Текст книги "Łatwo być Bogiem"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 8 (всего у книги 24 страниц)
TRZY
Pas Sturgeona, Sektor Zulu,
30.08.2351
Henryan budził się powoli, z oporami, jakby kriogeniczny sen nie zamierzał wypuścić go ze swoich objęć. Czuł przy tym dziwny chemiczny odór i niesamowite ciepło. Po czole spływały mu kropelki potu, ale gdy spróbował ruszyć dłonią, by je zetrzeć, napotkał opór. Ręka nawet nie drgnęła, mimo że napinał wszystkie mięśnie. W tym momencie powinien dopaść go strach. W głowie miał jednak pustkę. Oszołomienie uniemożliwiało mu ogarnięcie tego, co się z nim dzieje. Nie mógł poruszyć ręką, więc po prostu zrezygnował. Nie udało mu się także oblizać spierzchniętych warg. Na zębach wyczuł coś grubego, elastycznego, jakby włożono mu do ust ochraniacz stosowany w sportach walki. Gdy otworzył w końcu oczy i spojrzał przed siebie – to znaczy w górę, ponieważ leżał na czymś, co sunęło pogrążonym w półmroku korytarzem – zobaczył obłe, czarne, lśniące sklepienie. Skała nad nim była tak gładka, jakby ją coś wypolerowało albo stopiło. Widział tylko ją i mijane w jednostajnym rytmie światła.
Lekkie szarpnięcie uświadomiło mu, że nastąpił postój. Kątem oka dostrzegł zakutych w lśniące pancerze strażników, którzy mu towarzyszyli. Otrzeźwiał już na tyle, że zaczynał myśleć. Przypominający archaiczne roboty żołnierze musieli nieźle hałasować, mając na sobie tyle żelastwa, a mimo to do jego uszu nie docierał najlżejszy nawet szmer. Pustka, pomyślał. W tym korytarzu nie ma atmosfery. Jak w takim razie?… Przerażenie ustąpiło równie szybko, jak się pojawiło. Gdy wsuwano go do lepiej oświetlonej kabiny windy, zauważył na skraju pola widzenia charakterystyczne refleksy. Miał na głowie hełm z bardzo szerokim krystalitowym wizjerem.
Jazda w górę albo w dół – w szybach grawitacyjnych naprawdę trudno to wyczuć – nie trwała długo. Henryan trafił do kolejnego ciemnego korytarza, choć nie tak długiego jak ten, którym wieziono go do windy. Tu było nieco inaczej. Platforma minęła cały szereg drzwi osadzonych w surowym poreksowym murze.
Cele. To muszą być cele, uznał.
Były ich dziesiątki. W końcu strażnicy zatrzymali się ponownie, przepuszczając platformę, a ta, skręciwszy płynnie, wsunęła się do niewielkiej niszy za rozsuniętymi drzwiami i od razu ustawiła pionowo. Klaustrofobicznie ciasne pomieszczenie miało nie więcej niż cztery metry kwadratowe. Nie było w nim nic, żadnych mebli ani okna. Henryan zachwiał się lekko, gdy magnetyczne uchwyty puściły. Byłby upadł, gdyby nie żyroskopy pancerza. Zanim odzyskał równowagę, wyświetlacz na jego hełmie ożył feerią świateł i symboli, a drzwi celi zatrzasnęły się z hukiem. Tak, fonię też mu włączono.
– Numer siedem dwa jeden – rzucił kpiącym tonem mężczyzna w lśniącej zbroi pułkownika stojący za przezroczystą teraz taflą plastali.
– Nazywam się… – zaczął Święcki, zdziwiony, że mimo nakładki na zębach jego słowa brzmią wyraźnie.
Lekki ucisk w okolicach jabłka Adama uzmysłowił mu natychmiast, że prócz knebla wyposażono go także w prosty syntezator mowy.
– Nazywałeś się, zanim trafiłeś w nasze skromne progi – przerwał mu bezceremonialnie pułkownik. – Teraz jesteś numerem siedem dwa jeden i nie odzywasz się, dopóki ci nie pozwolę. Zrozumiano?
Jeden ruch palca i ciało więźnia – rażone starannie odmierzonym ładunkiem elektrycznym – wyprężyło się jak struna. To miało zaboleć i zabolało. Jak cholera, a nawet bardziej. Henryan, zaskoczony nieoczekiwanym atakiem, nie zdołał powstrzymać krzyku. Zaskowyczał jak raniony drapieżnik. Mężczyzna za drzwiami odczekał dłuższą chwilę, nie odrywając wzroku od wyświetlacza czytnika, a gdy Święcki doszedł do siebie, powiedział:
– Jestem pułkownik Marconrad Draccos. Zarządzam tą kolonią karną. Jakieś pytania? – Przerwał, jakby oczekiwał reakcji więźnia, ale ten nie dał się podpuścić. – Świetnie, siedem dwa jeden. Niektórzy nasi pensjonariusze potrzebowali trzech, a nawet więcej lekcji, by pojąć Pierwszą Zasadę. Tak, pierwszą, bo to nie jedyna reguła, której będziesz musiał tutaj przestrzegać. Wiesz, siedem dwa jeden, czym różni się ta placówka od innych? – Komendant zawiesił znacząco głos.
Henryan milczał. Czując wciąż mrowienie po niedawnym porażeniu, wolał nie prowokować tego człowieka.
– Nieładnie, siedem dwa jeden. Masz odpowiadać na pytania komendanta – wtrącił stojący za pułkownikiem strażnik, fundując więźniowi kolejny wstrząs.
Ten trwał dłużej, był modulowany i boleśniejszy.
Święcki znów dał się zaskoczyć i znów nie zdołał zapanować nad reakcją. Zawył, jakby obdzierano go ze skóry, gdyż tak właśnie się poczuł. To, że powinien był się spodziewać tortury, niczego nie zmieniało.
Tym razem przerwa w rozmowie trwała znacznie dłużej. Pancerz musiał mieć wbudowany moduł medyczny, który monitorował ważniejsze funkcje organizmu, ponieważ komendant odezwał się dopiero wtedy, gdy Henryan zaczął dochodzić do siebie.
– Zrozumiano? – zapytał, uśmiechając się uprzejmie.
– Myślałem… – wycharczał Święcki, czując, że zesztywniały język wypełnia mu całe usta. Gdyby nie syntezator, pewnie nikt by go nie zrozumiał.
Draccos pokręcił głową.
– Dam ci dobrą radę, siedem dwa jeden. Nie myśl, tutaj to bardzo bolesny proces.
Więzień, choć zrozumiał, co go czeka, niewiele mógł zrobić, aby się przygotować na kolejną dawkę niewysłowionego bólu. Na szczęście trzecia kara trwała mgnienie oka. Może pułkownik nie chciał, żeby nowy pensjonariusz trafił prosto do urny. A może pancerz miał wbudowane ograniczniki niepozwalające na zabicie osoby, którą chronił.
– Koniec żartów – rzucił szczerze rozbawiony Draccos. – Wiem, że się pogubiłeś, siedem dwa jeden, ale uwierz mi, o to nam właśnie chodziło. To jedna z najcięższych kolonii karnych, a ty jesteś mordercą, człowiekiem, który z zimną krwią zastrzelił przełożonego, i to na oczach wielu oficerów. Powiedzmy więc jasno: nie masz co liczyć na wyrozumiałość. Nikt ci jej tu nie okaże, ani ja, ani tym bardziej moi ludzie. Trafiłeś do tego zacisznego pensjonatu na… – sprawdził dokumenty, jakby nie czytał ich wcześniej albo nie przykładał do tej lektury większej wagi, co także było częścią procesu gnojenia nowego więźnia – dwadzieścia pięć lat. Ciekawe. Niezbyt wysoki wyrok za tak odrażający czyn. Dlaczego sąd obszedł się z tobą łagodnie? – Wyszczerzył zęby na widok rozszerzonych oczu Henryana. – Udzielam osadzonemu zezwolenia na zabranie głosu.
– Uznano, że działałem w afekcie – odparł zgodnie z prawdą Święcki.
– Afekt… – zamyślił się pułkownik. – W afekcie to żonę możesz zastrzelić, kiedy odkryjesz, że dziecko biegające po twoim domu jest synem pułku.
Henryan nic nie odpowiedział, dopóki komendant nie skinął głową.
– Udzieliłem ci pozwolenia, siedem dwa jeden. Możesz mówić śmiało, dopóki nie odbiorę ci głosu.
– Major Renaud, próbując zatuszować swój udział w handlu narkotykami, doprowadził do śmierci czterdziestu dwóch członków załogi, w tym mojego brata, oficera pionu kryminalnego Wydziału Bezpieczeństwa, który prowadził dochodzenie w jego sprawie.
Draccos oderwał wzrok od wyświetlacza. Złożył dłonie, podpierając brodę na dwóch palcach, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Znaleziono dowody jego winy?
– Mielibyśmy je, gdyby nie…
– Zatem nie dysponowaliście żadnymi dowodami.
Chcąc nie chcąc, Henryan skinął głową. Dowody przepadły ze wszystkim, co zostało wyssane w pustkę po otwarciu śluz przeciwpożarowych. Nikt ich nie szukał po fakcie. Skupiono się na odzyskaniu ciał ofiar, ale nawet po tygodniu intensywnego przeczesywania przestrzeni kosmicznej znaleziono ledwie połowę zabitych. Liambrose także nie doczekał się prawdziwego pogrzebu. Na cmentarzu floty w wijącą się kilometrami ścianę poległych wtopiono tabliczkę z jego nazwiskiem i diamentem, tyle że kamień ten nie został skrystalizowany z prochów ofiary, jak nakazuje tradycja.
– Istniały bardzo wyraźne poszlaki… – zaczął Święcki, lecz komendant zmusił go do zamilknięcia uniesieniem dłoni.
– Trzymajmy się faktów. Zastrzeliłeś oficera, przełożonego, ponieważ obawiałeś się, że przy braku dowodów żaden sąd nie uzna go za winnego. Za to zostałeś skazany na dwadzieścia pięć lat kolonii karnej. Z jednej strony niewiele, zważywszy choćby na fakt, że gdzieś tam są dzieci, które już nigdy nie zobaczą ojca, z drugiej natomiast wystarczająco dużo, byś zrozumiał, że zbrodnia nie popłaca. Pas Sturgeona to wyjątkowe miejsce. – Zatoczył wolną ręką szeroki łuk. – Tutejsze kopalnie należą do najbardziej rentownych przedsięwzięć admiralicji. Ale to nie wszystko. Zdradzę ci jeszcze jeden sekret, jaki kryją otaczające nas skały. Stąd nie ma ucieczki. Nawet w śmierć. Mamy niemal stuprocentową przeżywalność. Wybacz, nieprecyzyjnie się wyraziłem. Pozwól zatem, że wyjaśnię: przeciętny pensjonariusz tego wesołego przybytku nie opuszcza nas, dopóki na to nie zezwolę. Jak sam się wkrótce przekonasz, życie tutaj to nie bajka. Przysłano cię, abyś odpokutował straszne winy, zrobimy więc wszystko, by sprawiedliwości stało się zadość. – Zawiesił palec wskazujący nad tą częścią wyświetlacza, na której znajdował się aktywator elektrod. Wyszczerzył zęby na widok przerażenia w oczach więźnia. – Widzisz? Jesteś tutaj tylko parę minut, a już wiesz, że z nami nie ma żartów. Mógłbym cię zakatować tu i teraz, fundując kilka godzin tak potwornych męczarni, że sam błagałbyś, aby cię dobić… Nie, wróć, nie znam człowieka, który po takich torturach pozostałby świadomy. – Potarł kciukiem opuszkę palca wskazującego. – Wiesz, dlaczego tego nie zrobię?
Henryan pokręcił wolno głową. Ten człowiek był sadystą, dał mu też wyraźnie do zrozumienia, że nie musi grać według ustalonych przez siebie zasad. A ból to ból – bohatera można zgrywać, dopóki nie poczuje się cierpienia. Życie to nie bajka, jak słusznie zauważył Draccos. Najbardziej nawet odporni mają granice wytrzymałości, a te wcale nie tak trudno przekroczyć.
– Dobra odpowiedź – stwierdził komendant. – Naprawdę. Jesteś inteligentnym człowiekiem, więc na pewno się dogadamy. Nie zabiję cię, ponieważ chcę widzieć, jak cierpisz dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, staczając się powoli na samo dno, a kiedyś, za jakieś dwadzieścia lat, jeśli będę miał taki kaprys, dam ci szansę. Domyśl się na co, ale od razu zaznaczam, że nie mówię o wcześniejszym wyjściu na wolność. Sąd był dla ciebie bardzo wyrozumiały, ale tutaj to ja jestem bogiem. I to ja zdecyduję, wybacz, zdecydowałem o twoim losie. – Po tych słowach odwrócił się, jakby zamierzał odejść, lecz nie zrobił nawet kroku. Obróciwszy lekko głowę, by Henryan widział jego profil, dodał: – Zauważam wszakże mały problem. W naszej małej, choć niezbyt pobożnej społeczności zabójca oficera mógłby być traktowany z szacunkiem, jak prawdziwy bohater. – Przytaknął swoim słowom. – Myślę jednak, że znam świetne rozwiązanie. Zostaniesz aniołem stróżem moich gagatków. Jeśli któryś nie wytrzyma napięcia i zechce zrobić sobie coś złego, co, uwierz mi, jest niemal niemożliwe, ty go powstrzymasz. Za wszelką cenę, dodajmy. Niepowodzenie, siedem dwa jeden, nie wchodzi w rachubę. Jeśli zawiedziesz pokładane w tobie zaufanie, kara będzie straszliwa. Nasze dzisiejsze igraszki to przy niej… igraszki właśnie. – Zaśmiał się złośliwie, po czym zniknął z pola widzenia więźnia.
Moment później drzwi zmatowiały, pozostawiając Henryana w mroku celi sam na sam z niewesołymi myślami.
CZTERY
Draccos nie kłamał. Życie w tej kolonii nie było bajką. Nad wejściem do tunelu, którym więźniowie udawali się codziennie do pracy, ktoś dowcipny zawiesił tablicę z napisem: PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ, WY, KTÓRZY TU SIEDZICIE. Ta sparafrazowana sentencja najlepiej podsumowywała nastroje skazanych. A na Pas Sturgeona trafiali najgorsi z najgorszych. I zostawali tu długo. Henryan należał do wąskiej grupy skazańców „terminalnych”, jak przewrotnie nazywano tych, którzy mieli sprecyzowany czas odsiadki. Dziewięciu na dziesięciu pensjonariuszy przybytku Draccosa odsiadywało bowiem bezwzględne dożywocia. I wszyscy oni marzyli o wyrwaniu się z tego piekła, choćby w zaświaty.
Problem w tym, że ucieczka z Pasa Sturgeona była niemożliwa. Więźniowie tkwili przez niemal całą dobę w Zintegrowanych Systemach Ochrony Osadzonego, jak nazywano masywne pancerze, które wykluczały wyrządzenie sobie krzywdy. Nigdy też, nawet na moment, nie pozostawiano ich bez nadzoru.
Dzień w kolonii wyglądał zawsze tak samo. Niedziele nie różniły się niczym od dnia powszedniego – z wyjątkiem jednego niewielkiego odstępstwa. Nie obchodzono też żadnych świąt, nawet tych najważniejszych, federacyjnych. Pobudkę grano o szóstej trzydzieści czasu standardowego – kopalnie znajdowały się na pozasystemowym polu asteroid, zatem komendantura nie musiała stosować skomplikowanych przeliczników czasowych koniecznych na większości zasiedlanych planet.
Po capstrzyku osadzeni udawali się do łaźni, gdzie opuszczali na chwilę pancerze, aby wziąć krótki prysznic. Sześć dni w tygodniu mieli prawo do trzyminutowej suchej kąpieli, siódmego pozwalano im korzystać przez trzydzieści sekund z prawdziwej wody – to było owo jedyne odstępstwo od codziennej rutyny. Myliłby się jednak ten, kto by uznał, że kąpiel to doskonała okazja do odebrania sobie życia. W momencie rozszczelnienia zbroi osadzonych pętano magnetycznymi więzami, a każdy niedozwolony ruch karany był natychmiast, i to w najboleśniejszy sposób. Od tej zasady nie było wyjątków.
Po ablucji więźniowie trafiali do magazynu, gdzie roboty pokrywały ich ciała natryskową jednorazową bielizną, a potem przechodzili do mesy na szybkie śniadanie. Na ten moment wszyscy czekali. Tylko tam i tylko przez pięć minut mieli bezpośredni kontakt z innymi ludźmi.
Wysysali koktajle przy masowych dyspenserach, które zwano „konfesjonałami”, gdyż jedzący musieli zajmować miejsca na specjalnych klęcznikach, by sięgnąć do rurek z pokarmem. Następnie przechodzili do szatni, gdzie znów wkładali pancerze, tym razem robocze, i po pobraniu narzędzi udawali się na dwunastogodzinną harówkę. Równo o siódmej wszystkie wahadłowce odcumowywały od doków kopuły kolonii karnej.
Po dotarciu na wyznaczone asteroidy więźniowie otrzymywali przydziały i kierowali się wydrążonymi chodnikami na wyznaczone stanowiska. Chociaż każda brygada składała się z ośmiu osób – tyle było stanowisk roboczych na każdej linii wydobywczej – osadzeni zawsze pracowali samotnie. Nadajniki ich komunikatorów włączano tylko w sytuacji alarmowej, a każde nieuzasadnione użycie tego sprzętu było karane. Bezwzględnie i brutalnie, jak zawsze.
W czasie pracy osadzeni jedli jeszcze dwukrotnie, pobierając posiłki z zasobników zamaskowanych w korpusie pancerza roboczego. Kwestię potrzeb fizjologicznych rozwiązano, wykorzystując sposób znany już u zarania lotów kosmicznych, co dla więźniów było kolejną torturą. Bohaterowie przestrzeni nie musieli spędzić większej części dorosłego życia, paradując dzień w dzień z plastikową rurą w odbycie.
Z kopalni wychodzili o dziewiętnastej. Po powrocie do bloku więziennego zdawali narzędzia, pochłaniali kolację w mesie, pozbywali się w łaźni zużytej bielizny i po prysznicu wracali do standardowych pancerzy, a następnie do celi. Pół godziny później zarządzano ciszę nocną.
Henryan szybko przestał się dziwić, że niemal każdy więzień marzy o wyrwaniu się z piekła monotonii, czego można było dokonać tylko w jeden sposób: odbierając sobie życie. Lecz jak się na nie targnąć, skoro oprawcy – nikt nie nazywał ich tutaj inaczej – nie pozostawili niczego przypadkowi? Zdecydowana większość tych, którzy ginęli (w ciągu trzech lat, które spędził w kolonii, Święcki doliczył się dwudziestu siedmiu zgonów), miała przyzwolenie Draccosa. Szczęśliwcy dostawali szansę. Jedną minutę. Magnetyczne pęta traciły moc na tak krótko, ale nawet to wystarczało, by wyrwać z ust ochraniacz i odgryźć sobie język albo zrobić coś równie odrażającego i skończyć z sobą. Jeśli wybraniec pułkownika nie zdążył lub nie umiał skorzystać z tego swoistego aktu łaski, nie mógł liczyć na powtórkę. Życie to nie bajka…
Na samym początku odsiadki Święcki często zachodził w głowę, dlaczego skazańcy pragną popełnić samobójstwo. W wypadku ludzi skazanych na dożywocie i nie mających żadnej nadziei na opuszczenie kolonii taka reakcja była zrozumiała, jednakże część samobójstw, o których wiedział, dotyczyła więźniów „terminalnych”. Jaki sens miało odbieranie sobie życia kilka lat przed zwolnieniem?
Prawdę poznał jakiś czas później, gdy młyny kolonialnej rutyny zmełły w pył jego ducha i wolę. Już po dwóch latach odosobnienia zyskał pewność, że gdyby pozwolono mu umrzeć, nawet w najbardziej okrutny i bolesny sposób, nie wahałby się ani chwili. Szczególnie że Draccos nie mylił się także w drugiej kwestii. Rola, którą przyszło mu pełnić w kolonii, sprawiła, że szacunek osadzonych szybko wyparował. Każda uniemożliwiona próba samobójcza – choć z założenia i tak nie miała prawa się udać – zwiększała niechęć do człowieka, który pomógł jej zapobiec.
W połowie trzeciego roku odsiadki doszło nawet do tego, że nikt nie chciał z nim rozmawiać. Podczas tych krótkich chwil, gdy spętani magnetycznymi kajdanami więźniowie oczekiwali w mesie na wspólne posiłki, nikt do niego nie podchodził ani nie zagadywał. Wytrzymał tydzień, pogrążając się w coraz większej apatii, a potem pękł. Najzwyczajniej w świecie pękł. Nie mógł pozwolić, by odebrano mu ten ostatni ułamek normalności, te kilka chwil radosnego chaosu w uporządkowanym do bólu harmonogramie piekła, które było i jeszcze długo miało pozostać jego domem.
Do prób samobójczych dochodziło średnio co tydzień, natomiast w brygadzie Święckiego zdarzały się one najwyżej raz w miesiącu. Mimo to nie musiał długo czekać na nadarzającą się okazję. Trzy dni po podjęciu decyzji awaria systemu chłodzenia w kombajnie doprowadziła do przegrzania jednej z głowic. Automatyczne zabezpieczenia zareagowały natychmiast, odsuwając rozgrzanego do białości giganta od drążonej ściany. Obsługujący to stanowisko więzień dostrzegł szansę i skorzystał z niej bez namysłu. Stał o krok od szczeliny i zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wskoczył do powstałego otworu. Pancerze miały wiele zabezpieczeń, w tym pole ochronne, lecz nawet ono nie mogło wytrzymać dłuższego kontaktu z rozgrzanym do kilku tysięcy stopni helonem. A podstawowa funkcja, pozbawiająca samobójcę przytomności, nie na wiele się w tym przypadku zdała.
Licznik na wyświetlaczu Henryana wskazywał, że do wyczerpania ogniw podtrzymujących pole została niespełna minuta. Gdy bariera siłowa zniknie, człowiek w pancerzu zostanie żywcem ugotowany. I to w kilka, najwyżej kilkanaście sekund. Gdyby Święcki ruszył od razu, jak nakazywały procedury, dotarłby na miejsce wypadku w czterdzieści osiem sekund, co pozwoliłoby mu podpiąć samobójcę do zewnętrznego źródła zasilania i podtrzymać pole siłowe, dzięki czemu strażnicy zyskaliby czas na przesunięcie wielotonowego kombajnu i oderwanie desperata od rozgrzanej do białości głowicy. Święcki jednak nawet nie drgnął. Po pięciu sekundach jego komunikator ożył. Nadzorca zapytał, dlaczego siedem dwa jeden nie reaguje na sygnał alarmowy. Brak odpowiedzi został odczytany bezbłędnie. Henryan przygotował się na niewyobrażalny ból, co jak zwykle, w ogóle mu nie pomogło. Otrzymał taką dawkę wstrząsów, że stracił przytomność, a gdy doszedł do siebie, otaczały go nieprzeniknione ciemności. Mięśnie nadal miał odrętwiałe, każdy nerw wydawał się usmażony, a w dodatku nie mógł ruszyć nawet palcem. Chwilę później zrozumiał dlaczego.
Został surowo ukarany za bunt. Trafił do karceru.
* * *
Spędził w tej ciemnicy tydzień. Gdy wyszedł, był wrakiem człowieka, ale już pierwsza wizyta w mesie uświadomiła mu, że przestano go traktować jak pariasa. Nikt nie odwracał się na jego widok, nikt nie spluwał mu pod nogi. Tym, którzy pytali, odpowiadał szczerze, że na następny brak reakcji nie mogą prędko liczyć. Nie mieli mu tego za złe.
Choć doszedł do siebie po kilkunastu dniach, potrzebował aż trzech miesięcy, by po raz kolejny okazać nieposłuszeństwo. To była dwudziesta pierwsza próba samobójcza w jego brygadzie, licząc od ostatniej udanej „ucieczki”. Sukces cztery dwa siedem zachęcił wielu. W pierwszych tygodniach po jego wyczynie nie było dnia, by zastępujący Henryana ratownicy – reszta osadzonych pełniła tę funkcję rotacyjnie – nie musieli interweniować. Z czasem jednak sytuacja wróciła do normy. Kilku najświeższych desperatów nie miało za dużo oleju w głowie, działania Święckiego ograniczały się więc do przypilnowania oszołomionych niedoszłych samobójców i przekazania ich w ręce nadzorców.
Ostatni delikwent miał więcej szczęścia – spowodował zwarcie w napędzie pasa transmisyjnego dostarczającego urobek do rozdrabniarki i kazano mu przeprowadzić diagnostykę urządzenia. Gdy wszedł na podajnik, ten jak za dotknięciem magicznej różdżki ruszył, zrzucając klęczącego na nim człowieka prosto na wirujące wały kruszące rudę. Święcki nacisnął klawisz blokady dopiero wtedy, gdy pancerz cztery sześć osiem zmienił się w obryzgany krwawą miazgą złom.
Tłumaczył się potem całkowitym zaskoczeniem, chociaż niebyła to prawda. Dobrze wiedział, co się szykuje, gdyż po pierwszym sygnale o awarii sprawdził, co mogło być powodem zwarcia. Zrozumiał błyskawicznie, na czym polega plan samobójcy, i ocenił, że ma on wielkie szanse powodzenia. Pragnąc przyczynić się do jego sukcesu, poprosił o możliwość rozmowy z nadzorem, a gdy uzyskał połączenie, zapytał strażnika, czy jako dyżurny ratownik nie powinien asystować przy naprawie. Przełączając komunikator na centralę, nie tylko stracił samobójcę z pola widzenia, ale też zaabsorbował uwagę osoby odpowiedzialnej za pilnowanie tego odcinka. Wystarczyło kilka sekund zamieszania, by cztery sześć osiem zginął, a on zyskał sensowne alibi.
Upiekło mu się, o ile można tak powiedzieć. Nie rażono go prądem na miejscu, co było podstawowym środkiem dyscyplinującym przy każdym naruszeniu regulaminu. Nie trafił też po raz drugi do ciemnicy. Został natomiast wezwany na dywanik. Draccos, nie kryjąc irytacji, zapowiedział mu, że trzecia udana próba samobójcza na jego zmianie bez względu na okoliczności zostanie „nagrodzona” czymś wyjątkowym nawet jak na tę kolonię karną.
Wystraszony Henryan nie odważył się na najmniejsze odstępstwo od zasad przez kolejne pół roku. W tym czasie zginął tylko jeden osadzony, na szczęście na zupełnie innej asteroidzie. W jego brygadzie ludzie nadal próbowali odbierać sobie życie, lecz czynili to wystarczająco nieudolnie, by nie narobić mu większych problemów.
Tak było do tygodnia poprzedzającego trzecią rocznicę jego odsiadki. W niedzielę wieczorem przy sąsiednim konfesjonale uklęknął zwalisty łysol o świńskich oczkach i poznaczonej bliznami twarzy.
– Nie znasz mnie, ratowniku – powiedział, zanim pociągnął długi łyk koktajlu.
Henryan spojrzał na niego.
– Czego chcesz? – zapytał krótko.
– Przecież wiesz – odparł łysol, nie spoglądając nawet w jego kierunku.
Święcki pojął, że z nich dwóch tamten bardziej pragnie śmierci.
– Drak ostrzegł mnie po ostatnim razie… – zaczął niepewnie.
Nie wahałby się nawet chwili, gdyby miał pewność, że po kolejnej niesubordynacji Draccos każe go zabić. Komendant wiedział jednak doskonale, o czym marzą jego podopieczni, i nie zamierzał dawać im takiej satysfakcji. Obietnica „nagrody” dotyczyła z pewnością wymyślnych, długich i bolesnych tortur.
– Jest na to sposób – burknął tamten.
– Akurat.
– Sam zobaczysz. Nie bierz jutro zestawu narzędzi numer sześć.
Łysol dopił resztki koktajlu z dyspensera, wstał i odszedł, nie oglądając się ani razu.