355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 15)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 15 (всего у книги 24 страниц)

DZIEWIĘĆ

Zajcew czekał na niego w korytarzu przedziału mieszkalnego. Stał tuż za załomem grodzi, w miejscu, skąd mógł obserwować główne skrzyżowanie poziomu. Oparty o ścianę wpisywał coś do podręcznego komunikatora, uśmiechając się pod nosem, jakby go to bawiło. Na moment przed tym, nim Święcki zdążył skręcić w odnogę prowadzącą ku jego kabinie, czarnoskóry wartownik przerwał notowanie i spokojnie wmieszał się w tłum. Henryan był święcie przekonany, że ich spotkanie jest dziełem przypadku.

– Musimy pogadać, kolego sierżancie – rzucił półgębkiem Zajcew, nie odrywając wzroku od ekranu czytnika.

– Nie sądzę – powiedział ostrożnie Henryan.

– Wubecja węszy wokół kolegi – dodał szybko czarnoskóry wartownik.

– Wiem.

Zajcew zerknął na niego zaskoczony.

– Zwolni kolega trochę – poprosił, zmieniając ton.

– Śpieszę się. – Henryan zbył go ponownie, i to nie dlatego, że tak kazał porucznik. Naprawdę nie miał ochoty na drążenie tej sprawy.

– A może jednak? – syknął poirytowany Zajcew. – Tym razem nie skończy się na rewizji pod nieobecność gospodarza. Czekają na kolegę.

Święcki wzruszył ramionami.

– Niech sobie czekają. Nic nie zrobiłem.

– Na kolegi miejscu sprawdziłbym wszystkie kieszenie – poradził mu Zajcew, po czym skręcił w odnogę korytarza, przepychając się między wracającymi do kajut żołnierzami pierwszej zmiany.

Henryan zaklął i wbrew sobie zwolnił nieco. Zwalczył pokusę natychmiastowego sprawdzenia kieszeni. Mógł mieć ogon, skoro wubecja zdecydowała się na otwartą konfrontację. Od załomu, za którym zaczynał się jego korytarz, dzieliło go zaledwie kilkanaście kroków. Jeśli ma się pozbyć kryształu, to tylko tutaj. Wszedł w największy ścisk, wsunął dłonie do kieszeni, jakby sięgał po coś od niechcenia, i natychmiast trafił na zimną piramidkę. Chwycił ją w dwa palce. Zastanawiał się gorączkowo, co zrobić z tym kukułczym jajem… tak się chyba kiedyś mówiło na podrzucone ukradkiem przedmioty. W tej części korytarza nie było publicznych atomizerów. Mógłby upuścić mikrokryształ na kratownicę podłogi, bo w ścisku nikt by tego pewnie nie zauważył, ale to nie załatwiało sprawy. Za moment godzina szczytu się skończy i przezroczysta piramidka będzie kłuła w oczy każdego przechodnia. Nie mówiąc o kamerach monitoringu.

Nie, tak się jej nie pozbędę, pomyślał Święcki. Może lepiej podrzucić ją komuś? Po namyśle zrezygnował i z tego rozwiązania. Nie był tak zręczny jak ten, kto raczył go wiadomościami od Bogów. Wpadka była niemal pewna, a kiedy „obdarowany” podniesie głos… Szlag by to! Nagle poczuł, że ktoś ujmuje jego dłoń, tę, w której trzyma piramidkę. Nie był to mocny chwyt, ale delikatne muśnięcie, tak zaskakujące, że nim zrozumiał, co się dzieje, mikrokryształ zmienił właściciela. Nie dostrzegł twarzy kobiety w białym mundurze medyka, która wyprzedziła go właśnie zdecydowanym krokiem, wybawiwszy przy okazji z kłopotu. Zanim zniknęła w tłumie, zauważył tylko, że ma ognistorude włosy i jasną, nakrapianą piegami skórę na karku.

Dzięki ci, pomyślał, skręcając w lewo, w wąski korytarz ozdobiony dwoma rzędami skanerów i włazów. Tutaj było o wiele spokojniej. Kilku żołnierzy, wracających z dyżuru jak on, zmierzało ku swoim kwaterom.

Kładąc dłoń na skanerze, Święcki głośno przełknął ślinę. Drzwi rozsunęły się z ledwie słyszalnym sykiem. W środku nie było całkiem ciemno, jak wtedy gdy wracał ze zmiany. Tym razem przywitał go miły półmrok. W przytłumionym blasku paneli oświetleniowych dostrzegł trzy zwaliste sylwetki.

– Sierżant Prydeinwraig? – Pytający z pewnym trudem wymówił walijskie nazwisko. Sądząc z akcentu, trudny język, z którego pochodziło, był mu obcy.

* * *

Nie zabrali go do siebie. Nie musieli. Szybka, lecz dokładna rewizja z pełnym skanem układu trawiennego zajęła im zaledwie kilkadziesiąt sekund. Potem Święcki trafił na krzesło przy biurku. Funkcjonariusze Wydziału Bezpieczeństwa stanęli wokół niego tak, aby miał w polu widzenia tylko jednego z nich.

– Gdzie mikrokryształ? – zapytał najniższy, ale i tak przewyższający Henryana przynajmniej o głowę.

– Nie mam żadnych mikrokryształów – zapewnił go Święcki, zdając sobie momentalnie sprawę, że odpowiedź była zbyt konkretna i za szybka.

Wubek również uważał, że zaskoczony podejrzany powinien najpierw zapytać, o jaki kryształ chodzi. Na tej stacji wszyscy mieli z nimi styczność. Były najpowszechniejszymi nośnikami danych.

– To już wiemy – skwitował funkcjonariusz, strzepując pyłek z nienagannie skrojonego munduru. – Pytałem, co z nim zrobiłeś.

Święcki popatrzył mu prosto w oczy i nagle poczuł zimny dotyk w okolicach krzyża. To nie było spojrzenie normalnego człowieka.

– Trafił do najbliższego atomizera zaraz po tym, jak go znalazłem w kieszeni – wyjaśnił po chwili zastanowienia, starając się, aby jego słowa zabrzmiały szczerze. – Nie zamierzam bawić się w spiski i ratowanie zwierzaków. Nie nazywam się Seifert.

Wubecy wymienili spojrzenia.

– Proszę, proszę. Jak na kogoś, kto wyrzuca kryształy bez odczytania, zadziwiająco dużo wiesz o ich zawartości – rzucił z rozbawieniem przesłuchujący.

– Zostałem pouczony, by nie mieszać się w te zabawy – wyjaśnił Święcki.

– Kto cię pouczył?

– Porucznik Valdez.

– Kundel pułkownika – prychnął jeden z wubeków stojących za plecami Święckiego.

– Co ci takiego powiedział? – zapytał ten stojący na wprost.

– Nic konkretnego.

Wielka jak łopata dłoń spoczęła na ramieniu sierżanta. Wiedział, co taki gest może zwiastować. W kopalniach też go przesłuchiwano, gdy dochodziło do awarii pancerzy albo maszyn. Pomysłowość ludzka nie zna granic. Zarówno gdy w grę wchodzi odbieranie sobie życia, jak i wydobywanie prawdy.

– Postaraj się wyrażać precyzyjniej – poradził mu mężczyzna z tyłu.

– Wydawało mi się, że porucznik jest po waszej stronie… – zaczął Święcki i syknął głośno, gdy palce olbrzyma zacisnęły się na ścięgnie w jego ramieniu. Ten facet wiedział, jak zadawać ból. – Naprawdę! To on mnie ostrzegał przed próbami kontaktu ze strony Bogów. Radził, żebym trzymał się od nich z dala.

– I żebyś wyrzucał kryształy do atomizera?

– Nie – zaprzeczył Henryan. – Chciał, żebym mu je przekazywał.

– Dlaczego więc tego nie robiłeś?

– Ze… strachu.

– Przed czym?

– Przed takimi wizytami jak ta, przed wmieszaniem się w jakąś aferę…

– Wiemy, co jest w twoich aktach, sierżancie. A raczej czego w nich nie ma.

Czyżby stworzenie nowej kartoteki i zmiana wyglądu nie zmyliły czujności WB? Święcki przełknął ślinę i podniósł wzrok.

– Skoro wiecie o wyroku, powinniście się też domyślić, dlaczego Rutta ściągnął mnie tutaj.

– Niektórzy twierdzą, że nasz poziom intelektualny pozostawia wiele do życzenia, sierżancie. – Najniższy z agentów założył ręce na piersi. – Pewnie dlatego musimy się posiłkować tak brutalnymi metodami przesłuchań.

– Pułkownik chce, żebym robił za przynętę dla Bogów. – Henryan zrozumiał aluzję.

Wubek uśmiechnął się. Naprawdę. Nie był to sadystyczny grymas, który często gościł na twarzach oprawców, gdy udawało im się w końcu złamać przesłuchiwanych, lecz normalny, szczery uśmiech rozbawionego człowieka.

– Stary dureń. Gdyby się nie mieszał i pozwolił nam działać, nie byłoby żadnych incydentów. Jaki plan ma tym razem?

Święcki opowiedział pokrótce o propozycji Valdeza, pomijając kilka mniej istotnych szczegółów, jak choćby oddanie porucznikowi poprzedniego mikrokryształu. Agenci wysłuchali go z uwagą, a kiedy skończył, milczeli przez chwilę. W końcu najniższy powiedział:

– A niech mnie, pieski wojny zaczynają bawić się w kontrwywiad.

Stojący za plecami Święckiego wubecy zarechotali.

– Posłuchaj mnie teraz uważnie, niedorobiony skurwyklonie strzelający do porządnych ludzi. – Lodowaty ton nie pasował do uśmiechu. – Od tej pory niczego nie będziesz wyrzucał. Każdy kryształ, który otrzymasz, odtworzysz natychmiast na tym terminalu. – Wskazał biurko w rogu. – Nie musisz go oglądać. Wystarczy, że zawartość zostanie skopiowana do systemu. Potem możesz go oddać Valdezowi, niech się bawi w detektywa.

Sierżant pokiwał gorliwie głową.

– Udawaj, że jesteś nadal przynętą starego, ale pamiętaj: od tej pory pracujesz dla nas, nie dla niego – dodał ten zza pleców.

Święcki znowu skwapliwie przytaknął.

– Jeden niewłaściwy ruch i wrócisz tam, skąd przyleciałeś. – Trzeci agent dorzucił pogróżkę.

– Rozumiem. Zrobię, co chcecie.

– Świetnie. – Wubek stanął na szeroko rozstawionych nogach, składając ręce za plecami. – Rutta nie zamiecie tej sprawy pod dywan. Nie tym razem. Stary dureń dopuścił do powstania nielegalnej tajnej organizacji. My ją zlikwidujemy, a ty nam pomożesz.

– Już powiedziałem, że zrobię, co chcecie.

Nacisk na ramię zelżał. Stojący naprzeciwko Henryana wubek, nie przestając się uśmiechać, skinął lekko głową. Ból, który przyszedł nagle, był ostry, przeszywający, nie do wytrzymania. Święcki zleciał z krzesła. Chciał zawyć, ale z jego ust wydobyło się tylko ciche stęknięcie. Cios w nerkę pozbawił go tchu. Padł na kolana z wybałuszonymi oczami. Trzymając się dłońmi za gardło, próbował łapczywie chwycić choć odrobinę powietrza. Wubek pochylił się nad nim i poklepał go po spoconym policzku.

– To mała zaliczka, na wypadek gdybyś zmienił zdanie.

DZIESIĘĆ

System Xan 4, Sektor X-ray,

09.09.2354

Trafiłem z deszczu pod rynnę? Może jednak nie. Może uda mi się to dobrze rozegrać i wyplączę się z tego gówna…

Święcki siedział przed konsolą łączności i przyglądał się ludziom wypełniającym wielkie centrum dowodzenia. Nie widział żadnych śladów nerwowości, ukradkowych spojrzeń, znaczących gestów czy uśmiechów. Normalni wachtowi przy codziennej pracy. Ilu z nich było zamieszanych w spisek Bogów? Może wszyscy, a może żaden. Nie, kilku na pewno sprzyja zwierzakom, uznał po chwili zastanowienia. Porucznik Valdez musiał mieć podobne zdanie, skoro nalegał na ograniczenie kontaktów poza centrum.

– Nie śpijcie, Pry! – Sierżant poczuł na ramieniu rękę przełożonego.

– Nie śpię, panie poruczniku – powiedział, spoglądając za siebie. – Musimy pogadać – dodał szeptem.

Twarz Valdeza pozostała bez wyrazu.

– Pokaż mi jakiś problem na wyświetlaczu – szepnął po kilku sekundach, które spędził, bacznie wpatrując się w konsolę.

Henryan wskazał palcem jeden z widocznych na ekranie wykresów.

– Miałem wczoraj wizytę – poinformował półgłosem.

– Czyją? – zapytał Valdez, przywołując dotknięciem kciuka hologram.

– Wubecji.

Porucznik ukrył wykres i udał, że szuka czegoś w danych.

– To było do przewidzenia.

– Wiedzą o wszystkim. – Święcki uprzedził kolejne pytanie.

– Od ciebie?

– Nie. Tak. Częściowo… – zaplątał się.

– Rozumiem. – Valdez podniósł wzrok i spojrzał w stronę podwyższenia. Stary nie patrzył na nich, rozmawiał właśnie z dwoma oficerami. – Czego chcieli?

– Wydawali się rozbawieni tym, co zamierzamy zrobić.

– Rozbawieni? – Porucznik zerknął na Święckiego, nie kryjąc zdziwienia.

– Tak – potwierdził sierżant. – Jeden z nich powiedział nawet, że może pan dalej udawać detektywa.

– Nie mogłeś trzymać języka za zębami?

– Próbowałem – warknął rozeźlony Henryan – i dlatego do tej pory sikam krwią.

Valdez wbił znowu wzrok w ekran i zmełł w ustach przekleństwo.

– Powinienem był się domyślić, że tak szybko wezmą cię w obroty.

– Mają moją teczkę. Tę prawdziwą – pożalił się Święcki.

– Oni mają własne bazy danych – wyjaśnił porucznik.

– Może powinniśmy się wyco… – Święcki przerwał w pół słowa na dźwięk syren alarmowych. Spojrzał na pulpit konsoli. Jedna z kontrolek migała wściekłą czerwienią. Wachtowy ze stanowiska trzeciego machał w ich stronę ręką.

– Kurwirtual! – syknął wściekły porucznik. Zwrócili na siebie uwagę całego centrum. – Bierzcie się do roboty, sierżancie! – warknął, gdy zapadła cisza. – Kwestię awaryjności sond możecie omówić z inżynierami, byle po wachcie! – dodał, biegnąc do swojego stanowiska.

Henryan aktywował szybko połączenie z dołem. Na jego holo pojawiła się wykrzywiona wściekłością twarz jakiejś kobiety.

– Jak się nazywasz, głąbie jeden?! – wrzasnęła, ledwie włączył fonię, i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – Dawaj mi zestaw kamer na stanowisko osiemdziesiąt cztery! I to natychmiast! Jeśli za minutę nie będę miała pełnego przekazu, każę cię podać do raportu, ty niekompetentna szumowino… bez śmiesznej czapeczki! To sabotaż!

Święcki słuchał jej utyskiwań, przesyłając polecenia do najbliższych satelitów. Dwadzieścia sekund później rój nanobotów wysypał się z zasobnika i pomknął w dół, ku wyznaczonym koordynatom.

– Za dwie minuty będziemy gotowi, doktor… Godbless – zapewnił kobietę, gdy zamilkła na moment. – Mieliśmy mały problem… – Urwał, gdyż jej holograficzne popiersie właśnie zniknęło.

– Co wy tu wyprawiacie? – Pułkownik pofatygował się na niższy poziom.

– Sierżant zgłosił mi problem techniczny, sir – zameldował Valdez zza swojej konsoli. – Właśnie go analizowaliśmy, kiedy…

Rutta zmierzył ich wściekłym wzrokiem.

– Jemu się nie dziwię, ale że wy, poruczniku, robicie takie numery… – pokręcił głową.

Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Święcki natychmiast zamieniłby się w kupkę popiołu.

JEDENAŚCIE

Naro zwolnił przed szczytem kolejnego wzniesienia. Ostatni rzut włócznią pokonał na czworaka, lawirując ostrożnie między głazami i kępkami kolczastego łuszczyku. Dotarł do grani i zamarł, obserwując otoczenie.

W oddali ujrzał wylot szerokiego parowu, a za nim rozległą równinę, po której kroczyło majestatycznie stado wielkich jak szałasy honbutów. W dole zbocza, na wprost niego, siedmiu członków garstni Karana Degarda kończyło właśnie przygotowania do łowów. Był z nimi stary Redu Nizo-Hakra, uczący młodzików, jak prawidłowo zastawić pułapkę na najpotężniejszego drapieżcę Suhurty.

Naro, widząc, że zdążył w porę, poderwał się na równe nogi. Zanim zszedł do myśliwych, wydał przenikliwy, bardzo niski hurgot klanowego pozdrowienia łowców, którego czające się w pobliżu bestie nie mogły usłyszeć. Wolał ujawnić swoją obecność zawczasu, nim skupieni wokół starca Wojownicy Kości wpadną w głębszy trans.

Kilkoma dobrze wyliczonymi susami pokonał strome zbocze i wylądował lekko na miękkim gruncie. Redu Nizo-Hakra wstał pierwszy. W jego hurgocie dało się wyczuć ostrą naganę.

– Na spasione tahary wielkich wojowników, dlaczego ty, który nie masz jeszcze żadnego przydomku, śmiesz zakłócać nam łowy?

Naro przesłonił oczy grubszą powieką i skulił pośpiesznie wypustkę.

– Wybacz mi, wielki łowco. Jestem Naro z lęgu Darana Toku-Taro. Najwyższy Suhur klanu wysłał mnie z wiadomością dla garstni Rekne Tare.

Pozostali łowcy poruszyli się nerwowo, słysząc jego hurgot.

– Otwórz zatem membrany – rozkazał stary Wojownik Kości.

– Zbór postanowił, że klan Trzykrotnie Przebitej Tarczy poprosi Duchy Gór o przebaczenie. Za trzy wschody, gdy rozpocznie się kolejne starcie słońc, wasza garstnia ma stanąć u wylotu jaskiń Bor Omot, by daniną własnej krwi wybłagać u bogów jeszcze jedną szansę.

– Za trzy wschody… – Redu Nizo-Hakra obliczał coś w myślach. – Czasu jest aż nadto i na podróż, i na łowy. A Duchom Gór ofiara będzie milsza, jeśli składający ją wojownicy zdobędą własne miażdżery. I to ze szczęk najdorodniejszego hrylla, jaki kiedykolwiek chadzał po tej równinie!

Młodzi łowcy poparli go zgodnym głośnym hurgotem. To była ich pierwsza wyprawa na tak grubego zwierza. Każdy miał nadzieję, że dokona na niej czynu, który da mu prawo do bitewnego albo łowieckiego przydomku.

Spełniwszy powinność, Naro pozdrowił starego Suhura zgięciem rąk we wszystkich stawach. Życzył mu tym sposobem pomyślnych łowów, a potem nie otwierając już membran, ruszył w kierunku zbocza, z którego przed chwilą zbiegł.

– Zaczekaj! – zahurgotał rozkazująco Redu Nizo-Hakra, osadzając go w miejscu. – Skoro już tu jesteś, może zechcesz dołączyć do garstni, którą poprowadzę? Tylko na czas tego polowania. Karan Degard zginął, przyda się zatem ktoś, kto zajmie jego miejsce, aby było ośmiu łowców.

– To będzie dla mnie wielki zaszczyt – odparł posłaniec, który nie tak dawno opuścił kojec klanu i nie miał jeszcze szans na zdobycie choćby zwykłego przydomka.

Łowy na hrylla… Niewielu Suhurów w jego wieku mogło się pochwalić zabiciem tej bestii. Na zdobycie własnego miażdżera nie miał co liczyć, z giganta można było bowiem pozyskać tylko osiem kości nadających się na tę broń. Najlepsze trofea przypadną zatem czterem najdzielniejszym spośród siedmiu wojowników garstni, ale jeśli dobrze się sprawi, może zdobyć kilka cennych kostek i ścięgien do swojej pierwszej zbroi. Ścisnął mocniej wypolerowany w kojcu dźgak, jedyną broń, jaką posiadał, i ruszył w kierunku kręgu.

Zajął wolne miejsce, by przesłoniwszy oczy grubszą powieką, chłonąć monotonny warkot modlitwy będącej zarazem instrukcją dla każdego z młodych łowców. Uczył się jej na pamięć, powtarzając za starcem dźwięk po dźwięku. W sto spęcznień błony był gotowy, podobnie jak pozostali członkowie garstni. Przepełniał go mistyczny zapał, który udzielał się nawet jego młodym taharom.

– Już czas! – Redu Nizo-Hakra zerwał się z miejsca w środku kręgu.

Choć zasady były bardzo proste, upolowanie takiej bestii nie należało do łatwych zadań. Istniał tylko jeden sposób na powalenie groźnego olbrzyma. Najpierw łowcy musieli wykopać doły, niewiele szersze od ich korpusów i głębokie na tyle, by po kucnięciu zniknąć w nich całkowicie. Redu Nizo-Hakra nakreślił na ziemi kilka długich linii, odmierzając je uważnie włócznią, po czym wyznaczył w każdym rogu powstałego prostokąta po dwa miejsca – to tam mieli się ukryć członkowie garstni. On sam wykopał sobie znacznie głębsze schronienie poza prostokątem, mniej więcej pośrodku krótszej linii. Gdy doły były gotowe, starzec kazał łowcom upleść osłony hełmów. Sporządzali je z gałązek roślin zrywanych na zboczach parowu. Dopasowywali kamuflaż kolejno, obserwowani czujnie przez starca i łajani, ilekroć zrobili coś nie tak.

Trzeba było wielu spęcznień błony, by stali się niewidzialni. W końcu i Naro, przyglądając się terenowi, nie umiał powiedzieć, która kępa roślin jest naturalna, a pod którą kryje się jeden z jego towarzyszy. Dół starego Wojownika Kości także został nakryty plecionką, mimo że w odróżnieniu od reszty pozostał pusty.

Kiedy garstnia zniknęła w przygotowanych kryjówkach, Redu Nizo-Hakra podniósł łuk i ruszył w kierunku równiny, wyhukując cicho znaną modlitwę myśliwych. Gdy odszedł, w parowie zapanowały głęboka cisza i bezruch. Naro nie potrafił powiedzieć, jak długo trwało to oczekiwanie. Wiedział jednak dobrze, co doświadczony łowca robił w tym czasie. Jego zadaniem było wyszukanie odpowiedniej zdobyczy, a hryllów w tej okolicy – zwłaszcza w czasie migracji wielkich stad honbutów – nigdy nie brakowało. Następnie stary Suhur musiał zwrócić na siebie uwagę drapieżcy i odciągnąć go od niemal nierozłącznego towarzysza, co było jednym z najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych elementów łowów. Z dwoma gigantami nie dałby sobie rady cały klan, a co dopiero garstnia młodzików. Wojownik Kości musiał podejść do czających się między skałami bestii tak umiejętnie, by leżący w pobliżu drugi hryll nie poczuł zapachu feromonalnej przynęty, którą łowca zamierzał przyciągnąć przyszłą ofiarę. Suhurowie znali wiele sztuczek pozwalających na zwabienie zwierzyny, a im starsi i bardziej doświadczeni byli, tym szybciej ją sprowadzali tam, gdzie zastawiano pułapki.

Redu Nizo-Hakra cieszył się opinią jednego z najlepszych łowców klanu, nic więc dziwnego, że wykonał swoją część zadania, zanim mniejsze słońce stanęło w zenicie. Ukryci w dołach myśliwi poczuli najpierw drżenie ziemi, a zaraz potem usłyszeli przenikliwy hurgot wracającego długimi susami mentora. Odważniejsi zerknęli w stronę wylotu parowu, unosząc nieco plecionki. Naro był jednym z nich, choć w jego wypadku należało mówić raczej o ciekawości niż brawurze.

Stary łowca gnał ile sił w nogach, a za nim pędził naprawdę dorodny hryll. Był kilka razy wyższy od wabiącego go Suhura. Z długiego korpusu zakończonego pękiem biczowatych ogonów sterczały dwie giętkie, długie szyje umieszczone nie z przodu, tam gdzie bestia miała oko, lecz po bokach, mniej więcej za nasadami przednich łap. Znajdujące się na ich końcach, wyposażone w cztery szczęki paszcze sięgały co rusz ku uskakującemu zwinnie Wojownikowi Kości. Redu Nizo-Hakra był jeszcze o strzał z łuku od swojej kryjówki, jednakże od kłapiących szczęk bestii dzieliły go najwyżej dwie długości włóczni.

Naro zaczynał wątpić, czy starzec da radę dobiec do pułapki. Jeszcze kilka spęcznień błony i masywne szczęki pochwycą go, a potem rozerwą na strzępy, czego młodzi myśliwi będą świadkami. Niedoświadczony posłaniec nie doceniał jednak kunsztu leciwego łowcy. Redu Nizo-Hakra sięgnął do worka przerzuconego przez jedno z ramion i nie zwalniając nawet na moment, wyjął wydrążoną kość honbuta. Wyrwał zwinnym ruchem zatyczkę, zanim bestia zdążyła ponownie sięgnąć w jego kierunku, tym razem obiema paszczami naraz. Uskakując, chlusnął zawartością naczynia za siebie. Mknące znów w jego stronę szyje zwinęły się błyskawicznie, jakby ktoś zdzielił je miażdżerami. Moment później hryll wierzgnął dziko, próbując otrząsnąć się z nieznośnego dla niego zapachu. Ziemia zadrżała w posadach, gdy potężny zwierz opadł na cztery grube łapska. Wyglądał na naprawdę rozwścieczonego. Łowca oddalił się w tym czasie na względnie bezpieczną odległość i nie zwalniając, zaczął ćwierkać jak ranny skaklak, by zdezorientowana ofiara nie zrezygnowała z pogoni.

Drapieżca usłyszał go i natychmiast podjął pościg. Ruszył przed siebie jak szalony, ale było już za późno. Redu Nizo-Hakra dobiegał właśnie do pułapki. Dwa susy wystarczyły, by minął pierwsze doły; dwa kolejne wydłużone kroki i stary Suhur wyhamował na krawędzi własnej kryjówki. Hryll także zwolnił, widząc, że maleńka ofiara przestała uciekać. Sunął teraz, przyginając przednie łapy, jakby gotował się do skoku. Obie paszcze trzymał wysoko uniesione, gotowe do pochwycenia i natychmiastowego rozszarpania bezczelnego Suhura.

Widząc, że gigant wchodzi pomiędzy nakreślone linie, stary łowca warknął najprzeraźliwiej jak umiał, a gdy paszcze drapieżnika pomknęły w jego kierunku, zeskoczył z gracją do przygotowanej uprzednio kryjówki i osłonił się dwiema włóczniami, które zostawił obok dołu.

To był sygnał dla garstni. Kiedy obie paszcze zaczęły ryć w ziemi, próbując dokopać się do zdobyczy, młodzi łowcy wyskoczyli z dołów i w całkowitej ciszy podkradli się do rozpłaszczonych łap hrylla. Zaczynała się najniebezpieczniejsza część łowów. Ośmiu myśliwych musiało uderzyć równocześnie w doskonale zsynchronizowanym ataku. Zadaniem czterech było przecięcie ścięgien w łapach bestii, aby ją unieruchomić. Niepowodzenie byłoby równoznaczne z wydaniem wyroku na całą garstnię. Czterej pozostali Wojownicy Kości musieli zaatakować obie szyje, których nasady znajdowały się w tym momencie na wysokości ich ramion.

Naro miał unieruchomić prawą tylną kończynę. Przednimi, znacznie ruchliwszymi, zajmowali się najlepsi z garstni: Rekne Tare, następca Karana Degarda, i Tilu Koru, najsilniejszy z nich wszystkich. Posłaniec uniósł pożyczony mu przez starego łowcę ścinak, skupiając się na drgających pod grubą skórą ścięgnach. Czekał na sygnał, reagując instynktownie na każdy ruch zwierzęcia.

Teraz liczyło się każde spęcznienie błony. Kryjówka starego Wojownika Kości była głęboka, lecz ta ogromna, głodna i rozwścieczona bestia mogła ją rozkopać i wydobyć smaczny kąsek, o ile pozostali łowcy nie okaleczą jej wystarczająco szybko. Aby to zrobić, musieli uderzyć jednocześnie. Porozumiewali się wysokimi, niesłyszalnymi dla zwierzęcia gwizdami, informując się wzajemnie, ilekroć byli gotowi do zadania ciosu. W końcu Naro usłyszał trzy potwierdzenia wygwizdane w tym samym czasie i widząc przed sobą rozpłaszczoną prawą tylną łapę, odpowiedział umówionym sygnałem. Opuścił wypolerowaną i zaostrzoną kość tiskuta, przeciął szarą skórę w miejscu, gdzie była najbardziej naciągnięta i najjaśniejsza, przepołowił grubą jak jego ramię wiązkę ścięgien i – ścigany żałosnym rykiem – wskoczył do wykopanego przez siebie dołu.

Gdyby plan zawiódł, tylko tak zdołałby uratować życie. Z góry dobiegało przeraźliwe skrzeczenie ranionej bestii. Ziemia drżała od spazmatycznych uderzeń gigantycznego cielska. Doświadczony łowca potrafił wyczytać z tych dźwięków stan ofiary, ale dla Naro było to pierwsze polowanie w życiu, mógł więc jedynie kulić się w dole, czekając na śmierć: swoją, reszty wojowników bądź bestii. A może wszystkich pospołu.

Kilkanaście spęcznień błony później rozległ się głośniejszy łomot i nagle ziemia przestała wibrować. Naro, przypominając sobie instrukcje starego łowcy, spróbował podnieść osłonę. Rozprostował lekko nogi, jednakże poczuł opór. Pchnął mocniej – z równie marnym skutkiem. Coś leżało na jego kryjówce. Coś bardzo, ale to bardzo ciężkiego. Powalony hryll. Zatem łowy były udane, pomyślał, czując dumę, że nie zawiódł. Idąc za radą starca, użył dźgaka, by sprawdzić, czy bestia zareaguje na ból. Ostry koniec kości wbił się w ciało drapieżnika, a to natychmiast zadrżało i poruszyło się niespokojnie.

Trudno, trzeba czekać. Ranny hryll straci w końcu siły. Jeśli w pobliżu są jakieś mniejsze drapieżniki, skona, zanim pierwsze ze słońc zdąży dotknąć szczytów gór. Jeśli nie ma w okolicy zwierza chętnego do dobicia i pożarcia giganta, Wojownicy Kości będą musieli poczekać, aż większe słońce zniknie za horyzontem. A gdy cielsko bestii przestanie wreszcie reagować na kolejne dźgnięcia, wyjdą z dołów, by oprawić upolowanego hrylla i zabrać wszystkie cenne kości, które posłużą im do wyrobu znakomitej broni i pancerzy.

* * *

Henryan nie zobaczył, jak młodzi łowcy oprawiają upolowanego hrylla, Suhurowie nie opuścili bowiem swych kryjówek do zakończenia jego wachty. Za to był pewien jednego – niedoświadczeni Wojownicy Kości nie zdążyli zranić hrylla, nim ten dokopał się do ich przewodnika. Stary tkwił wciąż w swoim dole, gdyż drapieżnik nie zdołał wyciągnąć go na powierzchnię, lecz masywne szczęki zadały mu tyle ran – obsługa centrum obejrzała je bardzo dokładnie, po tym jak naukowcy przejęli kontrolę nad większością kamer – że nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Nawet gdyby młodzi łowcy wydostali się ze swoich dołów wcześniej, czego żaden z nich nie zrobił, chociaż tylko trzej zostali przygnieceni przez zdychającego hrylla.

Święcki, obserwując to polowanie z perspektywy nanokamer, zastanawiał się, czy stary Suhur był zły na podopiecznych za to, że spóźnili się z atakiem, czy raczej dumny z tego, że garstnia, którą poprowadził na polowanie, pokonała najpotężniejszego lądowego drapieżcę tej planety. Nie mógł tego wiedzieć. A raczej nie chciał. Gdyby sprawdził na kolejnej zmianie zapisy z tej sesji, znalazłby zapewne transkrypcje wszystkich rozmów Suhurów przed łowami, w ich trakcie i po zakończeniu. Jakie to jednak miało znaczenie? Stary łowca zginął tak, jak zapewne pragnął: w starciu z najgroźniejszym przeciwnikiem. Zdążył też przekazać zdobytą wiedzę kolejnemu pokoleniu Wojowników Kości, zanim wiek i choroby skazały go na powolną i bolesną agonię. A młodzi, wspominając go, jak on wspominał wcześniej swojego mentora i jego poprzedników, nie pozwolą, by przekazana im wiedza poszła w niepamięć.

Cztery godziny standardowe po powaleniu bestii Henryan skończył pracę. Zdał stanowisko swemu zmiennikowi z wubecji, odmeldował się i ruszył w kierunku stacji kolejki. Zatopiony w myślach odczekał na peronie, aż skończy się szczyt, a gdy nadjechał pierwszy luźniejszy wagonik, wsiadł do niego, nie rozglądając się wokół.

Tym razem znalazł sobie miejsce siedzące – głównie po to, by sprawić problem temu, kto zamierzał podrzucić mu kolejny kryształ. Obok niego przystanęły dwie kobiety. Obie były niewysokie, jedna należała do personelu medycznego, druga – nieco tęższa od koleżanki – nosiła mundur służb technicznych. Zwrócił na nie uwagę, ponieważ miały na głowie naczolniki, a w uszach słuchawki i z wypiekami na twarzy oglądały jakiś przekaz. Rozłączyły się, dopiero gdy kolejka minęła sektor wubecji.

Medyczka pokręciła głową.

– Potworność – rzuciła, spoglądając w przestrzeń.

– Potworność i bezsens – dodała jej koleżanka.

– Bezsens? – zdziwiła się medyczka.

– Z tego, co zrozumiałam – techniczka zmarszczyła brwi, jakby się koncentrowała – młody zwierzak przyniósł myśliwym wiadomość, że mają się udać do jakiegoś miejsca i złożyć ofiarę. Z siebie, rzecz jasna.

– Poważnie? – zapytała medyczka, a potem prychnęła z odrazą. – Durne zwierzaki.

Henryan posmutniał, słysząc te słowa.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю