Текст книги "Łatwo być Bogiem"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 24 страниц)
SIEDEMNAŚCIE
W zamkniętym sektorze paliło się tylko co trzecie światło i mimo wyłączonej klimatyzacji panował w nim miły chłód. Człowiek nie pocił się przy każdym ruchu, a puste korytarze dawały poczucie większej swobody, co było wielką odmianą po wizycie w zatłoczonej mesie. Gdyby nie to, że dodatkowa służba odbierała niemal cały wolny czas poza regulaminowymi sześcioma godzinami na sen, można by ją uznać za świetną odskocznię od codziennej rutyny.
Święcki stanął na peronie stacji obok pięciu podobnych do niego nieszczęśników, zajmując miejsce na końcu równego szeregu. Pozostali odbywający karę żołnierze rozglądali się niepewnie po pustym korytarzu, on jednak czekał spokojnie na przybycie Valdeza. W odróżnieniu od nich wiedział, jaka robota go czeka. Obok jego nogi spoczywała duża skrzynka narzędziowa, którą wydał mu przed chwilą otyły podoficer z intendentury.
Świat jest jednak mały, pomyślał Henryan, uświadomiwszy sobie, że wśród skazanych na dodatkową służbę widzi znajomą twarz. Kapral Tregvas stał na drugim końcu szeregu. Z obojętną miną przyglądał się planowi poziomu zdobiącemu przeciwległą ścianę. Czyżby przypadek?
Porucznik zjawił się minutę po czasie. Nie wysiadł z kolejki, jak się spodziewali, lecz wyłonił się nagle z bocznego korytarza. Zaskoczeni jego nadejściem z nieoczekiwanej strony, stanęli na baczność sekundę później, niż trzeba.
– Spocznij! – rzucił i natychmiast zaczął przydzielać zadania. – Bodko i Ramirez, korytarz główny. Stuyvesant i Kimmie, strefa trzecia. Tregvas i Pry, za mną.
Schylając się po skrzynkę narzędziową, Święcki zerknął na kaprala. Kolejny przypadek?
Ruszyli w głąb korytarza, którym przyszedł porucznik. Przed nimi szła para zmierzająca do strefy trzeciej, ale już na następnym rozwidleniu zostali sami. Stuyvesant i Kimmie skręcili w prawo. Valdez poprowadził Święckiego i Tregvasa w drugą stronę. Nie odezwał się słowem, dopóki nie dotarli do celu, którym była śluza techniczna w samym sercu jedynki.
Porucznik zatrzymał się przy pancernym włazie. Dalej znajdowały się schody łączące wszystkie poziomy tego sektora obręczy. Pokonując je, dotrą do śluzy na najwyższym poziomie stacji. Pomieszczenie to przylegało do jednego z ośmiu ramion biegnących z piasty do sektorów mieszkalnych i tylko z niego można było przejść do ciągnących się wokół całej obręczy korytarzy technicznych, aby dostać się do upraw hydroponicznych albo magazynów i maszynowni zapewniających funkcjonowanie całego sektora.
– Kapralu – Valdez zwrócił się do Tregvasa – zajmiecie się ustawieniami modułów sterujących we wszystkich windach tego ramienia. Kabiny mają się zatrzymywać tylko na wydzielonych poziomach mieszkalnych, na stacji tarasów obserwacyjnych i przy bramce kosmoportu. Wszystkie pozostałe przystanki zablokujecie. Elektronicznie i mechanicznie. Zrozumiano?
Tregvas skinął głową.
– Zrobi się, sir.
– Sierżancie – porucznik przeniósł wzrok na Henryana – waszym zadaniem będzie przeprowadzenie diagnostyki technicznych wind wewnątrzprzedziałowych. Skafander ciśnieniowy znajdziecie tam – wskazał palcem właz.
– Mam włożyć skafander do sprawdzenia wind? – zdziwił się Święcki.
– Oszczędzamy na czym się da. Dlatego w korytarzach technicznych nie utrzymujemy atmosfery – wyjaśnił pośpiesznie Valdez, jakby przyłapano go na czymś wstydliwym. – Zaczniecie od pomieszczeń po tamtej stronie ramienia.
– Tak jest! – odpowiedział przepisowo Święcki i na tym skończyła się krótka odprawa.
