355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 6)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 24 страниц)

TRZYNAŚCIE

– Annataly! Odezwij się, do cholery!

Gdy Nike wrócił do pomieszczenia, kapitan już doszedł do siebie. Jedną ręką przytrzymywał słuchawkę komunikatora z rozbitego hełmu, drugą usiłował docucić porucznika. Chwiejący się na nogach Iarrey stał pod ścianą i wymiotował.

– Widziałeś, dokąd poszedł? – Morrisey odwrócił się do kadeta, odsłaniając nieprzytomnego Bourne’a. Na czole porucznika widać było wielki, ciemniejący krwiak.

Nike bez słowa wskazał lewą odnogę korytarza.

– Twój komunikator działa?

– Nie wiem… zaraz sprawdzę. – Sięgnął do panelu na rękawie. Większość diod paliła się na czerwono. Wcisnął klawisz resetujący. Szanse na to, że autonaprawa zadziała, były niewielkie, ale co mu szkodziło spróbować.

– Iarrey, łap się za fazer, idziesz przodem! – zakomenderował tymczasem Morrisey, nie czekając na efekty. – Ja wezmę Bourne’a, a młody będzie ubezpieczał tyły. Spieprzamy na Nomadę, potem opalimy temu skrzydlatemu krzykaczowi piórka o najbliższą gwiazdę.

Nie dyskutowali. Nike szedł tyłem, cały czas wpatrując się w półmrok skrywający najodleglejszy sektor korytarza, nie zauważył więc, że Iarrey i kapitan stanęli raptownie.

– Co jest? – zapytał przestraszony, gdy wpadł na nich. Chwilę później sam zobaczył, co ich zatrzymało.

W miejscu, gdzie przedtem znajdowała się membrana prowadząca do łącznika z zewnętrznym kręgiem, nie było teraz nic. Gładka ściana nie różniła się niczym od reszty korytarza.

– Może to nie ta sekcja.

– Minęliśmy cztery membrany – powiedział Iarrey. – To było tutaj. Dokładnie tutaj.

– Jesteś pewien? – zapytał Morrisey.

– Stuprocentowo.

Kapitan położył bezwładnego Bourne’a na podłodze i podszedł do ściany. Przyjrzał się jej z bliska, po czym cofnął się o dwa kroki, ustawił fazer na maksymalną moc i wypuścił strugę plazmy prosto przed siebie. Nie trwało to dłużej niż sekundę. Duży fragment obłej ściany wyparował, ale gdy kłęby gryzącego dymu rozpełzły się, nie zobaczyli łącznika, który jeszcze niedawno tu był. Owalny otwór miał głębokość niemal dwóch metrów i wszystko wskazywało na to, że został wydrążony w litej materii.

– Kapitanie! – Nike spojrzał na wyświetlacze systemu łączności. Tym razem sporo diod świeciło się na zielono.

– Co znowu?

– Melduję, że mój system łączności działa.

– Świetnie, tyle że ze mną możesz pogadać bez pomocy systemu, a z Nomadą bez otwartych przejść się nie połączysz.

Morrisey odwrócił się, zaklął i nacisnął spust raz jeszcze. Znów spowił ich gryzący dym. W pewnym momencie Nike poczuł, że podłoga korytarza zadrżała. Jakby statek poczuł ból, jakby przeszył go jakiś skurcz. Kadet ledwie utrzymał się na nogach. Kapitan też się zachwiał, a końcówka strumienia plazmy, nim zniknęła, zrobiła spory wyłom w suficie.

Tym razem, ledwie dym się rozwiał, zobaczyli znajomy widok. To było wnętrze jednego z bocznych pomieszczeń, które oglądali po wejściu do łącznika. Morrisey uśmiechnął się krzywo.

– No to już wiemy, dlaczego nie zgadzały nam się pomiary.

– Zadziwiające – powiedział Iarrey, wciskając się do otworu. – Ten statek nie ma stałej struktury. Tworzy przejścia tam, gdzie są aktualnie potrzebne. – Rozejrzał się po pomieszczeniu i wskazał ścianę, w której przedtem była membrana wejściowa. Teraz widział tam taką samą gładką powierzchnię jak wszędzie. – Coś mi się zdaje, że zaprowadził nas prosto do miejsca, do którego mieliśmy dotrzeć. – Zawrócił i przyjrzał się krawędziom wypalonego otworu. – Spójrzcie na to, materia zaczyna się replikować…

Faktycznie, na wypalonej strumieniem plazmy gładkiej powierzchni zaczęły się pojawiać bąble, narośle – jakkolwiek to nazwać. Statek Obcych odbudowywał naruszoną strukturę.

Morrisey popchnął Nike’a w kierunku otworu, a potem pochylił się, by podnieść wciąż nieprzytomnego Bourne’a.

– Miejmy nadzieję, że główne korytarze nie zasklepiają się tak jak łączniki. Nike, masz dostęp do holoplanu tej części statku?

– Zgubiłem mapnik.

– To niedobrze. A pamiętasz rozkład tych pomieszczeń?

– Mniej więcej. Jesteśmy po prawej, tu były cztery pokoiki, takich na oko rozmiarów.

– Cztery, powiadasz… – Morrisey milczał przez chwilę, jakby coś obliczał. – Łącznik miał najwyżej piętnaście metrów długości. Te pomieszczenia mają po trzy metry szerokości. Musimy zatem przepalić około trzech metrów ścian, żeby dostać się do głównego korytarza. Mój fazer jest już prawie pusty, ale mamy dwa pełne. Powinno się udać.

– Nie możemy wypstrykać się z całej plazmy – zaoponował Iarrey. – Jest jeszcze ten… anioł.

– Będziemy się nim przejmować, jak go spotkamy – uciął dyskusję Morrisey. – Odsuńcie się.

– Nie – powiedział cicho, lecz zdecydowanie Nike.

– Co znaczy: nie? – Kapitan zatrzymał się i spojrzał na niego wrogo.

– Powinien pan to przemyśleć, sir… – Nike przełknął głośno ślinę. – Ta materia pali się, wydzielając sporo dymu. Jeśli wejdziemy tam wszyscy, podusimy się. Lepiej zostańmy tutaj i stąd…

– Młody ma rację. – Iarrey, przyglądając się krawędziom otworu, nieoczekiwanie poparł kadeta. – Ta dziura zasklepi się za jakieś sześć, siedem minut. Napieprzaj, Henrichard, ale my z Bourne’em poczekamy tutaj. Nie będziemy ci zabierać tlenu. – Podał Morriseyowi swój fazer.

* * *

Kapitan zużył całą plazmę z fazera porucznika, zanim zdołał się przebić do czwartego z pomieszczeń. Według obliczeń od głównego korytarza dzielił ich jeszcze tylko metr ściany. Niestety pierwszy otwór zmniejszył się już na tyle, że istniała obawa, iż nie zmieszczą się do niego. W tej sytuacji Morrisey postanowił wyczerpać resztkę plazmy ze swojego fazera, mimo że stanowił on jedyną obronę trójki czekających w wewnętrznym korytarzu astronautów.

Iarrey zdołał poszerzyć otwór o kilkadziesiąt centymetrów, zanim cichy syk oznajmił, że plazma się skończyła. To dawało im kilka dodatkowych minut. Dowódca Nomady nie próżnował w tym czasie. Krztusząc się od gryzącego czarnego dymu, przepalał kolejną ścianę. Nike i Iarrey spoglądali lękliwie na niknący w mroku korytarz. Gdyby Obcy zdecydował się w tej chwili pojawić, nie mieliby najmniejszych szans. Woleli nie myśleć, co będzie, jeśli Morrisey się pomylił i zewnętrzny krąg już nie istnieje.

– Teraz albo nigdy! – Pierwszy oficer chwycił Nike’a za ramię i wskazał coraz szybciej zmniejszający się otwór w ścianie. – Wchodzimy.

Podnieśli wciąż nieprzytomnego porucznika i przetaszczyli go do pierwszej kabiny. Mimo braku ciążenia nie była to łatwa operacja. Kłęby łzawiącego, drażniącego płuca dymu nie pozwalały otworzyć oczu i zaczerpnąć głębiej powietrza. Byli już w otworze między trzecim a czwartym pomieszczeniem, kiedy w słuchawce Nike’a coś zaszumiało i nagle usłyszał mocno zniekształcone słowa. Morrisey przebił się do miejsca, w którym łańcuch dron nadal miał łączność z Nomadą.

Krztusząc się, wypadli na korytarz.

– …ie jesteście, odbiór! – Zachrypnięty od krzyku głos nawigatorki brzmiał w uszach Nike’a jak najcudowniejsza muzyka.

– Smiley, żyjemy! – ryknął w przerwie między spazmami kaszlu. – Skurwyklonia mać, żyjemy! Jesteśmy w głównym korytarzu!

Morrisey, leżący dwa metry od niego z oczami czerwonymi jak wampir, nagle zesztywniał.

– Coś ty powiedział? – zapytał ledwie zrozumiale.

– Zameldowałem, że… – Z trudem łapiąc oddech, Nike uśmiechnął się do niego, ale natychmiast spoważniał.

Twarz kapitana nabiegła krwią.

– Coś ty powiedział, skurwykloni pomiocie? – powtórzył Morrisey i znów się rozkaszlał.

– Nie rozumiem…

– Nie rozumiesz? – Morrisey podniósł fazer, którego lufa wciąż się żarzyła. – Jak nazwałeś Annataly?

Nike pobladł. „Smiley”… Tak Annataly pozwalała na siebie mówić tylko wtedy, gdy… Na statku pilnował się, ale tutaj, ze szczęścia…

– To nie tak…

– Nie tak? – Morrisey ledwie mówił, ale jego oczy wyrażały bezgraniczną nienawiść. – Ostrzegałem cię, śmieciu. Najmniejszy ślad i…

Nike zamknął oczy, gdy kapitan naciskał spust. Nie poczuł nic, za to usłyszał przeraźliwy wrzask.

– Henrichard!

Zdumiony spojrzał w głąb korytarza. Stała w nim postać w pełnym skafandrze próżniowym. Bez wątpienia Annataly.

– A ty, sklonowana szmato, co tu robisz? – Nie mniej zaskoczony Morrisey popatrzył na przybyłą, po czym ze złością odrzucił bezużyteczny rozładowany fazer. – Kto, do cholery, pilnuje statku?

– Szmato? Sklonowana? – Głos Annataly zabrzmiał w słuchawkach jak syk żmii. – Może gdybyś bardziej interesował się mną niż butelką, nie miałbyś takich problemów ze wzwo…

– Zamknij się, dziwko! – ryknął kapitan, siniejąc na twarzy. – Zabiję cię razem z tym… tym…

– To ty się zamknij, Henrichard! – Te słowa nie padły z ust Annataly ani Nike’a. – Gówno mnie obchodzi twoja potencja! – mówił podniesionym głosem Iarrey. – Mamy tu teraz większy problem. I nie zamierzam zginąć tylko dlatego, że tobie, stary pijaku, już nie staje, zrozumiano?!

Morrisey spurpurowiał. Otwierał właśnie usta, żeby posłać do diabła pierwszego i całą resztę, lecz Annataly go ubiegła.

– Nie wiem, na co wy trafiliście, ale powinniście zobaczyć, co znalazłam za tymi grodziami. – Rzuciła w ich stronę holopad.

– Załóż się, że nas nie przebijesz. – Morrisey chwycił urządzenie w locie. Włączył odtwarzanie, choć widać było, że bardziej interesuje go w tym momencie przegryzanie gardeł, zarówno nawigatorki, jak i kadeta.

Ładownie statku wydawały się ogromne. Trudno było ocenić, jak wielkie. Równie trudno było zliczyć, ile ciał – chociaż słowo „ciała” chyba nie bardzo pasowało do sytuacji – się w nich znajdowało. Widzieli tysiące, dziesiątki tysięcy wypatroszonych i zamrożonych humanoidalnych istot wiszących w równych szeregach. Kobiet, mężczyzn, nawet dzieci…

– Co to, do skur… – wyszeptał Morrisey po chwili ciszy.

– Nie wiem jak wam, ale mnie się to teraz składa w logiczną całość – powiedział Iarrey. – Gość ze skrzydłami, te ciała, pojazdy w doku…

– Co ty pieprzysz, Heraklesteban? – zdziwił się Morrisey. – Jakie znowu pojazdy?

– Zajmowałem się analizą tych stateczków przytwierdzonych do wieży w doku – przypomniał mu Iarrey. – Katalogowałem wszystko i… spokoju mi to nie dawało. Odniosłem wrażenie, że jeden skądś znam. A w każdym razie…

– Streszczaj się – zganił go Morrisey.

– Biblia. Księga Ezechiela – powiedział krótko Iarrey. – Koło w kole.

– Prosiłem grzecznie…

– Opis aniołów zabierających proroka Ezechiela do nieba. – Nike pierwszy załapał. – Tam jest opisany pojazd, którym go wieźli. I koło w kole.

– Takie samo rozwiązanie techniczne zauważyłem w pojazdach, które znaleźliśmy w doku tego statku – dokończył Iarrey.

– Chcesz mi powiedzieć, że ten skrzydlaty skurwyklon z ryjem jak syrena alarmowa to protoplasta anioła? – zapytał Morrisey.

– Jaki skrzydlaty skurwyklon? – dołączyła do niego równie zdziwiona Annataly.

– Tak – Iarrey nie zwrócił uwagi na jej pytanie – to właśnie chcę powiedzieć. Od tysięcy lat ludzie mówią o spotkaniach z aniołami, wysłańcami Boga. A tu mamy statek, na którym jest skrzydlata istota wyglądająca jak zdjęta z fresku starożytnej świątyni, i do tego całą ładownię wypatroszonych humanoidów. Idę o zakład, że to ludzie.

– Czyli…

– …my naprawdę jesteśmy pokarmem bogów – zakończył za dowódcę Iarrey.

– No dobrze. – Morrisey wyłączył holopad. – Czy teraz mogę się już dowiedzieć, kto czuwa na Nomadzie?

– Kiedy straciliśmy kontakt, obudziłam ojca Pedroberto – odpowiedziała spokojnie Annataly.

– No to módlmy się, żeby nasz skrzydlaty przyjaciel nie zechciał go odwiedzić przed nami – z westchnieniem podsumował sytuację Morrisey.

CZTERNAŚCIE

Szli w kierunku hangaru, wciąż wywołując Nomadę. Bezskutecznie. Nie uzyskali połączenia na żadnej z częstotliwości alarmowych. Nike na wszelki wypadek trzymał się z dala od kapitana.

– Zabiję go, po prostu zaduszę własnymi rękami – gorączkował się Morrisey. – Gdzie ten katabas polazł?

– Jak go znam, obżera się teraz w mesie – wtrącił Iarrey.

– Tam też są głośniki – zgasił go kapitan.

– Nie sądzicie chyba – powiedziała Annataly – że ten… ee… Obcy jakoś dostał się na nasz statek?

– A niby jak? – prychnął Morrisey.

– Anioł stający przed księdzem…

– Jak miał przed nim stanąć?! – wrzasnął zirytowany Morrisey. – Goły w otwartej przestrzeni? Jakby był taki mocny, toby nie utrzymywał atmosfery na własnym statku.

– Tylko zastanawiałem się na głos – żachnął się pierwszy oficer.

– Siejesz defetyzm i tyle. Bez kodów dostępu nie otworzyłby śluz, a Pedroberto niespecjalnie ma go jak zauważyć.

– A nie pomyślałeś, skąd Bourne ma takiego krwiaka na czole? – zapytał Iarrey.

– Bo oberwał centralnie? – odparł Morrisey.

– Czym oberwał? – skontrował natychmiast Heraklesteban. – Nike mówi, że widział, jak anioł przystawiał mu do twarzy tę dziwaczną narośl.

– I co z tego? – zniecierpliwił się kapitan, po raz kolejny wywołując Nomadę.

– A jeśli w ten sposób wysondował jego myśli? Zebrał wszystkie potrzebne mu informacje? W tym kody dostępu do śluzy?

– Fantazjujesz.

– Być może. – Iarrey uśmiechnął się złośliwie. – Jeszcze parę godzin temu nie wierzyliśmy w istnienie Obcych. Teraz mamy ładownie pełne wypatroszonych ludzi, kolesia wyglądającego jak anioł i pojazdy z Biblii… Jak dla mnie, zrobiło się na tyle fantastycznie, że wszystko jest prawdopodobne. Nawet to, co wydaje się totalnie niedorzeczne.

Kapitan nie odpowiedział. Ze zdwojoną energią zaczął wywoływać Nomadę. Nike, pomimo strachu i odrazy, w głębi serca podziwiał jego upór. Nie wierzył, by te próby przyniosły jakikolwiek efekt, ale gdy po setnym wezwaniu pośród trzasków rozległ się niewyraźny głos, niemal krzyknął z zachwytu.

– Ojcze, to ja! – ryknął Morrisey. – Słyszy mnie ojciec?

– …ak, słyszę cię, synu.

Głos był zniekształcony, ale zrozumiały. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

– Sytuacja alarmowa – podjął kapitan. – Musi ojciec obudzić kadetów i przysłać ich w pełnym rynsztunku bojowym z zapasowymi hełmami na ten wrak. Natychmiast.

– Obawiam się, że to niemożliwe – odpowiedź była tyleż krótka, co konkretna.

– Słucham? – Morriseya zatkało.

Przez chwilę panowała cisza.

– Nie odzywałem się do was – powiedział w końcu ojciec Pedroberto – bo musiałem sobie przemyśleć tę sprawę.

– O czym ojciec, do skur… – zirytował się kapitan.

– Zamilcz, Henrichard! – uciszył go kapłan. – Tolerowałem twoje grzeszne uczynki, bo nie miałem wyjścia. Ale teraz już mam.

– Obserwowałeś nas? – zdziwił się Iarrey. – Jeśli tak, to widziałeś, co zarejestrowały kamery w ładowniach tego statku. Słyszałeś, co mówiłem…

– Owszem – potwierdził ojciec Pedroberto. – Jeśli wam się wydawało, że nie mam powołania, to głębokoście się mylili. Ja naprawdę wierzyłem w słowo Boże. W to, co zapisano w Piśmie. A że czasem postępowałem inaczej…

– Ale jakie to ma teraz znaczenie? – zapytała łamiącym się głosem Annataly. – Co to ma wspólnego z wysłaniem po nas promu?

– Nie domyślasz się? – spytał kapłan.

– Nie.

– To, co dzisiaj zobaczyłem i usłyszałem, zaprzecza podstawom mojej wiary. Wiary, którą wyznają dziesiątki miliardów ludzi w setkach skolonizowanych systemów. Wiary, która od tysiącleci kształtuje naszą cywilizację. Znaleźliście dziś dowody na to, że czciliśmy istoty, które traktowały nas tak, jak my traktujemy… bydło rzeźne. Jak sądzicie, czym skończyłoby się wyjawienie tej prawdy? – Zapadła cisza, nawet Morrisey nie odpowiedział. – Mogłoby to zachwiać podstawami cywilizacji. Może nawet doprowadzić do kolejnej wojny…

– Przestań pieprzyć, wredna świnio! – Kapitan w końcu nie wytrzymał. – Dla kasy byłeś w stanie przymykać oko na rzeź niewiniątek, a teraz zgrywasz świętego…

– Byłem grzesznikiem, to prawda – przyznał ojciec Pedroberto – ale znalazłem sposób na odkupienie swoich win w obliczu Boga.

– Jakiego znowu Boga? – żachnął się Iarrey. – Widziałeś przecież, czym są te istoty. Teraz już wiesz, że twoja wiara nie ma sensu…

– Ja to wiem – powiedział spokojnie kapłan – wy to wiecie, ale reszta ludzkości nie ma o tym pojęcia i nigdy się nie dowie.

– Nikomu nie powiemy, masz nasze słowo – obiecał gorliwie przerażony nie na żarty Morrisey, powoli zdając sobie sprawę, do czego zmierza ojciec Pedroberto. Nike, Annataly i Iarrey skwapliwie mu przytaknęli.

– Mylisz się, synu – stwierdził ksiądz. – Znam wasze ułomności. Jesteście zbyt zepsuci, żeby zatrzymać tę tajemnicę dla siebie.

– I kto to mówi? – prychnęła Annataly.

– Co ojciec zamierza? – zapytał z przekąsem Nike. – Chce nas ojciec zabić z zimną krwią? Czy to nie będzie wbrew siódmemu przykazaniu?

– Przykazania?! – zaśmiał się Pedroberto.

– Ty wcale nie chcesz za nic odpokutować! – wybuchnął Morrisey. – Boisz się, że wylecisz na zbity pysk razem z resztą waszej zakłamanej mafii…

Mina kapłana wskazywała jednoznacznie, że diagnoza kapitana jest trafna.

– Zamierzasz nas tutaj zostawić na pastwę losu? – zapytał Iarrey. – Z tym potworem na karku?

– Aż taki szalony nie jestem – odparł kapłan. – Moglibyście coś jeszcze wymyślić… Dlatego zadbałem, żeby ten statek został wymazany z historii świata. A jeśli jeszcze nie wiesz, o czym mówię, mój synu, słowo klucz brzmi: kolapsar. Z Bożą pomocą uaktywniłem właśnie jedno z tych waszych piekielnych urządzeń. Za kilka godzin we wszechświecie nie pozostanie żaden ślad waszego odkrycia. Z Bogiem, moje dzieci.

– Będziesz się smażył w piekle, klecho! – wrzasnął Morrisey.

Pedroberto spojrzał na niego jak na niesfornego łobuziaka, po czym zniknął z ekranu.

– W świetle ostatnich wydarzeń nie sądzę, żeby piekło było dla niego straszakiem – mruknął załamany Nike.

– Ano właśnie… – Uśmiech kapitana Morriseya nie zwiastował niczego dobrego. – Skoro ten temat mamy już zamknięty i skoro mam dzisiaj umrzeć, a piekła nie ma, pora dotrzymać słowa danego Damiandreasowi, panie córeczkojebco…

Część druga

KOLONIA

PROLOG

System Xan 4, Sektor X-ray,

17.08.2354

Karan Degard przesłonił oczy grubszymi powiekami. Czekał na znajomy stukot arada, ale od strony namiotu nie dobiegał najlżejszy nawet szmer. Cisza trwała stanowczo zbyt długo. Mijały kolejne spęcznienia błony, lecz nic nie zapowiadało zmiany. Garstnik tkwił więc w bezruchu, choć obrzeże kołpaka wpijało mu się boleśnie w miękkisz. Tahary, wyczuwszy rosnące napięcie swojego żywiciela, poruszały się nerwowo w porowatości – zarówno te żerujące tuż pod powierzchnią, jak i mniejsze, ukryte przy chrząstce, która oddzielała tę część ciała młodego wojownika od najważniejszych narządów wewnętrznych.

Głuchy stukot świętej kości przywrócił mu spokój. Karan Degard otworzył oczy. Wyprostował się powoli, zaciskając szpony na pokrytych misternym wzorem uchwytach miażdżerów. Zasłony dzielące go od wodza klanu wciąż były opuszczone, jednakże dzięki blaskowi silniejszego słońca, które wstawało właśnie za zdobycznym namiotem, widział sylwetki poruszające się między płachtami falującymi na leniwym wietrze. Najwyższy Suhur przykucał właśnie na podwyższeniu.

– Duchy Gór znów przemówiły. Spełniły daną nam obietnicę – wycharczał z szacunkiem Karan Degard, przywołując ręką tragarzy.

Stojący najbliżej niego mennici rozsunęli się, przepuszczając dwóch ubłoconych, niemal nagich młodzików niosących wygięty mocno konar sągrowca, do którego przytroczono rzemieniami podłużny przedmiot. Nie dało się określić dokładnych kształtów daru, gdyż został szczelnie przykryty. Jedno było pewne: długością niewiele ustępował najokazalszej suhurskiej włóczni. Musiał też być bardzo ciężki, skoro gruba gałąź aż tak się wygięła. Przerzucona przez nią skóra tiszki szorowała przy każdym kroku po wydeptanej ziemi.

Na dany przez garstnika znak z szeregu wojowników wychynęli kolejni młodzicy. Z bojaźliwym szacunkiem ominęli tragarzy, aby rozstawić przed namiotem niskie trójnogi. Przygarbiony densha rozłożył pod nimi ozdobioną symbolami klanu skórę hrylla, a potem skropił ją posoką świeżo zabitego Gurda. Błękitne krople szybko wsiąkały, dołączając do setek wcześniejszych, tworzących poczerniałe plamy. Gdy potępiony przez bogów obracał się, by wrócić za namiot, wojownicy mogli zobaczyć na jego plecach spore wybrzuszenie. Misterna plecionka z wysuszonych ścięgien i drobnych kości wydymała się w miejscu, gdzie tkwiła wciąż zaschnięta pełchawka.

Gdy konar zawisł wreszcie na przygotowanym rusztowaniu, a tragarze wrócili do szeregu, Karan Degard zacisnął po raz kolejny grubsze powieki. Nie otwierając ich, sięgnął po skórę i zdecydowanym ruchem odkrył dar. Nie musiał patrzeć na zgromadzonych wokół mennitów i tłoczących się za nimi członków klanu, by wiedzieć, jakie zrobił na nich wrażenie. Szmery umilkły jak zacinakiem uciął. Zaległa cisza przerywana jedynie gulgotem piskląt siedzących w pobliskim kojcu. Na grubych rzemieniach wisiał dziwny, długi na cztery ostrza dźgaka srebrzysty przedmiot.

Chwilę później densha podciągnął przednią zasłonę namiotu. Tore Numa-Reh, sto pierwszy wódz klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy, wstał wolno, prostując kolejne stawy nóg. Kiedy szczytem płaskiego hełmu sięgnął sklepienia, zstąpił z podestu, wciąż spoglądając z góry na otaczających go o wiele niższych wojowników. Przesłonił cieńszą powieką główne oko dopiero wtedy, gdy opuścił cień. Karan Degard nie wiedział, czy to słońce poraziło Najwyższego czy może boski blask bijący od złożonego mu daru.

Tore Numa-Reh kroczył dumnie wąskim szpalerem najroślejszych mennitów, których i tak przewyższał o kilka grotów. Jego szara, pokryta gęstą siecią piroglifów i blizn skóra lśniła jak natłuszczona. Boczne oczy miał ufnie przysłonięte, lecz jego membrany tchawiczne sterczały spod obramowania kościanego hełmu. Karan Degard poczuł ciepły dreszcz przenikający go aż do głębi. Najwyższy Suhur klanu wydawał się nie tylko zaskoczony, ale i zadowolony.

Na rozkaz wodza przecięto rzemienie podtrzymujące dar Duchów Gór, a potem złożono go ostrożnie na okrytej skórą ziemi. Tore Numa-Reh kucnął przy błyszczącym obłym przedmiocie, aby przyjrzeć się licznym detalom. Patrzył długo i badawczo, czego jednak Karan Degard nie miał mu za złe. Sam spędził przed jaskiniami Bor Omot wiele spęcznień błony, rozkoszując zmysły widokiem Siewcy Gromów.

– Duchy Gór przemawiają do ciebie – zahurgotał w końcu Tore Numa-Reh, nie odrywając wzroku od daru. – To musi być dzieło bogów. Żaden Gurd nie stworzyłby czegoś tak wspaniałego. – Wyprostował wolno nogi. – Wiesz, jak posługiwać się tą bronią?

– Tak – odparł zgodnie z prawdą Karan Degard.

– Uracz zatem nasze oczy mocą Bogów! – rozkazał mu Tore Numa-Reh.

Garstnik skulił się niespokojnie, a jego tahary znów zaczęły się wiercić.

– O przerastający najroślejszych Wojowników Kości – zaczął ostrożnie. – Duchy Gór przestrzegły mnie, abym nie korzystał przedwcześnie z ich daru…

Wódz klanu przymknął grubsze powieki na bocznych oczach, skupiając na nim wzrok.

– Nie możesz czy nie potrafisz zaprezentować mocy tej broni? – zapytał.

– Mogę i potrafię – zapewnił go natychmiast garstnik, zwalczając po raz kolejny pokusę odchylenia kołpaka. – Zanim to jednak uczynię, chciałbym, abyś posłuchał ostrzeżenia przekazanego mi przez Duchy Gór.

– Otwórz zatem swoje membrany! – zahurgotał Tore Numa-Reh, wracając do cienia namiotu.

– Ta broń została wykradziona bogom Słońc i Gwiazd, którzy zazdrośnie strzegą swoich tajemnic, i dlatego może być użyta tylko jeden jedyny raz! – Karan Degard rozpoczął przemowę, której nauczył się na pamięć podczas długiego powrotu z gór. – Gdy z niej skorzystamy, bogowie dowiedzą się, że ją posiedliśmy, i ukarzą straszliwie tych, którzy dopuścili się świętokradztwa. Dlatego kazano mi zapamiętać, że powinniśmy trzymać ten dar w ukryciu aż do dnia ostatecznej bitwy. Duchy Gór zwą tę broń Siewcą Gromów. Tutaj – wskazał masywną kolbę – kryje się jej niewyobrażalna moc. Tak wielka, że najpotężniejsze pociski miotane przez Gurdów wydadzą się przy niej równie niegroźne jak wyschnięte nasiona sągrowca. – Przez szeregi wojowników przetoczyła się fala cichych szmerów, jako że broń błękitnokrwistych znana była ze swej niszczycielskiej siły. – Dzięki niej w jedno spęcznienie błony możemy odmienić losy nadchodzącej wojny. Ta broń zdoła dosięgnąć wroga odległego o dwadzieścia, a nawet trzydzieści strzałów z łuku. – Rozległ się kolejny szmer podziwu, jeszcze głośniejszy. Żaden Suhur nie sięgał wzrokiem na taką odległość. – Dobrze wymierzona, a do tego służy ta jej część – Karan Degard włożył szybko rękawice, aby nie zbrukać daru brudnymi szponami, po czym dotknął nabożnie wybrzuszenia u szczytu Siewcy Gromów – zamieni w krwawą miazgę nie tylko wodza Gurdów, ale też wszystkich towarzyszących mu czworonogich, i to w promieniu kilkunastu włóczni. – Nacisnął czerwoną plamkę ozdobioną magicznymi znakami i nagle ponad płaskim zakończeniem wypustki pojawił się widmowy obraz.

Zaintrygowany Tore Numa-Reh znowu opuścił cień, tym razem pośpieszniej, nie dbając o pozory. Karan Degard przesunął maleńką dźwigienkę, a gdy ze spodniej części broni wysunęły się dwie smukłe podpory, podniósł Siewcę Gromów z ziemi. Przyklęknąwszy obok, zwrócił cieńszy koniec broni w stronę strzegących brodu wież położonych w odległości piętnastu strzałów z łuku. Wszyscy widzieli na horyzoncie zarysy wysokich pni, na których umieszczono kościane strażnice, jednakże najlepszy nawet obserwator nie był w stanie powiedzieć, czy są obsadzone czy puste.

Garstnik przymknął boczne oczy, skupiając wzrok na przestrzeni przed sobą. Po chwili odsunął się na bok.

– Na śmierć moich taharów! – Tore Numa-Reh uniósł ręce.

Mennici poruszyli się niespokojnie. Tajemniczy widmowy obraz ukazywał szczyt wieży strażniczej i stojącego na niej wspartego na włóczni starego wojownika. Karan Degard pokręcił niewielką gałką i na przecięciu dwu przerywanych linii pojawiła się sylwetka znanego wszystkim łowcy honbutów. Mimo swojego wieku Kon Hon-Tamin wciąż pozostawał czujny. Czerwony punkcik spoczął nad jednym z jego oczu, nieco powyżej krawędzi płaskiego hełmu.

– O najwyższy z najwyższych, sam widzisz, jak cudowna jest ta broń – kontynuował garstnik zadowolony z wrażenia, jakie zrobił pokaz. – Dlatego proszę cię raz jeszcze, abyś przyjął przestrogę Duchów Gór i zachował istnienie Siewcy Gromów w tajemnicy aż do ostatecznego starcia, przed którego nadejściem ostrzegają nas opiekuńcze duchy.

Tore Numa-Reh opuścił ręce. Jego wypustka wiła się miarowo wokół obramowania kołpaka.

– Dlaczego nie możemy wypróbować broni już teraz? – Ten hurgot dobiegł od strony zacienionego namiotu.

W chrapliwym głosie najstarszego kapłana pobrzmiewało niedowierzanie i jeszcze coś, czego Karan Degard nie umiał zidentyfikować. Tikren Da-Deradha nie przerwał mu aż do tej pory, choć nieraz miał na to ochotę.

– Na tego, kto użyje Siewcy Gromów, spadnie wielki gniew bogów Słońc i Gwiazd – przypomniał pośpiesznie garstnik, cofając się o krok od daru. – Musimy zachować tę broń w ścisłej tajemnicy. To słowa Duchów Gór.

– Niekoniecznie! – Kapłan wyszedł z pogrążonego w przyjemnym półmroku wnętrza namiotu. Stukając miarowo aradem, ruszył w stronę wodza klanu i leżącego przed nim daru. – Bogowie dali mi znak dziś, po wschodzie pierwszego słońca. Złożyłem im w ofierze sześciu dorodnych Gurdów. Posoka każdego z nich płynęła po żłobieniach ołtarza równo, nie pieniąc się ani razu. Trzewia żadnego nie splątały się przy patroszeniu, mimo że wybrałem najdorodniejszych czworonogich, jakich schwytaliśmy ostatnio na równinach.

Karan Degard czekał pokornie, aż kapłan zamilknie.

– Powtarzam tylko to, co usłyszałem od Duchów Gór – zahurgotał.

Tikren Da-Deradha przesunął pomalowanymi na niebiesko szponami po chłodnym lśniącym korpusie Siewcy Gromów. Widać było, że i na nim niezwykła broń z zaświatów wywarła silne wrażenie.

– Zwiadowcy klanów pogranicza mówią, że Gurdowie budują nowe olbrzymie kręgi, tam – wskazał aradem na bród – na ziemiach, które utraciliśmy wiele starć słońc temu. Między nimi stawiają też szałasy z kamienia, a w nich tworzą cuda z drewna i żelaza. Posiedli też ponoć zdolność unoszenia się w przestworzach. Szybują po niebie szybciej niż kumaksy. – Tore Numa-Reh wydął membrany, jakby zamierzał mu przerwać, ale kapłan uciszył wodza jednym lekkim stuknięciem arada w spękaną ziemię. – Nie wierzyłem w te opowieści, podobnie jak większość z was, ale dzisiaj sam już nie wiem, czy słusznie. Wróg zrobił się podstępny. Przez setki starć słońc odbierał klanom ziemię. Tylko za mojego życia utraciliśmy pełne zwierza równiny za Valt Aram. Wyszedłem z kojca tam – wskazał ręką widoczne na horyzoncie góry – w siole u podnóża Stromego Osypiska, tego samego, na którym od niepamiętnych czasów składaliśmy ofiary. Wiele, wiele setek strzałów z łuku od naszych dzisiejszych granic. – Przesunął szpon na północ. – Nie mamy już dokąd się cofać. Za sadybami ostatnich klanów jest tylko ta kamienista wyżyna i klify opadające prosto do spienionego morza. Kiedyś było nas więcej, niż ziaren łuszczyku pomieści się na tarczy, dzisiaj nie zapełnilibyśmy nimi hełmu ani nawet kołpaka.

– Do czego zmierzasz? – zapytał Tore Numa-Reh, wykorzystując chwilę zadumy kapłana.

– Naoglądałem się w życiu podstępów wroga… – odparł Tikren Da-Deradha i znów zamilkł. – Nie dziwi cię, że Duchy Gór przemawiają przez prostego garstnika, pomijając nas, kapłanów?

Szmery przybrały na sile. Nawet mennici zaczęli hurgotać do siebie i rozglądać się, jakby szukali odpowiedzi na to pytanie w oczach towarzyszy broni. W końcu ich uwaga, jak przedtem, skupiła się na Karanie Degardzie.

– O czcigodny, nawet mnie wydało się to dziwne – wyświstał garstnik. – Nigdy nie prosiłem o podobne wyróżnienie.

– I tego nie rozumiem. My błagamy o nie każdego dnia, a tymczasem Duchy Gór przemówiły do ciebie…

– Byty opiekuńcze same decydują, do kogo się odezwą. – Wódz klanu stanął po stronie garstnika.

– Doprawdy? – Tikren Da-Deradha nie zamierzał dać za wygraną. – Znasz inny przypadek takiej łaski?

Tore Numa-Reh milczał przez dłuższą chwilę, a potem zaprzeczył, zwijając pokornie wypustkę. Za jego życia i pamięci nie zdarzyło się jeszcze, by ktoś prócz kapłanów usłyszał choć jeden gwizd bytów opiekuńczych. Kontakt z nimi wymagał przecież skomplikowanych rytuałów i wielu ofiar.

– Klnę się na moje miażdżery… – zaczął Karan Degard, lecz zaraz umilkł skarcony przez obu dostojników.

– Zwiń membrany! – rozkazał Tikren Da-Deradha.

– Nie waż się skrzeknąć, póki ci nie pozwolimy – dorzucił wódz, po czym zwrócił się do kapłana. – Karan Degard służy mi wiernie od sześciu starć słońc, znam go, odkąd opuścił kojec.

– Tak, wiem – zbył go Tikren Da-Deradha. – Kosztowałeś jego taharów, a on twoich. To jednak nie oznacza, że mówi prawdę.

Ostatnie słowa kapłana wzbudziły zdumienie. Nie tylko wodza, ale i wojowników. Kłamstwo i podstęp były klanom obce, dopóki na Suhurcie nie pojawili się Gurdowie. Przesada czy niedomówienie mogły się zdarzyć każdemu, nigdy jednak nie przyłapano Wojownika Kości na celowym kłamstwie.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю