355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 9)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 24 страниц)

PIĘĆ

Pas Sturgeona, Sektor Zulu,

26.08.2354

Zadanie nie było trudne – wystarczyło zająć w porannej kolejce jakiekolwiek miejsce oprócz szóstego i czekać, aż zautomatyzowany magazynier wykona resztę roboty.

Henryan zjawił się w dokach wcześnie. Obserwował, jak pięciu ludzi z jego brygady odbiera sprzęt, po czym podszedł do podajnika, jakby nigdy nic wziął kolejny zestaw narzędzi i rozmieścił je we właściwych wgłębieniach pancerza. Stanął w śluzie doku, zanim upłynęła minuta, którą system dawał na przygotowania każdemu więźniowi udającemu się do kopalni. Teraz musiał już tylko czekać na przybycie ostatniej dwójki skazanych i otwarcie przedziału transportowego wahadłowca.

Święcki pracował jak pozostali osadzeni. Jedyna różnica polegała na tym, że na każde wezwanie nadzorcy musiał rzucać narzędzia i robić wszystko, aby powstrzymać kolejnego samobójcę. Systemy ochronne kombinezonu, mimo niezwykłego zaawansowania technologicznego i samodoskonalącego się modułu sztucznej inteligencji, nie radziły sobie w sytuacjach krytycznych, zwłaszcza że pomysłowość osadzonych nie miała granic, a podstawowa metoda automatycznej prewencji, sprowadzająca się do chemicznego ogłuszenia, stanowiła ogromne zagrożenie dla więźnia.

Nie mając w chwili wezwania pojęcia, jak poważna jest sytuacja, Święcki musiał bezzwłocznie opuścić przydzielone mu stanowisko i udać się na miejsce wypadku. Stopień zagrożenia oceniał po drodze, analizując dane napływające do modułu ratowniczego. W biegu podejmował też pierwsze decyzje. W ciągu trzech lat odsiadki wziął udział w blisko czterdziestu takich akcjach. Zawiódł tylko w dwóch.

Stojąc teraz w śluzie, zastanawiał się, jaki los by go spotkał, gdyby posłuchał łysola. Draccos obiecał mu coś wyjątkowego. Z opowieści więźniów wiedział, że wachlarz tortur stosowanych w kolonii nie jest zbyt szeroki. Komendant realizował swoją wizję penitencji z zimną krwią. Ból traktował jako półśrodek, prawdziwym narzędziem terroru był według niego strach. Paraliżujący, wysysający duszę i rozum lęk. Tydzień spędzony w karcerze uświadomił Henryanowi, że mając wybór, zdecydowałby się raczej na ból – niechby zadawany codziennie, nawet przewlekły i silniejszy od tego, który cierpiał do tej pory – niż na kolejne tygodniowe zamknięcie w szczelnym pancerzu unieruchomionym dodatkowo polem siłowym grawitacyjnej platformy transportowej. Karcer był, przynajmniej jego zdaniem, najgorszą możliwą torturą. Skazaniec musiał stać całe dnie, gapiąc się w idealną czerń celi. Nie mógł w tym czasie poruszyć ręką ani nogą. Izolacja miała być całkowita, więc posiłki podawano automatycznie, wprost z zasobników w korpusie pancerza. Po capstrzyku platforma opadała jednostajnym ruchem do poziomu, by wrócić do pionu przy pobudce. Człowiek miał wrażenie kompletnego zatracenia. Kilka godzin takiej tortury można znieść bez trudu, jednakże po paru dniach pełnej izolacji nawet najtwardszy facet zaczyna odchodzić od zmysłów. Jest gotów powiedzieć i zrobić wszystko, byle wyrwać się z mrocznej otchłani.

Henryan znał siebie na tyle, by wiedzieć, że nie wytrzymałby dłuższego odosobnienia. Gdyby miał wyznaczyć granicę, za którą czeka nieodwracalne szaleństwo, byłoby to w najlepszym razie dziewięć, dziesięć dni. Do tej pory pamiętał atak paniki, gdy ósmego ranka usłyszał sygnał pobudki. Był bliski zawału albo wylewu i życie zawdzięczał wyłącznie modułowi medycznemu pancerza.

Im dłużej stał w śluzie, tym bardziej był przekonany, że dobrze postąpił, nie zastosowawszy się do wskazówek łysola. Ta próba, podobnie jak zdecydowana większość innych, i tak zakończyłaby się porażką. A on nie był jeszcze gotów na obiecaną karę.

Chwilę po nim w śluzie pojawili się dwaj ostatni członkowie brygady. Ku zaskoczeniu Święckiego nie było wśród nich łysola. Najpierw wydało mu się to dziwne, ale zaraz uznał, że ich wieczorna rozmowa musiała zwrócić uwagę kogoś z nadzoru.

Czyżby łysol zamiast do sztolni trafił na przesłuchanie albo co bardziej prawdopodobne, znalazł się sam na sam z mrokiem?

* * *

Cztery godziny pracy minęły spokojnie. Lewitując przed wyświetlaczem tablicy rozdzielczej kombajnu górniczego, Henryan kontrolował co jakiś czas wskaźniki temperatury głowic, aby nie doszło do ich przegrzania. Kabel, którym był podłączony do sterownika maszyny, utrzymywał go w jednej pozycji około metra nad podłogą kabiny. Święcki nie włączał magnetycznych butów, wolał unosić się swobodnie. Dzięki temu nie odczuwał wibracji powodowanych przez obracające się szybko głowice i potężne rozdrabniarki zmieniające urobek w żwir, a potem proszek. Dniówka takiej trzęsionki potrafiła dać człowiekowi w kość, i to dosłownie. Między innymi dlatego pracowali przy kombajnie na zmianę. W osiem dni zaliczali kolejno wszystkie stanowiska robocze na patroszonym helonowymi głowicami kawałku przedwiecznej skały. A gdy wydrą z niej ostatni gram rudy, przeniosą się na kolejną asteroidę. Na Pasie Sturgeona były ich miliony, nikt więc nie żywił obaw, że dla następnych pokoleń skazańców zabraknie pracy.

– Siedem dwa jeden, alarm w korytarzu trzecim.

Henryan zareagował błyskawicznie. Przesunął dłońmi po widmowych kontrolkach wyświetlacza. Spowolnił obroty głowic, cofnął je synchronicznie od czoła wyrobiska, a potem sięgnął wyuczonym płynnym ruchem do wtyczki kabla łączącego jego pancerz ze sterownikiem kombajnu. Nacisnął jednocześnie oba klawisze mocujące, ale nie na wiele się to zdało. Spróbował jeszcze raz, mocniej, następnie zaś chwycił drugi koniec kabla. Skutek był taki sam, czyli żaden. Gniazdo w obudowie maszyny też zostało zablokowane. To nie miało prawa się zdarzyć!

Słysząc nadawane monotonnym tonem wezwania, podciągnął się do wyświetlacza, by włączyć komunikator.

– Nadzór, mam problem – zameldował łamiącym się głosem. – Kabel łączący zaklinował się w gniazdach.

– Wypnij go z drugiej strony, durniu! – wrzasnął poirytowany strażnik.

– Próbowałem. Nawet nie drgnie.

W tle usłyszał przeraźliwy skowyt, tupot magnetycznych butów i wydawane w pośpiechu rozkazy.

– Tnij – poradził mu nadzorca.

– Tak jest! – odparł Święcki, sięgając do wgłębienia na osłonie prawego uda, gdzie spoczywał nóż laserowy.

Dziesiątki więźniów trafiły do karceru, spróbowawszy użyć tego krótkiego ostrza do uszkodzenia pancerza. Henryan wiedział, że to bezcelowe działanie. Zogniskowany promień gasł natychmiast, gdy stykał się z polem siłowym chroniącym złom, w który wciskano ich każdego ranka. Jednakże kable to co innego: lśniące błękitem ostrze przejdzie przez nie jak przez masło. Święcki włożył wtyczkę do gniazdka przy pasie, nacisnął klawisz aktywacji i… zaklął. Nóż nie zadziałał. Jego końcówka pozostała czarna jak wnętrze celi, które zobaczy już wkrótce, jeśli nie zrobi czegoś, co pozwoli mu wyjść z kabiny kombajnu.

– Nóż jest zimny – rzucił do komunikatora.

– Kpisz, siedem dwa jeden?

– Nie, sir. Mam zepsute narzędzia. Naprawdę. – Pokazał do kamery nóż i kabel wpięty poprawnie w gniazdo, po czym nacisnął kilkakrotnie klawisz aktywacji.

– Doigrałeś się, gnoju – wysyczał nadzorca pośród dźwięczącej ciszy.

Wycie umilkło jak nożem uciął. Henryan słyszał tylko głośne dyszenie człowieka, z którym rozmawiał.

– Nie rozumiem. Przecież… – zaczął mamrotać.

Naraz wszystko stało się jasne. Łysol podpuścił go, wiedząc, że chcący uniknąć kary ratownik sięgnie po zestaw, którego nie powinien brać; narzędzia zostały uszkodzone przez kogoś z poprzedniej zmiany celowo, aby unieruchomić jedyną osobę mogącą zapobiec tragedii. Ten skowyt, to wycie, które tak raptownie ścichło. Ktoś wyrwał się spod władzy Draccosa. Henryan usiłował sobie przypomnieć, kto pracował tego dnia w trzecim korytarzu. To musiał być jeden z nowych.

– Mam przesrane… – mruknął załamany.

SZEŚĆ

Gabinet komendanta mieścił się na końcu wytopionego w czarnej skale krętego korytarza. Klimatyzacja była tutaj jeszcze mniej wydolna niż na bloku więziennym zajmującym najwyższe poziomy, tuż pod zewnętrzną kopułą pancerza. Wystarczyło, że człowiek postał pod drzwiami kilka minut – co było nieodłączną częścią rytuału audiencyjnego – a pot lał mu się strumieniami po czole i plecach. Draccos lubił upokarzać swoje ofiary przy każdej okazji. Święcki zrozumiał to już wtedy, gdy wezwano go na dywanik po ostatniej udanej próbie samobójczej.

Tym razem oszczędzono mu wstępnych katuszy. Komendant przyjął go bez ceremonialnej zwłoki. Uzbrojony strażnik odsłonił drzwi gabinetu na widok zbliżającego się więźnia, a ten z ulgą, nie zwalniając nawet kroku, przekroczył próg klimatyzowanego wnętrza. Draccos siedział za biurkiem z kamienną twarzą. Dowódcą jednostki karnej nie mógł być człowiek o wrażliwej duszy, na tym stanowisku liczyły się zupełnie inne przymioty oraz dodatkowa multilicencja kapłana.

– Numer siedem dwa jeden melduje się na… – zaczął wylękniony Henryan.

– Zamknij się, Święcki, i siadaj! – Komendant zachował kamienną twarz, ale fakt, że zwrócił się do skazanego po nazwisku, nie po numerze, był więcej niż zastanawiający.

Henryan wykonał polecenie, przycupnąwszy ostrożnie na chybotliwym krześle. Ciężko było utrzymać na nim wymagany bezruch, gdyż dwie przeciwstawne nogi skrócono o centymetr. Tymczasem każde zachwianie mogło być pretekstem do wymierzenia więźniowi dodatkowej kary.

Draccos odchylił się w fotelu, mierząc czekającego na wyrok skazańca ostrym spojrzeniem, jakby próbował przeniknąć do jego umysłu.

– Pamiętasz, co ci obiecałem? – odezwał się obojętnym tonem.

Święcki skinął głową. Wolał nie otwierać ust, zwłaszcza że komendant zachowywał się dziwnie, co mogło oznaczać tylko kłopoty.

– Co masz na swoje usprawiedliwienie? – Tym słowom towarzyszył przyzwalający gest.

– Nie mogłem nic zrobić, sir. Narzędzia, które pobrałem rano, zostały celowo uszkodzone. Strażnicy mogą potwierdzić moje słowa. Ktoś umieścił w obu wtyczkach korektora mikrokapsułki z klejem i wyjął bezpieczniki z noża.

– Ty mogłeś to zrobić – stwierdził Draccos, prostując się w fotelu.

– Od chwili pobrania sprzętu byłem pod nieustannym nadzorem. Poza tym nie miałem dostępu do… – zaczął się tłumaczyć Henryan.

Odkąd uwolniono go z kabiny kombajnu, układał w myślach spójną wersję, starając się znaleźć wytłumaczenie każdego szczegółu. Godzina wystarczyła, by znalazł satysfakcjonującą w swoim mniemaniu liczbę argumentów przemawiających na jego korzyść.

Jednakże komendant nie pozwolił mu ich przytoczyć. Uciszył go, unosząc dłoń.

– Dość – powiedział. – Tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy miałeś dostęp do kleju, czy na nagraniach widać, jak wyciągasz bezpieczniki z noża, czy też sabotażu dopuścił się ktoś inny. Po czyjej stronie leży wina, jest teraz najmniej ważne. Na twojej zmianie zginął osadzony. Trzeci z kolei. Ktoś musi za to zapłacić.

Henryan podniósł rękę jak uczeń zgłaszający się do odpowiedzi. Nie chciał przerywać komendantowi, ale nie mógł też pozwolić, by ten nakręcił się jeszcze bardziej. Miał plan, jak do tego nie dopuścić.

Draccos spojrzał na niego gniewnie. Po chwili z wyraźną niechęcią udzielił mu głosu.

– Może powinniśmy się skupić na dopadnięciu tego, kto to wszystko ustawił? – wymamrotał Święcki. – Karząc mnie, wyładuje pan złość, ale…

– Chcesz mi pomóc w znalezieniu winnych? – zapytał pułkownik ze szczerym zdziwieniem.

– Zostałem wrobiony – przypomniał mu Henryan.

Draccos pokręcił głową, wolno, złowieszczo.

– Nie, przyjacielu. Dojdę prawdy bez twojej pomocy. Ani słowa więcej! – podniósł głos, gdy Święcki podrywał głowę, by zaprotestować. – Ty milczysz, ja mówię. Wczoraj otrzymałem dokumenty z admiralicji. Pewnie mi nie uwierzysz, ale pytano w nich o ciebie. – Uśmiechnął się pod nosem, jakby sam nadal nie mógł w to uwierzyć. – W gruncie rzeczy nie pytano, tylko zażądano wydania cię w trybie natychmiastowym.

Henryan poczuł nagły przypływ radości, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że komendant może blefować. Udawanie było jedną z jego kurewskich gierek: dać więźniowi nadzieję, a gdy ten się w nią wpije, wyrwać mu ją razem z zębami i pazurami, po czym rozdeptać na jego oczach. Święcki nie miał pleców w admiralicji, zresztą nikt z dowództwa by się za nim nie ujął, nawet gdyby w końcu znaleziono dowody winy Renauda. To, czy major handlował narkotykami, było teraz równie nieistotne jak współudział Henryana w ostatnim samobójstwie. Gdy to zrozumiał, uśmiechnął się pod nosem, co nie uszło uwagi Draccosa.

– Nie wierzysz? – zapytał komendant jadowitym tonem. – Uważasz, że cię urabiam, aby kolejna kara była boleśniejsza? – Pochylił się nad biurkiem i aktywował wyświetlacz zajmujący niemal cały blat. Ustawił wirtualny ekran w pionie, aby obaj dobrze go widzieli, a następnie otworzył jeden z folderów i powiększył znajdujący się w nim dokument. – No to patrz.

Nawet z tej odległości dokument wyglądał na prawdziwy, chociaż w dobie holo wszystko można było sfałszować. Wszystko prócz jednego…

Henryan podniósł ostrożnie rękę, a kiedy znów otrzymał prawo głosu, zapytał:

– Czy mogę?

Draccos zawahał się, widząc, że skazaniec wskazuje wyświetlacz, zaraz jednak na jego usta wpełzł złośliwy uśmiech. Domyślił się, o co chodzi. Świadom, że odmowa byłaby potwierdzeniem oszustwa, szybkim ruchem przesunął wirtualną płaszczyznę w stronę Święckiego, który w kilka sekund dotarł do źródła pliku.

– Myślałeś, że blefowałem – zakpił komendant, rozsiadając się wygodniej. – Nie, mój drogi. Tym razem nie musiałem. A wiesz, co jest w tej sprawie najlepsze? – Henryan pokręcił głową. – Nie wysłałem jeszcze odpowiedzi. Mam na to pełną dobę.

Święcki poczuł, jak w górę kręgosłupa pełzną mu wolno lodowate macki strachu.

– Tak czy inaczej, jutro będę wolny – oświadczył. Sam był zdziwiony, że głos mu się nie załamał.

Draccos uniósł pytająco brwi. Wyglądał na rozbawionego.

– Tak sądzisz?

Święcki skinął głową, raz, leciutko. Fala strachu opadła. Wiedział, że istnieją tylko dwa wyjścia z tej sytuacji: albo komendant każe go zabić, albo podpisze zwolnienie. Nie mógł okaleczyć więźnia i wydać go w takim stanie. Wbrew temu, co uparcie twierdził, nie był bogiem. A admiralicja nie znosiła, gdy ktoś się jej sprzeciwiał. Taka szuja jak Draccos nie zaryzykuje kariery, żeby utrącić nic nieznaczącego pionka.

– Tak sądzę – odparł.

– Nic o mnie nie wiesz, śmieciu! – prychnął komendant, zrywając się zza biurka. – Ja nie odpuszczam. Nigdy.

– Nie jestem wart tego, co panu zrobią, jeśli odkryją prawdę.

– Nie jesteś – przyznał Draccos, spoglądając na więźnia z niekłamaną odrazą. – Ale ja nie łamię danego słowa, nawet jeśli ma mnie to wiele kosztować.

Henryan przypomniał sobie ich pierwszą rozmowę.

– W takim razie daj mi szansę, o której mówiłeś. – Przeszedł na ty, ponieważ nie miał nic do stracenia, a nie zamierzał dłużej płaszczyć się przed tym skurwyklonem.

– Z przyjemnością. – Draccos usiadł na powrót za biurkiem, przełączył wyświetlacz na tryb prywatny, przesunął parę razy ręką, a na koniec wezwał ochronę. – Zdychaj w bólach, Święcki.

– Lepsze to niż dalsze patrzenie na twój szczurzy pysk – wypalił Henryan, przechylając się na krześle.

Było mu już wszystko jedno.

– To się dopiero okaże… – Draccos o dziwo nie stracił opanowania. To także mógł być zły omen. Gdy w drzwiach gabinetu stanęli strażnicy, dodał: – Zanim się pożegnamy, chciałbym, żebyś spojrzał na jeszcze jeden dokument. – Z radosnym uśmiechem otworzył inny folder.

Święcki miał przed sobą raport dotyczący śledztwa przeprowadzonego przez admiralicję na jego dawnym okręcie. Przebiegał wzrokiem kolejne linijki, czując, że wraca dawna niepewność. Gdy skończył czytać, przeniósł wzrok na rozradowanego komendanta.

– I co ty na to, morderco? – Zapytany przełknął ślinę, aż mu podskoczyło jabłko Adama. – Jak się czujesz, wiedząc, że zabiłeś niewinnego człowieka?

Henryan spuścił wzrok. Ta gnida wygrała na całej linii. Za to, co zrobił, zasłużył na śmierć, nie na dwadzieścia pięć lat choćby najcięższej kolonii karnej.

– Wyprowadzić osadzonego! – warknął Draccos, wciąż szczerząc zęby. – Wiecie, co z nim zrobić.

Strażnicy podnieśli Święckiego i bez słowa pchnęli go w kierunku drzwi.

* * *

Na czas wizyty wyjęto go z pancerza, strażnicy mogli go zatem razić ręcznym paralizatorem. Pierwszy raz zrobili to tuż za drzwiami gabinetu Draccosa; drugi, gdy dotarł na drżących wciąż nogach do rozwidlenia korytarza. Tam jeden z nich kopniakiem skierował więźnia w odnogę prowadzącą do części technicznej bloku administracji. Chwilę później minęli posterunek przy wejściu do doków. O tej porze pracowały w nich tylko roboty rozładowujące kontenery ze sprzętem i zaopatrzeniem. Henryan szedł chwiejnym krokiem, niewiele widząc przez załzawione oczy. Język wciąż stał mu kołkiem w ustach, a ślina ciekła spomiędzy pozbawionych czucia warg po brodzie i kapała na przepocony kombinezon.

Strażnicy zaprowadzili go pod ścianę wielkiej hali. Tam jeden z nich otworzył wewnętrzną gródź śluzy przeładunkowej, a drugi wepchnął Święckiego do środka.

– Stań na drugiej linii – rozkazał mechanicznym głosem.

Henryan doczłapał posłusznie do wskazanego znaku, po czym odwrócił się niezdarnie i spróbował uśmiechnąć kpiąco. Chyba zrozumieli, co oznacza ten grymas, a może nie spodobał się im wyraz jego oczu, w każdym razie porazili go obaj, niemal równocześnie. Święcki ucieszył się, widząc, jak kierują w jego stronę paralizatory. Prowokował ich celowo. Skoro kazano im wymęczyć go przed egzekucją, na zimno mogli bawić się całą zmianę, a może nawet dłużej. Gdyby jednak udało się ich wkurzyć… Liczył na to, że któryś zapomni się, widząc, iż skatowana ofiara wciąż z niego drwi.

Święcki zwijał się na zimnej kratownicy przez kwadrans, choć w jego odczuciu minęła cała wieczność. Oni tymczasem stali jakby nigdy nic, rozmawiając na zamkniętym kanale i czekając, aż dojdzie do siebie. Chip wszczepiony za prawym uchem każdego więźnia monitorował najważniejsze funkcje życiowe, on też poinformował oprawców, że tętno ofiary wraca do normy, mięśnie zaś w końcu wiotczeją. Odczekali jeszcze chwilę, jakby liczyli, że sam wstanie, ale on nie zamierzał ułatwiać im zadania. Im ciężej będą mieli, tym szybciej któryś przesadzi. Tego chciał się trzymać, lecz oprawcy przejrzeli jego podstęp. Zamiast ukarać go po raz czwarty, jeden ze strażników – nie patrząc nawet w stronę śluzy – rzucił:

– Wstawaj, siedem dwa jeden.

Henryan spróbował się podnieść, ale wciąż był zbyt słaby. Ręce tak mu się trzęsły, że nie zdołał podźwignąć ciała.

– Potrzebujesz dodatkowej zachęty, śmieciu? – zakpił drugi strażnik.

– Twoja żona jakoś na mnie nie narzeka – odparł, a raczej wybełkotał Święcki, licząc, że ta zniewaga przeważy w końcu szalę.

Chyba go nie zrozumieli. Syntezator mowy musiał się usmażyć.

Chwilę później jeden z nich podszedł i bezceremonialnie postawił go na nogi. Wyglądało na to, że zaczynają się nudzić. Jeśli zaaplikują mu teraz kolejną dawkę wstrząsów, minie sporo czasu, zanim oprzytomnieje. On o tym wiedział i oni też. Dlatego tak bardzo zależało mu na rozzłoszczeniu drani. Oddałby wszystko, byle skończyli z nim tu i teraz, zamiast zaczynać zabawę od początku, co znając ich sadystyczne upodobania, było całkiem możliwe.

– Stój tam i ani drgnij! – krzyknął strażnik tkwiący wciąż poza śluzą, przywołując gestem kompana. Gdy obaj znaleźli się w doku, gródź została zamknięta.

Święcki odetchnął z ulgą. Zatem to koniec. Jeszcze kilka chwil i dołączy do brata – co do tego nie miał już żadnych wątpliwości. Za moment rozlegnie się sygnał alarmowy, rozbłysną żółte, potem czerwone światła, a na koniec zaczną pracować pompy. To, czy w momencie otwarcia zewnętrznej grodzi będzie jeszcze żył, czy skona wcześniej, po krótkiej walce o każdy atom tlenu, zależało wyłącznie od tempa, w jakim powietrze zostanie usunięte ze śluzy. Jedno było pewne: żywy bądź martwy zostanie wyssany w próżnię, by zamarznąć w okamgnieniu i kiedyś, za minutę albo miliard lat, roztrzaskać się o którąś z krążących w kosmosie przedwiecznych skał. Właściwie było mu wszystko jedno. Zdążył pogodzić się z myślą o śmierci, która – po tym, czego się dowiedział – była mu milsza niż kiedykolwiek w ciągu minionych trzech lat.

Czas mijał, a on stał zgarbiony, wciąż drżąc na całym ciele. Pierwszy kwadrans minął, zanim Henryan się spostrzegł. Wciąż był zbyt oszołomiony, aby myśleć o czymkolwiek innym niż dręczący go ból. Po kolejnych piętnastu minutach, gdy w końcu zdołał się wyprostować, zaczął mieć wątpliwości. A jeśli to nie koniec, jeśli to tylko krótka przerwa w czekającej go męce? Zamknęli go tutaj, by wracał do sił, ponieważ nie chciało im się sterczeć i czekać. Poszli do kantyny, by coś przekąsić, albo po nowe instrukcje, ale lada moment wrócą, by znów się nad nim pastwić.

Pieprzyć to, pomyślał. Minuty, godziny, jakie to ma znaczenie. I tak im się wymknę. Dzisiaj, najpóźniej jutro. Dłużej nie mogą mnie tu trzymać.

Pokrzepiony tą myślą spędził w śluzie następne trzy godziny. Stał nieruchomo na drugiej linii z wyzywającym uśmiechem, na wypadek gdyby go jednak obserwowali, co powinni robić, jeśli chcieli mieć pewność, że nie spróbuje im uciec przed czasem. W rzeczywistości jednak niewiele mógł zrobić – magnetyczne więzy krępowały go do tego stopnia, że nie zdołałby sięgnąć dłońmi do twarzy ani zrobić dwóch kroków. Pozostawało mu tylko czekać i bić się z własnymi myślami.

Wzdrygnął się, usłyszawszy wycie syren. Śluzę zalało rytmicznie migające żółte światło. Najpierw się wystraszył, że to już koniec, ale niemal natychmiast dotarło do niego, że śmierć oznacza wygraną. Gdy po trzydziestu sekundach zapłonęły czerwone lampy, zrozumiał, że coś jest nie tak. W tym samym momencie powinny ruszyć pompy. On jednak nie słyszał charakterystycznego świstu powietrza wciąganego przez liczne kratownice. I wciąż mógł oddychać. Zerknął na wyświetlacz na ścianie śluzy. Piętnaście sekund do otwarcia zewnętrznej grodzi, ciśnienie w normie. Odwrócił się chwiejnie, stając twarzą do tafli plastali, za którą rozpościerała się bezbrzeżna przestrzeń.

Wystrzelą mnie w próżnię jak pocisk, pomyślał.

Pociechą dla niego mogło być to, że tym razem nie zdąży poczuć bólu.

Spojrzał przez ramię na wyświetlacz. Pięć sekund, cztery, trzy.

Ciekawe, czy zdąży zobaczyć gwiazdy, zanim…


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю