355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 18)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 24 страниц)

SZESNAŚCIE

System Xan 4, Sektor X-ray,

13.09.2354

Nazwa Bor Omot oznaczała w wolnym tłumaczeniu Gardziel Śmierci. Tym mianem określano rozległy system jaskiń uznawanych przez okoliczne klany za święte. Był to mroczny kult, krwawy i odrażający. Przed setkami starć słońc młodzi Wojownicy Kości zsuwali się w czeluść Bor Omot, aby w jej wiecznym mroku przejść ostateczną inicjację. Pokonywali skomplikowany labirynt korytarzy zdani wyłącznie na instynkt i prymitywną broń. Wielu nigdy więcej nie ujrzało światła dziennego. Powtarzane od zarania dziejów legendy mówiły, że Suhurowie, którzy przepadli w Gardzieli Śmierci, nie zginęli, lecz dołączyli do czających się w ciemnościach potworów, aby sprawdzać męstwo tych, którzy przyjdą tam po nich.

W czasach, gdy klanów było więcej niż gwiazd na niebie, podobne rytuały odprawiano na całej Suhurcie. W regionach górzystych wykorzystywano do tego celu jaskinie i wąwozy, na równinach zaś bagna albo inne wrogie, niedostępne tereny. Każdy pisklak musiał udowodnić, że wart jest miejsca przy ognisku i garści nasion sągrowca. Zaraz po wypuszczeniu z kojca wysyłano go więc w święte miejsce, gdzie przechodził inicjację. Zbór Najwyższych odrzucił tę tradycję dopiero niedawno, gdy błękitnokrwiści odebrali Suhurom znaczną część ich terytoriów i wytrzebili większość klanów. Wodzowie zaryzykowali niezadowolenie Duchów Gór, wiedząc, że odtąd każdy miażdżer i dźgak będzie się liczył podwójnie. Młodzicy zaczęli dowodzić swej przydatności podczas łowów albo walk z Gurdami. Wieczny mrok jaskiń zastąpiła im ciemność nocy. Daninę własnej krwi – strumienie posoki przelewanej na polowaniach lub w szturmowanych kręgach wroga.

Wojownicy Kości nie zapomnieli jednak o bóstwach zamieszkujących czeluść Bor Omot. Ich przychylność miały zapewnić klanom ofiary składane teraz niemal wyłącznie z błękitnokrwistych jeńców. Przed każdym starciem słońc spędzano ich tutaj dziesiątkami, a przy znaczniejszych okazjach nawet setkami; wycieńczonych wielodniowym marszem, poranionych w bitwach, przerażonych… Jaskinie połykały tę daninę z ogromną ochotą. Podobnie było w wypadku nielicznych Suhurów, którzy z poświęceniem dobrowolnie oddawali się w ręce Duchów Gór, aby zapewnić swoim klanom pomyślność w boju.

Karan Degard był jednym z takich ochotników. Zstąpił do Gardzieli Śmierci, aby ofiarować swoje życie bogom, jednakże ci – ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich – odtrącili go. Gdy wyświstywał w mroku modlitwy, słysząc szmer podkradających się ku niemu bestii, nagle doznał objawienia – otrzymał wiadomość od Lut Se-Ifera, nowego opiekuna tych jaskiń. Wiadomość ta mogła zmienić bieg historii. Gdyby nie interwencja kapłana, który nakazał złamanie danego Duchom Gór słowa, los walecznej rasy wcale nie musiał być przypieczętowany.

Rekne Tare stanął na obrzeżu wielkiej studni zwanej przez okoliczne klany Gardzielą Śmierci. Wojownicy z jego garstni dołączali kolejno, stając po jego prawej i lewej stronie na wąskim pasie skały oddzielającym wlot jaskini od porośniętego gęstymi sykwaninami zbocza. Było ich siedmiu: zbyt młodych, by zasłużyć na przydomki bitewne, zbyt dzielnych, by odmówić tej ofiary. Ostatni przybył nowy kapłan klanu Trzykrotnie Przebitej Tarczy. Hakrad Redo-Tele był młodszy od swojego poprzednika. Powierzono mu tę zaszczytną funkcję, chociaż przy ołtarzach służyło wielu starszych i bardziej doświadczonych od niego. Dano mu władzę duchową nad klanem, ponieważ jako jeden z nielicznych nie odrzucił zwiastowania Duchów Gór.

– Przybyliśmy, o czcigodny. – Rekne Tare przymknął oczy, aby okazać szacunek zbliżającemu się kapłanowi.

Hakrad Redo-Tele dotarł tam, skąd mógł spojrzeć w głąb niknącej w mroku stromizny. W wielu miejscach znaczyły ją niebieskie plamy – ślady po składanych jakiś czas temu ofiarach. Nasyciwszy się tym widokiem, uderzył aradem w zagłębienie świętej skały.

– Pozdrawiam was, bezcielesne Duchy Gór! Ja, Hakrad Redo-Tele, ten, który rozmawiał z bogami już jako pisklę, przybywam do Bor Omot prosić was o wybaczenie czynu przeklętego po wsze czasy Tikren Da-Deradha. Suhurowie wielbią was! Wojownicy Kości oddają wam należną cześć! Ten, który was zlekceważył, został ukarany, jak nakazuje tradycja! – W oddali pojawiła się kolejna garstnia. Wojownicy przedzierali się przez niskie zarośla, wiodąc na uplecionych ze ścięgien postronkach rząd czworonogich jeńców. – Złożymy dzisiaj hojną ofiarę! Niech krew tych Gurdów doda sił pełzającym w mroku Gardzieli Śmierci sługom, ażeby mogli was przyzwać! – zakończył, uderzając po raz kolejny aradem.

– Co rozkażesz, o czcigodny? – zapytał Rekne Tare, gdy kapłan umilkł.

– Nie traćmy czasu – odparł Hakrad Redo-Tele, skupiając przez moment wzrok na pustych zagrodach po obu stronach wylotu jaskini. – Rozpocznijcie rytuał, jak tylko Temeh Dokru-Kume dotrze na miejsce.

Garstnik otworzył szeroko oczy i wycofał się pośpiesznie, aby przygotować swoich wojowników. Grupa błękitnokrwistych zbliżała się wolno, lecz nieustannie do krawędzi urwiska.

– Tilu Koru, Reme Naro, Kraga Snaro. – Rekne Tare wskazał najbliższą trójkę. – Wy zajmiecie się pierwszą grupą.

– Jak każesz! – padła jednogłośna odpowiedź.

Wybrani wojownicy pozostali na środku skalnego kołnierza, reszta garstni zaś odeszła w stronę zagród. Tam, nieco poniżej obręczy gardzieli, znajdowały się ślady po ognisku, przy którym nocowali ongiś strażnicy i kapłani.

Kraga Snaro, najpotężniej zbudowany z wybranych, wyjął z trzymaka masywny miażdżer. Z twardego, owiniętego ciasno grubym ścięgnem uchwytu wystawała wypolerowana szczęka hrylla, lekko zakrzywiona na końcu, kryjąca sześć rzędów dłuższych od grotu i twardszych od kamienia zębów.

Tilu Koru i Reme Naro, nieco młodsi i mniej doświadczeni wojownicy garstni, stanęli kilka kroków za nim, a w ich rękach pojawiły się dźgaki i zwykłe kościane pałki. Garstnik z kapłanem trzymali się z boku. Zajęli miejsca na niewielkim występie, z którego było dobrze widać stromą gardziel jaskini. Stamtąd zawsze przyzywano byty opiekuńcze.

Temeh Dokru-Kume pojawił się na obręczy kilka spęcznień błony później. Znał ten rytuał doskonale, nikt więc nie musiał mu mówić, co ma robić. Gdy tylko zobaczył przygotowanych młodzieńców, zahurgotał do podwładnych:

– Dawać ich tu węzłami!

Moment później na płaski teren wkroczyło dwóch potężnych Wojowników Kości wiodących siedmioro czworonogich. Były wśród nich dwa jajoskłady, płodonos i czwórka szczeniąt. Pętle zaciskające się na ich smukłych wypustkach i kończynach przytwierdzono do długiej, grubej żerdzi. Gurdowie byli przerażeni. Młode dreptały nerwowo, a jajoskłady zaczęły się wyrywać, ale każdy mocniejszy ruch zaciskał tylko więzy pod szczelinami oddechowymi, odcinając im dostęp powietrza, szybko więc nieruchomiały.

Tilu Koru i Reme Naro odcięli od węzła stojące na przedzie szczenię. Czarna skóra młodego Gurda pokryła się w jednej chwili śliską mazią – był to naturalny mechanizm obronny mieszkańców Gurdu’dihanu, jednakże dziś nie mógł im on w niczym pomóc. Wojownicy Kości chwycili postronki, którymi opasane były przednie kończyny jeńca, i pociągnęli go ku krawędzi obręczy, gdzie czekał już Kraga Snaro. Niesłyszalny dla Suhurów pisk młodego Gurda zamienił się w skowyt, kiedy zębiska hrylla rozorały jego skórę. Cięcia były szybkie, płytkie. Młody wojownik zadbał o to, by ofiara obficie krwawiła, a potem jednym mocnym zamachem strzaskał jej przednie kolana. Ciało jeńca uderzyło głucho o podłoże i zsunęło się po pochyłej gładkiej skale.

Hakrad Redo-Tele obserwował sunącego w dół Gurda, a gdy pozostawiająca za sobą smugę świeżej posoki ofiara zniknęła w zalegającym na dnie jaskini mroku, uderzył aradem w występ.

– Przybywajcie! – wyświszczał, pochylając się nad czeluścią. – Radujcie się daniną klanów! Posilcie się do woli i poproście swych panów, aby wysłuchali naszej prośby!

Na jego znak Tilu Koru i Reme Naro przywiedli na skraj przepaści drugiego jeńca. Dorodny jajoskład wyrywał się znacznie mocniej, nie bacząc na duszące go pęta. Nie pomagały razy pałek ani smagnięcia biczem. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Kraga Snaro sprawnym ruchem rozciął zgrubienie widoczne w przedniej części tułowia. Wypustka jajoskłada opadła bezwładnie na tułów. Z szerokiego rozcięcia popłynęła spieniona, błękitna posoka.

Rytuał powtórzył się. Trzy cięcia po bokach, tam gdzie nie było ważnych narządów, aby zapach krwi mógł zwabić odrażających mieszkańców jaskiń, i na koniec zmiażdżenie stawów przednich kończyn. Sześć spęcznień błony później okaleczona istota zaczęła się bezwładnie zsuwać w stronę mroku.

Trzecie było znów szczenię. To szło na rzeź o wiele spokojniej i ciszej. Zapierało się wprawdzie jak mogło, kiedy Wojownicy Kości ciągnęli je na miejsce kaźni, ale widać było, że młodziutki Gurd jest znacznie bardziej oszołomiony niż poprzedni jeńcy z tego węzła. Kilka zamachów miażdżerem i ofiara została złożona. Hakrad Redo-Tele przyjrzał się uważnie zaokrąglonym bokom kolejnego błękitnokrwistego, skupiając uwagę na miejscu, w którym spod śliskiej mazi przezierały czerwone plamki.

– Tego zostawcie na później – rozkazał, wskazując aradem na zagrodę. – Jest brzemienny, nada się do odprawienia rytuału dziękczynnego!

Wojownicy spełnili jego polecenie, przekazując płodonosa strażnikom i wracając po kolejnego jeńca.

Drugie słońce wynurzyło się zza pobliskiej grani, oświetlając lepiej południowe zbocza Samotnego Wierchu i rozciągającej się u jego stóp wyżyny. W oddali, na horyzoncie i za nim, ku niebu unosiły się słupy dymu znaczące szlak niedawnego wypadu klanów.

– Pośpieszcie się! – Hakrad Redo-Tele ponaglił młodych Wojowników Kości. – Duchy Gór łakną krwi!

W tym momencie Rekne Tare zauważył jakiś ruch na zboczu. O dwa strzały z łuku od wylotu jaskini dostrzegł kolejny wąż czarnych postaci, a za nim w podobnej odległości następny. Wiedział, że jest ich tam jeszcze wiele. Aby Duchy Gór dały się przebłagać i przeprosić za zdradę, w najbliższych dniach skały będą musiały zabarwić się na niebiesko.

A potem pokryją się brązem.

* * *

Pułkownik kazał zdjąć przekaz z panoramiconu centrum, zanim strącono w przepaść ostatniego jeńca z pierwszego węzła. Nie dlatego, że obrazy z jaskiń były zbyt okrutne. Wręcz przeciwnie. Los Gurdów najwyraźniej nie interesował nikogo prócz Święckiego. Ludzie służący w kwaterze głównej od lat obserwowali rzezie, które fundowały sobie wzajemnie obie strony konfliktu, zdążyli więc przywyknąć do podobnych widoków. Wachtowi z innych pionów rozmawiali i uśmiechali się cały czas, nawet gdy trwała relacja na żywo. A chłopcy z łączności mieli zbyt wiele roboty z obsługą przekazu, żeby się nim pasjonować.

Święcki także został w końcu przywołany do rzeczywistości. Opalizujące popiersie doktor Godbless pojawiło się na wyświetlaczu jego konsoli zaraz po złożeniu ofiary z siódmego więźnia.

– Będę potrzebowała jeszcze jednego zestawu kamer – oświadczyła szefowa pionu naukowego głosem wypranym z uczuć. – Wyślijcie mi nanoboty zdolne do operowania w jaskiniach. Najlepiej spektrowizyjne.

Henryan sprawdził dostępność tego rodzaju kamer.

– Doślę sześć jednostek za godzinę – powiedział po odczytaniu wyników.

– Za godzinę? – Twarz doktor Godbless stężała. – Ja potrzebuję ich teraz!

– Wszystkie zestawy spektrowizyjne mamy na satelitach wiszących nad nocną stroną Bety – wyjaśnił, przesyłając rozmówczyni odpowiednie dane.

– To skandal! – Godbless spurpurowiała na twarzy. – Zadbam, żeby raport w tej sprawie trafił gdzie trzeba. Przełącz mnie do pułkownika, natychmiast!

Święcki z ulgą wykonał jej polecenie, rzucając okiem na podwyższenie mostka. Z tej odległości nie mógł słyszeć rozmowy, ale po mimice starego widział, że nie jest ona przyjemna. Przełączył się na kamery w Bor Omot. Rzeź trwała w najlepsze. Dokonujący egzekucji Wojownicy Kości byli niebiescy od lepkiej krwi Gurdów. Właśnie podprowadzono do nich kolejny węzeł. Tym razem przeważały w nim dorosłe nasienniki.

– Sierżancie! – Pułkownik odezwał się nie z głośników, tylko zza pleców Święckiego.

– Tak jest! – Henryan zerwał się z fotela i stanął na baczność.

– Dajcie tej cholernej babie, o co prosi!

– Już wysłałem polecenie na nocną stronę, ale to musi potrwać – zameldował.

– Zmieńcie dyslokację tak, żeby nad Siedmioma Wierchami stacjonował na stałe co najmniej jeden zasobnik tych kamer – polecił Rutta.

– Tak jest!

– I jeszcze jedno… – Dowódca zawiesił głos. – Jeśli to stare pudło albo inny jajogłowy cep znów zażąda połączenia ze mną, macie ich spławić bądź przekierować na stanowisko kontroli. – Wskazał ściankę, za którą siedział Valdez. – Zrozumiano?!

– Stare pudło?! – Zza pleców Święckiego dobiegł głos rozwścieczonej Godbless. – Kogo nazwałeś starym pudłem, ty pokraczny skurwykloni pomiocie w fikuśnej czapeczce?! – Kobieta wydarła się, zanim sierżant dopadł sterownika konsoli. – Żeby cię… – Dalszych jej bluzgów nikt już nie słyszał.

Pułkownik zsiniał na twarzy, podniósł rękę i wymierzył drżący palec w Henryana. Przez moment wydawało się, że i on wybuchnie, ale zdołał zapanować nad gniewem i wysyczał tylko:

– Po służbie stawicie się u mnie. – Wskazał głową na mostek.

– Tak jest! – Święcki strzelił obcasami.

Rutta wrócił na swoje stanowisko, a sierżant opadł ciężko na fotel. Durne babsko, wciąż drące się wniebogłosy, załatwiło mu właśnie kilkanaście godzin szorowania kibli, jeśli nie coś gorszego. Podkręcił trochę głośność, na tyle, by zrozumieć słowa Godbless.

– …zasrane, w dupę kopane, multiklonowane żołnierzyki! Jeśli myślicie, że admiralicja będzie tolerowała taką niekompetencję, grubo się mylicie. Jeszcze dzisiaj napiszę raport w tej sprawie z żądaniem, aby usunięto was wszystkich z zajmowanych stanowisk!

– Zasobnik z kamerami spektrowizyjnymi został już wysłany z orbity – wtrącił Święcki, gdy zamilkła na moment, aby zaczerpnąć powietrza. – Czy to wszystko, czego pani potrzebuje?

– Nie – burknęła doktor Godbless. – Zróbcie mi dokładny zwiad pogórza. Chcę mieć dane na temat liczby jeńców prowadzonych do Bor Omot.

– Czy mogę wycofać spod jaskiń któreś z mniej potrzebnych kamer? – zapytał sierżant, robiąc szybki przegląd obrazów. Co najmniej trzy nanoroboty nie miały w polu widzenia niczego ciekawego.

– Ani mi się waż, półgłówku! – wysyczała Godbless.

– Rozumiem – powiedział najspokojniej, jak potrafił. – Już wysyłam nowy zasobnik.

Zniknęła z jego pulpitu. Tym razem sprawdził, czy zakończył połączenie, i dopiero gdy zyskał całkowitą pewność, polecił przeskanować teren jednemu z wachtowych.

Dane napłynęły po kilkunastu minutach. Przejrzał je i rutynowo przesłał porucznikowi Valdezowi do zatwierdzenia. W kierunku wylotu Gardzieli Śmierci prowadzono jeszcze siedemdziesiąt trzy grupy błękitnokrwistych. Najmniejsza liczyła sześciu jeńców, największa – dwudziestu czterech.

* * *

Lepka niebieska posoka zabarwiła już spory odcinek pochyłej skały. Kraga Snaro zamachnął się kolejny raz miażdżerem. Zmęczenie i śliskie podłoże sprawiły, że chybił nieznacznie. Obuch kościanej broni zdruzgotał tylko jedno kolano ofiary. Dorodny nasiennik ustał mimo potwornego bólu i dopiero kopnięcie drugiego wojownika posłało go w głąb jaskini. To był ostatni Gurd z szóstego węzła.

Hakrad Redo-Tele uderzył aradem w występ skalny.

– Już czas! – zawołał.

Kraga Snaro wyprostował się, unosząc wysoko zakrwawioną broń. Tilu Koru i Reme Naro stanęli po jego bokach. Z wielkim żalem oddał im morderczą maczugę, którą sam zrobił, polerując kość szczękową bestii z równin. Miażdżer daleki był od ideału, Kraga Snaro nie miał bowiem czasu na jego dokończenie, o wyryciu symboli opisujących własne dokonania i męstwo nie wspominając. Upolowali giganta zaledwie kilka dni temu. Gdyby wiodący ich na łowy Redu Nizo-Hakra nie zginął, to właśnie on, jako wabiciel, dostałby najlepsze kości hrylla. Kraga Snaro zastanawiał się, czyby nie wybrać dla siebie piszczeli. Hryll, którego udało im się powalić, był naprawdę wielki, tak że nawet doświadczeni starzy wojownicy nie mieliby tak okazałych ostrzy, jakie on mógł pozyskać z masywniejszych tylnych łap bestii. Nie zdecydował się jednak na odcięcie nóg. Kiedy stanął przed leżącą w pyle na wpół rozchyloną prawą paszczą, zrozumiał, że najdoskonalszą bronią Wojownika Kości są miażdżery i że to z nimi w dłoniach chciałby kiedyś polec. Rozsupłując rzemienie ze ścięgien, żałował, iż los odebrał mu szansę na wspaniałe dokonania w przyszłości. Ale najbardziej było mu żal tego, że nie zginie na polu bitwy, czując w dłoni chropowaty uchwyt najdoskonalszej i najbardziej morderczej broni Wojowników Kości.

Zdjął klekoczącą zbroję, pogładził czule wyszczerbienia w miejscach, w których smagnęła ją broń przeciwnika albo pazury drapieżcy, a potem pieczołowicie ułożył misterną plecionkę ze ścięgien i setek kości obok miażdżerów i skórzanego worka łowcy. Wyprostował się znowu, tym razem całkiem nagi, i ruszył w stronę rozpadliny, z której dna wciąż dochodziły przeraźliwe, choć niedocierające do jego membran piski pożeranych żywcem ofiar. Posłał ich dzisiaj w mrok ponad setkę. Przelał rzekę błękitnej krwi.

– Jesteś gotów, Kraga Snaro z lęgu niezłomnego Krute Kon-Toko? – zapytał kapłan.

– Jak zawsze – odparł zgodnie z tradycją Wojownik Kości.

– Ręce! – warknął Rekne Tare.

Tilu Koru podniósł z ziemi kawał ochlapanego błękitną posoką rzemienia. Kraga Snaro złączył dłonie jak do modlitwy. Kilka spęcznień błony później rytualne węzły oplotły go dokładnie.

– Klatka! – Z występu padła kolejna komenda.

Reme Naro przesunął drewniany wysięgnik, na którym wisiała kościana klatka. Była na tyle duża, by zmieścił się w niej dorosły Suhur. Tilu Koru rozplątał rzemienie przytrzymujące drzwiczki, a potem przyciągnął klatkę do krawędzi występu, wpasowując ją w specjalnie wyciosaną wnękę. Przytrzymał ją, aby wpełzający do środka skrępowany Kraga Snaro nie spadł przypadkiem w otchłań. Masywny wojownik z trudem zmieścił się w ciasnej klatce, ale gdy w końcu mu się to udało, z niewielką tylko pomocą towarzyszy, drzwiczki zostały ponownie zamknięte.

– Rany! – zakomenderował Rekne Tare.

– Jedna! – Odpowiedź była głośna i wyraźna.

Kapłan przysłonił oczy grubszymi powiekami. Młody wojownik wykazał się wielką odwagą i hartem ducha. Sprawnie nacięty skonałby do zmierzchu, zgodnie z honorowym rytuałem. Jedna rana oznaczała, że tahary przystąpią do dzieła dopiero za trzy, a może nawet cztery wschody mniejszego ze słońc.

– Niech tak będzie! – Hakrad Redo-Tele uderzył aradem.

Tilu Koru rozciął pokrytą piroglifami skórę między płytkami kostnymi na plecach składanego w ofierze wojownika. Szanując jego wybór i odwagę, postarał się, by rana nie była zbyt głęboka. Gdy Rekne Tare dał mu znak, otarł ostrze dźgaka, wsunął go do skórzanej pochwy i dołączył do Reme Naro przy kołowrocie.

– Opuszczać!

Przesunęli wysięgnik nad przepaść i powoli opuścili klatkę. Kraga zawisł w połowie drogi między obręczą a mrokiem. Nie słyszeli jego modłów, podobnie jak dochodzących z dołu kwików i pisków pożeranych żywcem ofiar, lecz wiedzieli, że od tej pory będzie przyzywał Duchy Gór. A oni dołączą do niego niebawem, jako że do odprawienia tego rytuału trzeba było co najmniej trzech Wojowników Kości.

– Reme Naro, twoja kolej!

Wywołany przymknął membrany, a gdy rozległo się kolejne stuknięcie arada, wydobył z pochwy gładziutki, lśniący nowością miażdżer i stanął na obręczy, nieco z prawej, aby nie wdepnąć w kałużę błękitnej posoki.

Z zarośli wynurzył się raz jeszcze Temeh Dokru-Kume. Kolejni jeńcy przybyli na miejsce kaźni.

* * *

Święcki dopilnował wprowadzenia kamer spektrowizyjnych do Gardzieli Śmierci i zlecił nadzór nad nimi trzem wachtowym. Kalibrując urządzenia, starał się nie patrzeć na wyświetlacze, lecz nawet te ułamki sekund wystarczyły, by stracił apetyt. Napatrzył się na śmierć podczas służby i w kopalniach Pasa Sturgeona, ale czegoś takiego w życiu nie widział.

Stosy na wpół pożartych trupów zalegały całe dno jaskini. Oszalałe ze strachu czarnoskóre istoty gramoliły się po spadzistej ścianie, nie bacząc na ból i kolejne rany, czepiając się każdego występu, każdej nierówności, depcząc się nawzajem, byle znaleźć się dalej od pełzających w mroku ślepych bestii zwabionych zapachem krwi i świeżego mięsa. Wielonogie i beznogie, miękkie i opancerzone, blade i czarne – wszelakich kształtów i rozmiarów, lecz nieodmiennie wygłodzone potwory wpierw rzuciły się do zabijania na oślep, jednakże z czasem, gdy już zaspokoiły pierwszy głód, zaczęły się bawić ofiarami. Atakowały wolno i z rozmysłem, wciągając wciąż jeszcze żywych Gurdów w labirynt tuneli. Z trudnych do zapomnienia materiałów szkoleniowych Święcki wiedział, że niektórzy czworonodzy, zanim skonają omotani kokonami, będą trawieni po kawałku przez najbliższe dni, a nawet tygodnie. Doktor Godbless domagała się większej liczby kamer spektrowizyjnych, ponieważ chciała mieć zapisany na kryształach każdy szczegół tej hekatomby. Henryan właściwie się temu nie dziwił. Jeśli Valdez miał rację, mogła to być ostatnia taka okazja dla naukowców.

Kiedy wszystko było już skalibrowane, sierżant przesłał do Primy informację o wykonaniu zadania. Zwykłą wiadomością tekstową zamiast holo. W tym momencie wolał nie oglądać tej naburmuszonej kobiety, a i ona chyba nie łaknęła dalszych kontaktów z centrum. W każdym razie nie raczyła nawet potwierdzić otrzymania przekazu.

Mijały godziny, podczas których zmieniali się jedynie prowadzący egzekucję. Zanim Święcki zdał stanowisko zmiennikowi z wubecji, w klatkach zawisło jeszcze trzech młodych Suhurów. Ściskając rękę wubekowi, rzucił okiem na podwyższenie. Pułkownik Rutta stał tam z rękami założonymi na piersi i patrzył w jego stronę.

Jeden koszmar się skończył, czas zacząć drugi, pomyślał Święcki, wchodząc na szerokie schody. Teraz rozumiał, dlaczego tę część mostka starzy wachtowi nazywali szafotem. Zanim znalazł się na stanowisku dowodzenia, pułkownik zdążył już usiąść w swoim fotelu. Podniósł też zasłony energetyczne oddzielające jego konsolę od reszty pomostu.

– Sierżant Prydeinwraig melduje się zgodnie z rozkazem! – Henryan strzelił obcasami i zasalutował.

– Spocznij. – Głos starego był mniej jadowity, niż się spodziewał.

– Dziękuję, sir! – Rozstawił nogi, ręce schował za plecy, ale szybko je wyprostował, przypomniawszy sobie obrazki z jaskiń.

Rutta zauważył jego zakłopotanie.

– Nie przejmujcie się tak, sierżancie – rzucił.

Henryan przełknął nerwowo ślinę. Tyle się nasłuchał o złośliwości starego, że zaczął wietrzyć jakiś podstęp.

– Tak jest! – zawołał, nie bardzo wiedząc, co innego mógłby powiedzieć.

– Wiecie, po co was tutaj wezwałem? – przeszedł do rzeczy pułkownik.

– Tak jest.

– No to słucham. – Rutta rozparł się w fotelu.

– Doktor Godbless, ja… – Święcki nie wiedział, od czego zacząć. – Przepraszam, sir! Sądziłem, że przerwała połączenie…

– Żołnierz, synku, nie sądzi – wpadł mu w słowo Rutta. – Od tego mamy sądy i sędziów. Wasza robota polega na sprawdzaniu, sprawdzaniu i jeszcze raz sprawdzaniu.

– Tak jest!

– A wyście sądzili, zamiast sprawdzać.

– To się już nie powtórzy, sir!

– Wiem… – Pułkownik uśmiechnął się pod nosem. Ten ton, ten uśmiech… Henryan poczuł ciarki na krzyżu. Stary coś szykował. Pytanie tylko co. – Powinienem was skierować do szorowania kibli, a tych, możecie mi wierzyć, sierżancie, mamy na stacji tysiące. Niestety jesteście mi potrzebni tutaj. No i powstał problem…

– Problem, sir? – zapytał ostrożnie Święcki.

– Tak, problem. Jeśli was porządnie ukarzę, możecie z niewyspania spieprzyć coś na służbie. Ale jeśli nie poniesiecie kary po tym, jak to… to…

– Stare pudło – podrzucił Henryan.

Pułkownik skrzywił się na dźwięk własnych słów, a Święcki natychmiast pomyślał, że lepiej będzie, jeśli zamilknie i da się wygadać przełożonemu.

– …jak to stare pudło – kontynuował Rutta – zrobiło ze mnie głupca na oczach całej pierwszej zmiany, stracę autorytet wśród załogi.

– Rozumiem, sir.

– Cieszę się, że mnie rozumiecie, sierżancie, ale to nie załatwia sprawy.

– Panie pułkowniku!

Obaj drgnęli, gdy z głośników dobiegł głos Valdeza. Rutta z niechęcią wywołał hologram porucznika.

– Nie widzi pan, poruczniku, że rozmawiam z Prydewi… Preyd… Prywe… z sierżantem? – zapytał dodatkowo rozzłoszczony tym, że nie potrafi wymówić skomplikowanego nazwiska.

– Ja właśnie w jego sprawie, sir! – zameldował Valdez.

– Tak? No to słucham.

– Przed wizytą delegacji senatu przeprowadzamy prace konserwatorskie jedynki i tarasu widokowego – poinformował Valdez. – Może pan przydzielić sierżanta do ekip pracujących na terenie zamkniętym. Ja nadzoruję te roboty, więc…

Pułkownik kiwał się przez chwilę w fotelu, milcząc.

– Więc wilk będzie syty i owca cała – powiedział cicho Henryan.

– Te wasze archaiczne przysłowia – jęknął pułkownik, zanim odwrócił się do Valdeza. – To brzmi rozsądnie, poruczniku. – Zwracając się do Henryana, dodał: – Możecie odejść, sierżancie.

– Jedną chwileczkę, sir! – odezwał się Święcki.

– Coś wam nie pasuje? – Na twarzy starego malowało się zaskoczenie. Valdez był nie mniej zdziwiony.

– Skądże, sir! Zasłużyłem na karę.

– Zatem o co chodzi?

– O to… O to, co dzieje się w jaskiniach.

– Myślisz, synku, że mnie się podoba ta masakra? – zapytał pułkownik. – Niestety nic nie możemy poradzić.

– Możemy, sir – zapewnił go Święcki.

– Niby jak?

– Jeśli Suhurowie otrzymają wiadomość od Duchów Gór, odejdą. – Oburzony Rutta zerwał się z fotela. – Źle mnie pan zrozumiał, pułkowniku – dodał szybko Henryan, blednąc i cofając się o krok.

– Wręcz przeciwnie, sierżancie. Wyraziliście się piekielnie jasno!

– Nie mówimy o przekazie, o jaki chodzi Bogom… – Święcki próbował wybrnąć z sytuacji. – Powiemy Wojownikom Kości byle co: że Duchy Gór kochają ich bezgranicznie, że wygrają nadchodzącą bitwę, cokolwiek, co zakończy tę rzeź. Pułkowniku, oni w najbliższych dniach zamordują kilka tysięcy kleksów.

– Gurdów, synu – poprawił go pułkownik, zaciskając zęby. – Gurdów!

– Tak jest. Gurdów.

– To nie jest wcale taki głupi pomysł – wtrącił Valdez.

– Nie wierzę własnym uszom! – Rutta opadł ciężko na fotel. – Poruczniku, opowiada się pan za kolejną ingerencją w historię tej planety? Pan?!

– Tak, sir. To znaczy nie, nie jestem za ingerencją, ale wydaje mi się, że pomysł sierżanta ma sens. Pozwoli pan, że wyjaśnię osobiście…

Pułkownik opuścił na chwilę pole siłowe, a Valdez przeszedł szybko na stanowisko dowodzenia i stanął obok Święckiego.

Rutta włączył znów bariery energetyczne oddzielające ich od reszty centrum dowodzenia.

– Niech pan kontynuuje, poruczniku.

– Jedyny sposób na zneutralizowanie Bogów to przeniknięcie do ich struktur. Na tym zależało nam od samego początku, prawda? – Pułkownik skinął głową. – Jak wiadomo, ci dranie są cholernie nieufni. A taki ruch mógłby przekonać ich do sierżanta i…

– Chyba za panem nie nadążam, poruczniku… – przerwał mu stary.

– Jeśli sierżant Pry przerwie masakrę, Bogowie zobaczą w nim potencjalnego sprzymierzeńca.

– Sprzymierzeńca, powiada pan…

Valdez pokiwał głową.

– Ale co konkretnie chcecie zrobić? – Na to pytanie nie umieli odpowiedzieć. – Czy coś takiego może się w ogóle udać przy wzmożonych środkach bezpieczeństwa? – Rutta machnął ręką. – Nawet jeśli my odpuścimy sobie odszukanie źródła tego komunikatu, wubecja wyniucha je w kilka godzin. Nie. Nie ma mowy. Odmawiam!

– Godbless szlag trafi, jeśli Suhurowie przerwą składanie ofiar i odejdą – wtrącił niby mimochodem Henryan.

Pułkownik skrzywił się, usłyszawszy nazwisko szefowej pionu naukowego. A potem na jego twarzy pojawił się uśmiech. Złośliwy uśmiech.

– Zgoda. Pokombinujcie nad tym wspólnie, ale pamiętajcie: ja o niczym nie wiem. Macie czas do rozpoczęcia następnej zmiany. Zrozumiano?

– Tak jest! – odparli unisono.

– I jeszcze jedno – dodał pułkownik. – Chcę mieć holo miny, jaką zrobi to stare pudło, kiedy się o tym dowie.

* * *

– Chyba wiem, jak do tego podejść – oznajmił Święcki chwilę później, gdy stali już w pustym korytarzu, czekając na przyjazd kolejki.

Valdez spojrzał na niego badawczo.

– Przejmując obowiązki po Seifercie, dokonałem gruntownej analizy zabezpieczeń i znalazłem coś, co chyba umknęło wszystkim – wyjaśnił Henryan. – Nikt nie uprzątnął nanobotów wysłanych przez Seiferta do jaskiń. Dezaktywowano je wprawdzie, ale zostawiono na dole.

Porucznik zmrużył oczy. Na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. To on odpowiadał za sprowadzanie tego sprzętu i na niego spadała wina za przeoczenie.

– Mów dalej – rzucił niechętnie.

– Mógłbym wysłać im krótki komunikat.

– Jak?

– Wykorzystując nadajnik zewnętrzny. Na przykład z którejś jednostki stacjonującej na kotwicowisku.

– Nie da rady. – Valdez pokręcił zdecydowanie głową. – Od czasu prowokacji nad Treb’aldaledo wubecja monitoruje wszystkie połączenia między okrętami floty.

– W takim razie podepnę się do głównej anteny stacji – zaproponował Święcki.

– Jak?

– Jeśli uda mi się dostać na poziomy techniczne, zyskam bezpośredni dostęp do obwodów anteny. Już poza systemem. Komunikat trafi prosto do nanobotów, razem z poleceniem autodestrukcji po wykonaniu zadania. Kontrola w centrum niczego nie wykaże. Żadna wiadomość nie przejdzie przez nasze łącza. – Henryan był tego całkowicie pewien; tak samo pewien diler komunikował się ze wspólnikami na Epsilonie Nowej Boliwii. Gdyby nie długi jęzor, nikt by go nie przyłapał na przemycie prochów do tamtejszej bazy.

Valdez nerwowo oblizał wargi. Sierżant pokazał mu właśnie lukę w systemie, której istnienia nikt nawet nie podejrzewał. Lukę, którą mogli wykorzystać Bogowie…

– Sprytne, bardzo sprytne – przyznał zamyślony. – Skontaktuję się z tobą za godzinę, po posiłku. Wtedy uzgodnimy szczegóły. – Na pożegnanie wyciągnął do niego rękę.

Tego gestu Święcki się nie spodziewał. Odruchowo odwzajemnił uścisk i natychmiast się skrzywił. Poczuł w dłoni chłodny kanciasty kształt.

– Odtwórz to wubekom – szepnął Valdez, widząc jego zaniepokojone spojrzenie. – Zyskamy trochę czasu i swobody.

– Dobrze.

Drzwi wagonika otworzyły się, jednakże porucznik nie wsiadł.

– Muszę ustalić ze starym szczegóły twojego przydziału – wyjaśnił, zanim kolejka ruszyła.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю