świetliki gwiazd i seledynowo-złoty krąg planety, po którym nad zarysami kontynentów leniwie przesuwały się ławice chmur.
Święcki nie wierzył w zapewnienia Valdeza, ale kiedy wysiadł z wagonika kolejki technicznej, rzeczywiście nie zobaczył nikogo. Przeleciał więc nad centralny sektor tarasów, przypiął linkę asekuracyjną do uchwytu stanowiska i zapatrzył się na majestatyczne dzieło matki natury. Ta planeta była tak inna od jego rodzinnej Sawy. Miała gigantyczny ocean, kontynenty, gęstą atmosferę, lodowe czapy, ale ani jednego księżyca.
– Dzięki, że przyszedłeś, Pry. – Porucznik zawisł nad sąsiednim stanowiskiem.
Henryan sięgnął do kieszeni i wyjął mikrokryształ. Ujął go w dwa palce, a potem rzucił w stronę Valdeza.
– Dostałem go w mesie – powiedział.
Porucznik chwycił szybującą wolno piramidkę.
– Obejrzałeś już zapis?
– Tak.
Święcki wiedział, że specjaliści potrafią wycisnąć z kryształów sporo informacji. Data ostatniego odtworzenia była jedną z nich. Nie opłacało się kłamać.
– Co na nim jest?
– Nagranie… – sierżant szukał przez chwilę odpowiedniego słowa – jakiegoś eksperymentu medycznego.
– Ciekawe… – Valdez wyjął z kieszeni hermetyczny pojemnik i schował do niego połyskującą zimno piramidkę.
– Kim oni są? – Henryan powtórzył swoje wcześniejsze pytanie, nie odrywając oczu od majestatu Bety.
– Tego niestety nie wiemy. Seifert i jego wspólnicy nikogo więcej nie sypnęli.
– Nie pytałem o nazwiska.
– Rozumiem. – Porucznik milczał przez chwilę, przybierając wygodniejszą pozycję. W końcu zaczął mówić. – Na początku były to tylko zwykłe wygłupy żołnierzy. Już w pierwszym roku misji mieliśmy prawie trzydzieści incydentów. Na szczęście niegroźnych. Większość udało się zatuszować…
– Zatuszować? Jak?
– Eliminując świadków. Zwierzaków było wtedy kilkanaście razy więcej niż teraz, a kleksów… Sam wiesz, ilu ich jest. Czasem pozorowaliśmy napad jednej bądź drugiej strony, ale najczęściej po prostu zwijaliśmy wszystkich, którzy coś widzieli, tutaj, na górę.
– Z przeznaczeniem na eksperymenty.
– Nie dramatyzuj, Pry. Naukowcy tak czy owak potrzebowali żywych obiektów do badań. Oni eksperymentowali na dostarczonym materiale i byli zadowoleni, a my niejako przy okazji likwidowaliśmy źródła zagrożenia. Liczyliśmy na to, że Bogowie zrozumieją w końcu, że zamiast pomagać Suhurom, wysyłają ich do laboratoriów. Zresztą po co ja się tłumaczę. Na Becie każdego dnia ginie sto razy więcej kleksów i zwierzaków, niż my załatwiliśmy przez rok w laboratoriach stacji…
– Mieliśmy rozmawiać o Bogach – przypomniał mu Święcki, wykorzystując moment ciszy.
– A o czym mówimy jak nie o nich? Najpierw były to zwykłe wygłupy, w których nikt nie widział niczego złego. Wiesz, jak jest z wojem. Naukowcy słali skargi do admiralicji, a od czasu do czasu raporty, stary reagował stosownie do przewinień, pakując winnych do brygu albo ich degradując, i jakoś się żyło. Niestety z biegiem czasu coraz więcej żołnierzy ulegało fascynacji zwierzakami. Nie pytaj mnie dlaczego. Nieraz zastanawiałem się, co może pociągać nas, ludzi, w tych prymitywnych i odrażających istotach, ale nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie. Z wiadomych powodów nie mogliśmy wprowadzić pełnej rotacji załogi. Rząd robi co w jego mocy, żeby istnienie odkrytych na Xanie 4 ras pozostało w tajemnicy. I chyba słusznie… – Porucznik zamilkł ponownie, gdy od strony najbliższego wejścia dobiegł głośniejszy stukot. Święcki, widząc jego reakcję, zrozumiał, że nie tylko on jest przewrażliwiony. Valdez zareagował równie nerwowo jak on wczoraj w mesie. – O czym to ja… A tak, mniej więcej pod koniec trzeciego roku misji zaczęły się konkretniejsze kontakty. Nie chodziło już o żarty z naukowców, ale o znacznie poważniejsze sprawy.
– Na przykład?
– Na przykład ktoś ostrzegał klany przed niebezpieczeństwem. Kleksy radziły w Treb’aldaledo o ataku na jakąś sadybę, a kilka godzin później wiadomość o tym docierała do suhurskich kapłanów i mieliśmy gotową rzeźnię. Czasami dowiadywaliśmy się o wszystkim po czasie, gdy zwierzaki opiewały jakąś wyjątkową masakrę w pieśniach. Tak, wiem, te ich brzęczenia trudno nazwać pieśniami. Ani to rytmu nie ma, ani melodii. Zwykła kakofonia.
– My mieliśmy parę stuleci temu tak zwaną muzykę współczesną – wtrącił Henryan z ironicznym uśmiechem. Gdy słuchał suhurskich bardów, miał wrażenie, że odtwarza któryś z kryształów kolekcjonowanych przez matkę. – Była bardzo podobna.
– Naprawdę? – mruknął zdziwiony Valdez. – Zresztą nieważne. Chociaż byliśmy świadomi tylko części tych działań, już po paru miesiącach dotarło do nas, że to nie są zwykłe wygłupy. Chłopcy zaczęli się bawić w bogów tej planety. I to na poważnie. Ze sztabu sektora przysłano nawet komisję, która po długim dochodzeniu ustaliła, że sprawcom chodziło wyłącznie o wywołanie większych jatek. Wiesz, że niby wojsko się nudzi i podjudza Suhurów do bitki. To uspokoiło admiralicję na jakiś czas. Dla trepów też było to sensowne i dopuszczalne wytłumaczenie. Ale my wiedzieliśmy, że prawda jest inna. I nie myliliśmy się. Rozkazy były jednak wyraźne: jeśli chłopcy poprzestaną na ostrzeganiu zwierzaków przed niebezpieczeństwami, mamy nie robić z tego wielkiego halo. W końcu, mniej więcej rok temu, wydarzyło się coś, co zmusiło starego do wydania Bogom otwartej wojny. Na powierzchni Bety mamy kilka stałych baz. Zakładamy je przeważnie na niedostępnych terenach, na przykład w wyższych partiach gór albo pod wodą, żeby nie pchać się w oczy Obcym. Przebywający na dole naukowcy mogą poświęcić więcej czasu na badania, zamiast co rusz wracać na orbitę. A my zapewniamy im całodobową ochronę. W każdej bazie stacjonuje drużyna ochrony składająca się z szesnastu żołnierzy. Dysponują oni dwoma grawiolotami do poruszania się w terenie i jednym ciężkim wahadłowcem na wypadek konieczności szybkiej ewakuacji sprzętu i personelu naukowego. Wyobraź sobie, że pewnego wieczoru dwóch idiotów poleciało nad największy krąg Gurdów w tej części kontynentu, wyłączyło kamuflaż i zawisło nad centralną dzielnicą, nadając z głośników komunikaty o boskiej klątwie, jaka spadnie na każdego błękitnokrwistego, który przekroczy koryto Valt Aram. Dopiero po kwadransie udało nam się przejąć kontrolę nad tą maszyną. W tym czasie na dole zapanowała taka panika, że setki kleksów zatratowały się na śmierć.
– Porąbało ich?
– Niezupełnie. Byli pijani w trupa, to fakt, ale kilka dni później udało nam się poskładać do kupy garść pozornie niepowiązanych faktów. Odkryliśmy, że niecałą godzinę przed wybrykiem gurdyjska Rada Najwyższa wydała dekret o natychmiastowym rozpoczęciu ostatniej fazy kolonizacji. Odbyło się to w sercu Gurdu’dihanu, po drugiej stronie planety, nikt więc początkowo nie połączył tych wydarzeń. Pilot i nawigator grawiolotu szli w zaparte, tłumacząc, że był to zwykły pijacki żart, że założyli się z kolegami itepe, itede, jednakże pułkownik Rutta nie uwierzył w te zapewnienia. Kazał drążyć dalej. Przez kolejne dwa dni sprawdzaliśmy wszystkie bazy danych stacji, lecz nic nie znaleźliśmy. Od zarejestrowania informacji o planowanej nowej kampanii Gurdów przeciw zwierzakom nikt z orbity nie kontaktował się z Kwadrą, znaczy z bazą, z której wyleciał grawiolot. Stary był bardzo zawiedziony. My też. Wyglądało to rzeczywiście na zbieg okoliczności. Mieliśmy już odpuścić, ale pomógł nam przypadek. Ktoś z ekipy wpadł na pomysł, żeby sprawdzić łączność z innymi odbiornikami, nawet tymi najbardziej odległymi. No i trafiliśmy na coś dziwnego. Jeden z rutynowych radiogramów kontrolnych wysłanych do Septy, na południowy kraniec Suhurty, miał niezgodność w sumie kontrolnej. Normalnie nikt nie zwróciłby na to uwagi, bo takie błędy się zdarzają, ale stary kazał mi analizować każdą anomalię, więc przeanalizowaliśmy tę wiadomość i znaleźliśmy w jej kodzie dodatkowy zbiór. Zaszyfrowany. Wyszedł z centrali siedem minut po nadejściu wiadomości z Gurdu’dihanu. Zawierał skrót informacji o wydanym rozkazie.
– Strasznie to skomplikowane – mruknął Święcki.
– Czekaj, Pry, to jeszcze nie koniec. Mieliśmy już punkt zaczepienia. Wiedzieliśmy, kto wysłał plik i do kogo trafiła wiadomość. Po nitce do kłębka dotarliśmy do czterech kolejnych pośredników, ale na nich trop się urwał. Z Duala już nikt nie przesłał dalej tych danych. A dzieliło go od Kwadry ponad siedemset kilometrów. Choć oficjalnie nie mogliśmy postawić żartownisiom zarzutów, dowiedzieliśmy się, że są w naszych szeregach ludzie, którzy mają do tej sprawy inne podejście niż szefowie pionu naukowego. I są gotowi wiele zrobić, a nawet poświęcić, żeby chronić Suhurów.
– Rozumiem, że rozkaz ataku został odwołany.
– Nie, nie został – zaprzeczył Valdez. – Mimo to nikt go nie wykonał. Po raz pierwszy w historii gurdyjskiej cywilizacji wszyscy sithu wymigali się od wykonania rozkazu Rady Najwyższej. Tamtego dnia zmieniliśmy… co ja mówię, Bogowie zmienili!… historię Bety. Rozumiesz?
Święcki skinął głową, po czym zdał sobie sprawę, że porucznik wcale nie musi na niego patrzeć. Rzucił więc pośpiesznie:
– Tak. Ktoś ocalił Suhurom dupy, na cały rok. A co się stało z tymi ludźmi?
– Osoby bezpośrednio zamieszane w sprawę trafiły do aresztu. Podejrzani o współudział zostali zdegradowani i do dzisiaj sprzątają kible albo łatają kadłub stacji. Ale nie ukręciliśmy łba hydrze. Następne miesiące pokazały, że Bogowie mają się nieźle. Incydent z pancerzownicą był piątym z kolei poważnym naruszeniem regulaminu.
– Czy oni naprawdę wierzą, że są w stanie ocalić Suhurów od wyginięcia? – zapytał Święcki.
– Na to wygląda – odparł porucznik.
– Ale dlaczego uwzięli się na mnie?
– Seifert wpadł, a oni wciąż potrzebują człowieka w pionie łączności, najlepiej na szczeblu centrum dowodzenia. Kogoś, kto ma dostęp do najświeższych informacji i kontrolę nad sprzętem. Bez tego nie mogą szybko reagować, a ostatnie nieposłuszeństwo zwierzaków pokrzyżowało im plany w najgorszym momencie. Zabicie wielkiego sampo-sithu na polu bitwy z takiej broni zostałoby uznane przez Gurdów za zapowiadaną boską interwencję. Ta zaś, przy tysiącach naocznych świadków, zmusiłaby Radę Najwyższą do rewizji dotychczasowej polityki wobec Suhurów. Tutejsze kleksy powoli zapominają o klątwie, ale wystarczy kolejny impuls i uciekną aż za Adal Vin.
– Z tego, co mi pan powiedział, jasno wynika, że Bogowie są dobrze zorganizowani. Nawet beze mnie będą w stanie dopiąć swego. Wystarczy przecież, jak sam pan powiedział, jeden impuls.
– Zapewniam cię, Pry, że my też nie próżnujemy. Zabezpieczyliśmy się na wszelkie możliwe sposoby. Zredukowaliśmy do niezbędnego minimum personel na powierzchni. Centra łączności w bazach zostały zautomatyzowane albo są pod ścisłym nadzorem naukowców. Żaden żołnierz nie może opuścić posterunku bez autoryzacji dowódcy bazy. Odebraliśmy im też broń energetyczną. Tak więc, chcąc doprowadzić do czegoś, co mogłoby być uznane za spełnienie klątwy, muszą się teraz nieźle nagłówkować. Chyba że będą mieli swojego człowieka w centrum dowodzenia. Nic dziwnego, że robią wszystko, by do ciebie dotrzeć.
– W centrum pracuje setka ludzi – zauważył Święcki. – W większości o znacznie dłuższym stażu, a w części też na pewno ich znajomych. Ja jestem najgorszym wyborem z możliwych.
Valdez uśmiechnął się pod nosem.
– Ty nadal nic nie rozumiesz – powiedział. – Operacje na powierzchni nadzoruje osiemdziesiąt pięć osób na trzech zmianach, ale tylko cztery mają dostęp do kanału dowodzenia. Ja, ty i nasi zmiennicy. Nikt w centrum nie może kiwnąć palcem bez naszej wiedzy. Jeśli w sieci pojawi się nieplanowany przekaz, natychmiast go wychwycisz. Jeśli ktoś wyda nieautoryzowane polecenie, będę je miał na ekranie, zanim nadawca oderwie palce od klawiatury. Tak to działa. Bez dostępu do ciebie albo do mnie wszyscy Bogowie razem wzięci są bezradni.
– A nasi zmiennicy? – zapytał Henryan.
– Twojego przeniesiono z centrali wubecji. Wiesz, co to znaczy: facet jest nieprzemakalny. Swojego zmiennika też jestem stuprocentowo pewien. To dzięki niemu udało nam się wykryć sprawców większości incydentów.
Święcki przygryzł nerwowo wargę. Wiedział, że musi pomagać dowódcy stacji, nawet gdyby bardzo tego nie chciał. Pułkownik dobrze to sobie zaplanował. Kilka lat spędzonych w kolonii karnej zmienia optykę człowieka. Nieodwracalnie. Za nikłą szansę ucieczki osadzony oddałby wszystko, nawet własną matkę, a co dopiero jakąś prymitywną obcą rasę, która i tak jest skazana na wyginięcie. A jednak wspomnienie konającego w mękach Suhura wciąż go gnębiło jak wyrzut sumienia.
– Czy to nie nazbyt oczywiste, poruczniku?
– Co takiego?
– Moje pojawienie się na Xanie 4. Przylatuję znikąd i od razu trafiam na jedyne stanowisko, na którym zależy Bogom, a które wy powinniście obstawić razem z wubekami. Obawiam się, że oni od początku wiedzą, co jest grane. I bawią się z nami. Nie dojdzie do żadnego poważnego kontaktu…
– Już doszło. – Valdez podrzucił w dłoni piramidkę. – Zrozum, Pry, dla nich to wóz albo przewóz. Stracili głównego rozgrywającego w ostatnich minutach meczu, w dodatku przy niekorzystnym dla siebie wyniku. Muszą jakoś zareagować, w przeciwnym razie przegrają z kretesem. Teraz nawet czas działa na ich niekorzyść. Są naprawdę zdesperowani. I dlatego przyjdą do jedynego człowieka, który jest kluczem do powodzenia akcji. Jeśli nie zechcesz współpracować z nimi po dobroci, może się zrobić groźnie. Ale ty nie staniesz po ich stronie, gdy dojdzie do ostatecznej rozgrywki. Rozumiemy się?
– Nie jestem szalony – zapewnił go Święcki. – Wolałbym zginąć, niż wrócić na Pas Sturgeona.
– Na taką odpowiedź liczyłem. – Valdez odpiął linkę i chwycił się poręczy. – A teraz posłuchaj mnie uważnie, Pry. Jeśli ktoś podrzuci ci nowy kryształ albo skontaktuje się z tobą w inny sposób, podejmij dialog.
– Ale…
– Nie przerywaj mi! – Porucznik podniósł głos. – Wyciągnęliśmy cię z kopalni, chociaż obaj wiemy, że powinieneś w niej zgnić. To, że odpoczywasz sobie dzisiaj pod tą kopułą, zamiast drążyć kolejne sztolnie na niestabilnych asteroidach, zawdzięczasz wyłącznie nam. Mnie i pułkownikowi. Ale teraz to nie ja pociągam za sznurki. Jeśli stary uzna, że skrewiłeś, dostaniesz pomarańczowe wdzianko i jeszcze tego samego dnia pokicasz śladem Seiferta. Zrozum, człowieku – znowu ściszył głos – jestem po twojej stronie, ale obaj tkwimy w tym gównie po uszy. Nie masz wyjścia.
– Wiem…
– Posłuchaj zatem uważnie, Pry. Nie chcemy od ciebie wiele. Nie musisz wystawiać nam Bogów. Nie musisz składać raportów i donosić. Admiralicja nie jest zainteresowana ujawnianiem głębi tego spisku i kolejnych jego uczestników.
– Domyślam się… – mruknął Święcki.
– Chcemy tylko wiedzieć, co zamierzają Bogowie, aby móc pokrzyżować im szyki. Nie jestem idiotą, mam świadomość, że będą cię sprawdzali. Najprawdopodobniej dla własnego bezpieczeństwa do samego końca nie powiedzą ci, co naprawdę chcą zrobić. Może nawet podsuną kilka fałszywych tropów. – Porucznik zamilkł na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Chciałbym, abyś zrozumiał, że nadrzędnym celem tej operacji jest niedopuszczenie do ingerencji w losy obu obcych cywilizacji. Damy Bogom wolną rękę, niech się cieszą złudnym poczuciem bezkarności. Zablokujemy dopiero ich ostatni, decydujący ruch. Jeśli kleksy uznały, że muszą się pozbyć zwierzaków, niech tak się stanie. Wiem, że to brzmi nieludzko i spiskowcy z pewnością zagrają na tej właśnie nucie, ale musisz pamiętać, że sprawa nie jest taka prosta, na jaką wygląda. Odbudowanie populacji Suhurów zaowocuje nowymi wojnami i powrotem do punktu wyjścia za kilkanaście, najdalej kilkadziesiąt lat. Przeciągające się starcia oznaczają kolejne miliony ofiar po obu stronach konfliktu. Pozwalając im żyć, usankcjonujemy niewyobrażalne rzezie. Eliminacja zwierzaków na tym etapie będzie oczywiście niepowetowaną stratą. Wszyscy rozumiemy, że mamy do czynienia z… rozumną starą rasą, spójrz jednak na ten problem z innej perspektywy. Wojownicy Kości stanowią zagrożenie nawet dla samych siebie. Widziałeś niedawno jakiś eksperyment, bez wątpienia niezbyt miły dla oka, ale idę o zakład, że Bogowie nie pokażą ci holo ze składania ofiar, także z osobników własnego gatunku, czy okaleczania piskląt. Mógłbym jeszcze długo wymieniać…
– Co mam zrobić? – Święcki postanowił zakończyć tę rozmowę.
– O tym sam zdecydujesz we właściwym momencie. Zależnie od rozwoju sytuacji. Ale pamiętaj o jednym: nie możesz się zgodzić od razu na ich propozycje. Pozwól im na kilka podejść. Zachowuj się nerwowo, jak do tej pory. Gdy zaczną naciskać, unikaj odpowiedzi, zwódź ich, proś o czas do namysłu. Im dłużej to przeciągniemy, tym bardziej będą zdesperowani, a co za tym idzie, nieostrożni. Od tej pory komunikujemy się tylko w centrum, wyłącznie słownie. Żadnej elektroniki. Od jutra stary wprowadza stan podwyższonej gotowości, co oznacza zamknięcie większości kanałów łączności i ściślejszą kontrolę ruchu wewnątrz stacji. To powinno nam pomóc. Masz jeszcze jakieś pytania?
– Nie, panie poruczniku.
– Świetnie. W takim razie podpisz mi dokumenty potwierdzające zakończenie naprawy i wracaj na obręcz.
– Tak jest. – Święcki po raz ostatni spojrzał na kontur Suhurty i jej wąski północny kraniec. Siedem Wierchów odcinało się wyraźnie od seledynowo-złotych wyżyn.