Zostali sami. Henryan podniósł skrzynkę narzędziową i podszedł do włazu śluzy. Aktywował zamek kartą i czekał spokojnie, aż niewielkie pomieszczenie napełni się powietrzem. Tarcza zamka powoli zmieniała kolor z czerwonego na zielony.
– Za co zesłali kolegę na roboty? – zagaił Tregvas.
– Za nic – odparł Henryan, nie odwracając głowy.
– Jak nas wszystkich. Pułkownik Bruttal ma twardą rękę – podsumował kapral i zamilkł. Najwyraźniej brakowało mu pomysłu, jak rozpocząć właściwą rozmowę.
Święcki postanowił skrócić jego męki.
– Jeśli zamierzasz znów uderzyć do mnie z jakąś propozycją, to możesz sobie darować – powiedział, gdy tarcza zamka przybrała ciemnozielony kolor i masywny właz odskoczył z sykiem od kołnierza.
– Wystarczyłoby zwykłe dziękuję – burknął Tregvas.
– Za co?
– Choćby za ostrzeżenie.
– Serio? – Sierżant ruszył w górę wąskich schodów. – Mam dziękować za to, że ostrzegliście mnie, gdy wubecja przyszła zabrać jakieś gówno, które wcześniej mi podrzuciliście? Może to raczej ja powinienem usłyszeć słowo przepraszam.
Kapral spuścił wzrok.
– Staraliśmy się, żeby kryształy trafiały do kolegi…
– Nie jestem waszym kolegą, kapralu! – Ostatnie słowo zabrzmiało w ustach Święckiego jak obelga.
– Przepraszam, sierżancie.
– Za kryształy?
– Nie, za kolegę.
Dalej szli w milczeniu. Gdy dotarli na najwyższy poziom, Tregvas trzymał się z dala od Święckiego. Stanął pod ścianą i patrzył spode łba, jakby ktoś go skrzywdził.
– Dostałem przez was niezły wpieprz od czarnych – rzucił poirytowany jego zachowaniem Henryan. – Do tej pory mam krew w moczu. Za to też moglibyście przeprosić.
– Nie wiedzieliśmy, naprawdę…
– Nie wiedzieliście, że wubecja będzie miała na oku następcę Seiferta?
– Nie wiedzieliśmy, że czarni posuną się do bicia. Nigdy wcześniej nie tknęli żadnego z naszych.
Święcki sprawdził dane na wyświetlaczu śluzy. Włożenie skafandra trwało około trzech minut, mieli więc chwilę na wyjaśnienie sobie paru spraw. Po uszczelnieniu hełmu zamierzał zająć się wykonaniem powierzonego mu zadania. Każda chwila zwłoki mogła oznaczać śmierć kolejnego kleksa… Gurda, poprawił się w myślach.
– Mów, co masz do powiedzenia. Daję ci tyle czasu, ile zajmuje włożenie skafandra. Potem zabieram skrzynkę i znikam.
Tregvas oblizał spierzchnięte wargi. Pot perlił się na jego czole, choć w śluzie wcale nie było gorąco. Ta sytuacja musiała go mocno stresować…
– Jestem tylko pionkiem – zaczął ostrożnie, wkładając stopy w rozpięty na stelażu skafander. – Jednym z wielu. Kazali mi nawywijać w kantynie, żebym tutaj trafił. Cała piątka, tam, przy windach, była od nas. Chcieliśmy mieć pewność, że Valdez nie przydzieli panu sierżantowi nikogo innego. – Zniżył konfidencjonalnie głos. – By pan sierżant mógł porozmawiać w spokoju z kimś ważniejszym.
– O czym ty gadasz, człowieku? – Święcki spojrzał na niego jak na wariata.
Tregvas wskazał głową drzwi prowadzące na poziom techniczny.
– Tam czeka ktoś, kto wie znacznie więcej niż ja. Ktoś, kto naprawdę będzie mógł pana przeprosić.
* * *
Korytarz techniczny na najwyższym poziomie obręczy był znacznie węższy niż te w sektorach mieszkalnych. Druga – nie mniej ważna – różnica polegała na tym, że jego plastalowe ściany pozostawały cały czas przezroczyste. Za nimi ciągnęły się w nieskończoność ogrody hydroponiczne i komory z uprawami mięsa. Między kolejnymi polami dało się zauważyć obłe kształty zbiorników. Zielone zawierały zapasy wody, w białych gromadzono tlen.
Widząc ogrom tego miejsca, Henryan zrozumiał, dlaczego dowództwo zrezygnowało z utrzymywania atmosfery na poziomie technicznym stacji. Plantacje były w pełni zautomatyzowane, pracownicy obsługi pojawiali się w nich od święta, zazwyczaj wtedy, gdy dochodziło do poważniejszej awarii, z którą nie potrafiły sobie poradzić roboty. Ciągnące się wzdłuż całej obręczy korytarze miały wiele kilometrów. Oszczędności na ogrzewaniu i napowietrzaniu tak dużej przestrzeni musiały być gigantyczne.
Teraz jednak admiralicja uznała, że zaplecze techniczne stacji może być idealnym, a zarazem odizolowanym szlakiem komunikacyjnym dla ważnych gości. Wystarczyło zablokować dostęp do kilku wind z poziomów pośrednich ramienia, aby powstała niezależna alternatywna struktura pozwalająca na szybkie przemieszczanie się dużej liczby osób między poziomami mieszkalnymi, tarasami i kosmoportem. Dzięki zamknięciu całego sektora stworzono warunki do przyjęcia i zakwaterowania kilku setek rozkapryszonych parlamentarzystów, jednakże wąskim gardłem projektu były wciąż windy, a właściwie ich brak. W każde ramię wbudowano bowiem tylko osiem szybów, zbyt mało, by wszyscy chętni mogli się dostać w tym samym czasie z obręczy na tarasy albo do kosmoportu, jeśli admiralicja zgodzi się wysłać nad pole bitwy tak wiele spartanów.
Z tego powodu pułkownik nakazał służbom technicznym zamknięcie jeszcze dwóch ramion w sektorach przylegających do wydzielonego obszaru. Dzięki temu senatorowie zyskają dostęp do kolejnych szesnastu szybów, co powinno rozładować ewentualne kolejki VIP-ów; wygodami załogi nikt się oczywiście nie przejmował. Aby zapewnić gościom pełne bezpieczeństwo, trzeba było zablokować wszystkie wyjścia awaryjne prowadzące z części mieszkalnej na poziom techniczny – i tym właśnie, między innymi, zajmowali się teraz ukarani żołnierze.
Zewnętrzny luk otworzył się bezgłośnie. Kilka obłoczków pary poszybowało w głąb okrągłego korytarza, gdy Henryan wychodził ze śluzy. Zatrzymał się już po dwóch krokach, na jego drodze stał bowiem olbrzymi humanoidalny robot. Jedna z maszyn nadzorujących uprawy hydroponiczne, aktualnie w stanie spoczynku. Święcki rozejrzał się niespokojnie, ale prócz zastygłej w bezruchu maszyny nie zauważył niczego ani nikogo.
Tregvas wyminął go jakby nigdy nic.
– Co wy wyprawiacie, kapralu? – zapytał zdezorientowany Święcki. – Ja pracuję w korytarzu! Wy mieliście zająć się ramieniem.
Kapral nie zatrzymał się nawet.
– Polecenie z góry. Rozmowa potrwa trochę, a pan sierżant nie może zaliczyć kolejnej podpadziochy. Zrobię pierwszy z pańskich szybów, potem zajmę się swoimi. Szybki jestem – dodał tonem usprawiedliwienia.
– Ani kroku dalej! – ostrzegł go Święcki. – Nie wkurzajcie mnie bardziej, Tregvas. Wracajcie natychmiast!
– Ale…
– Nie ma żadnego ale.
– Jak pan chce, sierżancie. – Tregvas wzruszył ramionami. – Chciałem tylko pomóc.
– Obejdzie się – mruknął Henryan.
Mało brakowało, a ten cholerny głupek by odkrył, że przydzielone Henryanowi szyby już zabezpieczono.
– Gdzie ten wasz „ktoś ważniejszy”? – zapytał wracającego kaprala.
Ten – nadąsany – odparł dopiero po dłuższej chwili:
– Pan aktywuje robota…
Święcki pochylił się, odłożył skrzynkę narzędziową, a potem wcisnął czerwony guzik na torsie plastikowego giganta. Wyświetlacze wbudowane w szkielet robota zaczęły się budzić do życia. Pół minuty później maszyna wyprostowała się płynnym ruchem.
– Dobry wieczór, sierżancie – z głośników w skafandrze Henryana dobiegł mechaniczny, bezosobowy głos.
Kimkolwiek był człowiek przemawiający przez tę maszynę, dobrze się zabezpieczył przed rozpoznaniem.
Sprytne posunięcie, uznał Święcki.
– Nie mam czasu – burknął. – Przejdźmy do konkretów.
– Wiesz, po co to spotkanie?
– Poniekąd.
Dziwny dźwięk wydobywający się z głośników skafandra mógł być westchnieniem. Albo czymkolwiek innym, nie wyłączając zwykłego zakłócenia.
– Dajmy spokój tym gierkom. Za cztery tutejsze dni rozkazy Rady Najwyższej Gurdu’dihanu dotrą do najważniejszych sithu i rozpocznie się ostatni etap krucjaty przeciw Suhurom. Nie możemy przyglądać się biernie temu, jak ginie jedna z trzech rozumnych ras w znanym wszechświecie. Zrobimy wszystko, aby nie dopuścić do jej zagłady. Jesteśmy gotowi poświęcić wiele…
– Na przykład mnie – wtrącił ostro Henryan.
– Nie, to nie tak – zaprzeczył spiskowiec mechanicznym głosem. – Louismail był jednym z nas. Ale działał z własnej i nieprzymuszonej woli. To on wymyślił plan dostarczenia broni Wojownikom Kości i to on go zrealizował. Niestety wpadł i dlatego potrzebujemy teraz twojej pomocy… – Spiskowiec zamilkł. – Bez ciebie cała nasza dotychczasowa praca pójdzie na marne.
– I dobrze, mój tajemniczy przyjacielu. Tak będzie chyba najlepiej dla wszystkich. – Święcki zmienił ustawienie serwomotorów skafandra; mógł w nim teraz wygodnie usiąść. – Mam na karku was i wubecję, nie mówiąc już o zespole dochodzeniowym starego. Nie ma chwili, żebym nie był inwigilowany przez którąś ze stron. Chcąc ze mną porozmawiać, musicie posuwać się do takich sztuczek. Nie widzisz, człowieku, że nie jestem w stanie wam teraz pomóc?
– Mylisz się.
– Nie, nie mylę się! – wybuchnął Henryan. – I co więcej, nie zamierzam być kolejnym Seifertem.
– Nie żądamy tego od ciebie – zapewnił go spiskowiec.
– Naprawdę? – zakpił Święcki. – Czego w takim razie ode mnie chcecie?
– Wyłącznie pomocy.
– No właśnie. Za pomaganie wam grozi mi bilet w jedną stronę. Do miejsca gorszego od piekła. Wiem, co mówię, bo zajrzałem tam kiedyś. Po drodze mi było…
– Dołożymy starań, żeby do tego nie doszło.
Kolejne obietnice bez pokrycia.
– Dołożycie starań… – prychnął Święcki. – A jak coś pójdzie nie tak, znów mnie szczerze przeprosicie.
Przywódca Bogów nie odpowiedział. Święcki sięgnął do klawiatury, aby ponownie aktywować serwomotory. Zmarnował wystarczająco dużo czasu.
– Zaczekaj. – Mechaniczny głos znów popłynął z głośników. – Nie znasz całej prawdy o nas i o sprawie. Wiesz tylko tyle, ile przekazuje ci strona przeciwna, a to nie jest zbyt miarodajne źródło.
– Proszę bardzo, masz okazję uświadomić mnie tu i teraz – rzucił zniecierpliwiony Henryan.
– Nie mogę.
– Sam widzisz.
– Przekazując ci te informacje, naraziłbym zbyt wiele przyzwoitych osób.
– Sugerujesz, że powinienem wam pomóc, nie mając bladego pojęcia, co robię i dlaczego?
– Tego nie powiedziałem.
– Ciekawa sprawa, bo ja właśnie coś takiego usłyszałem.
– To bardziej skomplikowane, niż myślisz. Chociaż co do jednego masz rację. Potrzebujemy twojej pomocy i możemy wiele dać w zamian. Ale to nie wszystko. Powinieneś wiedzieć, że Rutta nie gra z tobą uczciwie.
– Doprawdy?
– Widziałem twoją kartotekę…
– I co z tego? – zapytał Święcki. – Chyba tylko Godbless nie ma pojęcia, z kim rozmawia, kiedy łączy się z centrum dowodzenia.
– I to z tego, że Rutta pozbędzie się ciebie, gdy tylko przestaniesz mu być potrzebny.
Henryan roześmiał się na głos.
– Masz na to jakieś dowody?
– Mam.
– Ale nie możesz mi ich pokazać.
– Mogę.
– Zatem proszę, nie krępuj się…
Odpowiedź nadeszła po nieco dłuższej przerwie.
– Jutro dostaniesz przesyłkę z kodami dostępu do zastrzeżonych baz danych. Sam będziesz mógł sprawdzić korespondencję pułkownika w tej sprawie. Rutta potrzebował kogoś, kto będzie mu bezwzględnie posłuszny, dlatego kazał sprawdzić pod tym kątem przede wszystkim kolonie karne i więzienia. W ten sposób trafił na ciebie. Nadajesz się do jego celów idealnie, ale możesz być pewien, że gdy tylko doprowadzi tę sprawę do końca, wrócisz tam, skąd przybyłeś.
– I tu się grubo mylisz – powiedział Święcki bez namysłu. – Nie wrócę na Pas Sturgeona. Nigdy.
– Sprawdź korespondencję Rutty, a zrozumiesz, który z nas tkwi w błędzie.
– To nie będzie takie proste – zauważył Henryan.
– Wiem. Ale wierzę w ciebie. Rozgryzłeś Annelly, choć wydawało jej się, że jest sprytniejsza od systemu. To było świetne posunięcie, przyznaję. Gdybyś przycisnął Zajcewa, zamiast udowadniać nam, jak jesteś dobry, to spotkanie wyglądałoby inaczej. Nie byłbym aż tak ostrożny.
– Myślisz, że ten kamuflaż cię ochroni?
– Tak. – Odpowiedź była krótka i stanowcza.
– Skąd ta pewność?
– Annelly jest jak dziecko: uwielbia bawić się w podchody, ale nie dostrzega szerszej perspektywy. Ja postępuję inaczej.
– To jeszcze nie znaczy, że nie zdołam cię wyśledzić. Zostawiasz ślady jak każdy. Trzeba je tylko umieć znaleźć w informatycznym szumie.
– Zatem pobaw się w detektywa, sierżancie. Uprzedzam jednak, że tym razem szum będzie przytłaczający. Nie usłyszysz w nim niczego sensownego. Pozwól, że oszczędzę ci kolejnych nieprzespanych nocy. Robot, przez którego do ciebie przemawiam, jest teraz podłączony do tysiąca czterystu terminali w sześciu sektorach obręczy, nie mówiąc o kilkuset kolejnych urządzeniach w piaście.
– Parę dni poszukiwań…
– Zgadza się. Parę dni wytężonej pracy przyniosłoby efekt, ale musiałbyś zaprząc do roboty główne komputery stacji, a tego nie możesz zrobić. Jeśli spróbujesz namierzyć mnie domowymi sposobami, nie odkryjesz prawdy przed ostatecznym rozstrzygnięciem.
Henryan nie odpowiedział od razu. Jego rozmówca miał rację. Od ostatniej bitwy dzieliło ich już tylko kilka dni, a Rutta i Valdez siedliby mu na karku, gdyby zauważyli, że w takim momencie zaczął coś robić na własną rękę.
– Pogadamy, jak zobaczę te pliki – rzucił w końcu.
– W porządku. Daj znać Tregvasowi, gdy będziesz gotowy na następne spotkanie. Tylko pamiętaj: czas ucieka.
* * *
Święcki sprawdził po raz trzeci mocowanie linki asekuracyjnej, a potem nacisnął czerwony guzik otwierający zewnętrzny właz ostatniej śluzy. Jeden ruch ramienia wyrzucił go w niezmierzoną czerń pustki. Elastyczna linka, którą był przywiązany do pancerza stacji, naciągnęła się płynnie i zatrzymała go moment później. Poczuł lekkie szarpnięcie, po którym zaczął się zbliżać do obręczy. Silniczki manewrowe pozwoliły mu na wykonanie prawidłowego obrotu, a po chwili magnetyczne podeszwy butów przywarły do porowatej powierzchni gigantycznej piasty.
Zrobił kilka niezdarnych kroków, pochylił się i sprawdził oznaczenia prowadnic. Na wózku trzeciej zobaczył symbol głównej anteny. Przypiął się do uchwytu karabińczykiem asekuracyjnym i chwilę później zwolnił zaczep magnetyczny linki. Opuścił go ostrożnie na pole kotwiczne, a gdy półkula elektromagnesu zetknęła się płaską podstawą z wypolerowanym metalem, szarpnął trzykrotnie, żeby sprawdzić, czy mocno trzyma.
Wszystko było w najlepszym porządku, mógł więc uruchomić dyszę i ruszyć. Unosząc się nad niewielkim wózeczkiem, sunął wzdłuż szyny prowadzącej do odległej o kilkaset metrów anteny. Jazda trwała wystarczająco długo, aby mógł się zastanowić nad swoją niewesołą sytuacją.
Rozmowa z przywódcą Bogów wstrząsnęła nim bardziej, niż przypuszczał. Kazała mu też poważnie zastanowić się nad tym, co powinien teraz zrobić. Bał się dalszego życia z poczuciem winy, a to coraz bardziej go przytłaczało. Był jednak człowiekiem – istotą genetycznie uwarunkowaną do walki o przetrwanie. Nie mógł, nie umiał poddać się depresji, choć ta wciąż brała górę, jak choćby wtedy, gdy postawił się wubecji. Wówczas miał gdzieś, czy przeżyje, ba – wolał nawet zginąć z ręki tego sadysty, byle nie musieć już więcej myśleć. Był gotów na wiele, żeby tylko nie wrócić na Pas Sturgeona, i wiedział, że jeśli ktokolwiek spróbuje go tam odesłać – Bogowie, Rutta czy jakiś czarnuch – ten mocno się zdziwi.
Do niedawna uważał, jak widać naiwnie, że w tym tunelu jest światełko i że jedyną szansę na odzyskanie pełnej wolności da mu bezwzględne posłuszeństwo wobec pułkownika. Tymczasem – jeśli w słowach, które usłyszał w korytarzu technicznym, było ziarno prawdy – nawet to rozwiązanie gwarantowało mu powrót do kolonii karnej, i to bez względu na to, jak zakończy się konfrontacja z Bogami. Spławienie wubecji niczego nie zmieniło. A Rutty nie może przecież zaszantażować w podobny sposób.
Co mi zatem pozostaje, zakładając, że Bogowie nie kłamią? Wyłącznie odejście, uznał w myślach. Skoro tak, odejdę z takim hukiem, że cały znany wszechświat o mnie usłyszy.
Zaraz jednak odezwał się w nim głos rozsądku. Najpierw trzeba było sprawdzić, czy przywódca Bogów faktycznie nie kłamał.
Uśmiechnął się pod nosem. Wbrew pozorom spiskowcy dotarli do niego w idealnym momencie.
Wózek zaczął zwalniać. Święcki zbliżał się już do obłej podstawy, na której zamocowano pęk długich masztów antenowych. Szyna prowadnicy skręcała tutaj długim łagodnym łukiem pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i biegła dalej aż do szczytu najdłuższego z nich. Cel jego wyprawy znajdował się jednak o wiele niżej, tuż nad podstawą konstrukcji. Gdy wózek się zatrzymał, Henryan poluzował nieco linkę, przesunął się nad moduł złącza i przymocował do niego dwoma karabińczykami. Dopiero po trzykrotnym sprawdzeniu linek wyłączył elektromagnesy podtrzymujące przytroczony do lewej nogawki kombinezonu pakunek z konsolą przenośnego komunikatora i podłączył urządzenie do jednego z gniazd.
Odczekał kilkanaście sekund, pozwalając, by konsola wykonała wszystkie testy, a gdy zapalił się rząd zielonych kontrolek, wcisnął kwadratowy klawisz aktywujący nadajnik. Milisekundowy impuls opuścił antenę i pomknął z prędkością światła ku nanobotom pozostawionym przez Seiferta w jaskiniach. Moment później na ekranie konsoli pojawiły się wiadomości zwrotne.
Święcki uśmiechnął się. Zadanie wykonane. Wypiął konsolę z gniazda, rozejrzał się, po czym wziął szeroki zamach i cisnął ją w przestrzeń.