Текст книги "Łatwo być Bogiem"
Автор книги: Robert Szmidt
Жанры:
Космическая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 24 страниц)
TRZY
System New Rouen, Sektor Victor,
27.06.235 4
Wyszli z nadprzestrzeni w dużej odległości od gwiazdy oznaczonej na mapach Federacji symbolem V3a13, kilkanaście stopni poza płaszczyzną ekliptyki tutejszego układu planetarnego, na skraju wyliczonego pola bezpieczeństwa. Nomada, wciąż zwalniając, leciał ku Delcie – czwartej planecie systemu – z dala od ewentualnych wrakowisk. Współczesne systemy koordynacji danych pozwalały na obliczanie skoków z dokładnością do miliarda mil na rok świetlny, mogli się więc zbliżyć do każdego systemu bez potrzeby korzystania ze stałych punktów tranzytowych i związanego z tym ryzyka natrafienia na pozostałości dawnych bitew albo wciąż aktywne pułapki zastawiane przez obrońców.
Trzeciego dnia po przybyciu na miejsce Morrisey pojawił się na górnym pokładzie i zasiadł w sfatygowanym fotelu dowódcy. Annataly i Iarrey wciąż zbierali i segregowali dane z sond dalekiego zwiadu, które wystrzelono dwie doby wcześniej w kierunku wszystkich dołków Lagrange’a w systemie. Bourne i Nike czekali na rozwój wydarzeń przy zapasowych konsolach, sprawdzając od czasu do czasu wybrane odczyty. Kapelana i pozostałych kadetów na razie nie wybudzono. Systemy Nomady wykorzystały czas potrzebny na wyhamowanie po wyjściu z nadprzestrzeni, aby starannie przebadać docelowy system. Teraz należało jedynie zinterpretować dane i przystąpić do działania.
– Kiedy będziemy mieli pełen obraz sytuacji? – zapytał Morrisey, ledwie zapiął pasy.
– Za plus minus pięć minut standardowych – odparł Iarrey.
Kapitan pokiwał głową i włożył do ust oliwkową bryłkę czegoś, co najwyraźniej służyło do żucia.
– Czekam, panie pierwszy – powiedział, splunąwszy soczyście na kratownicę pod głównym ekranem.
– Przecież nie minęła nawet minuta – żachnął się Iarrey.
– Zależy, jak na to patrzeć – stwierdził enigmatycznie kapitan, aktywując panoramicon.
Obłe ściany mostka zmieniły zabarwienie i w kilka sekund stały się przezroczyste. W czasie lotu nad planetą wrażenie dezorientacji występuje u paru procent doświadczonych astronautów, w pustce nie ma takiego problemu. Tutaj nic nie zakłóca błędnika, zwłaszcza gdy widok sprzętów w sterowni pozwala ustalić hipotetyczny pion.
Centrum układu planetarnego z pojedynczą gwiazdą klasy G2V znajdowało się przed dziobem okrętu. Komputer wyświetlił na ekranach opalizujące zielenią orbity wszystkich planet i ich satelitów, zaznaczył też na czerwono trasy większości ciał niebieskich przemierzających tę część układu w odwiecznej podróży przez wszechświat. Trochę tego śmiecia było, ale nie aż tyle, żeby musieli się przejmować.
– Skupisko właściwe znajduje się na orbicie czwartej planety – zameldował chwilę później Iarrey. – Większość wrakowiska, jakieś dziewięćdziesiąt siedem procent przewidywanej masy, pozostaje w strefie równowagi. Mam jednak trochę odczytów na zewnątrz dołka. Złom z pogranicza zaczyna się już wydostawać z pułapki grawitacyjnej. Jeszcze parę lat i…
– Nie filozofuj, Iarrey – przerwał mu dowódca. – Co z polami minowymi?
– Sondy poszły czterdzieści siedem godzin temu, zlokalizowaliśmy szesnaście z dwudziestu zapór, o jakich mówiły przejęte raporty kolonistów. Pozostałe cztery mogą już nie istnieć…
– Jeszcze się nie zdarzyło, żeby całe pole minowe zniknęło albo zostało zdetonowane – mruknął Morrisey, zaciskając metalowe palce protezy. – Nie ruszę dupy z fotela, dopóki nie będę znał położenia wszystkich przeszkód.
Iarrey zbył tę uwagę wzruszeniem ramion i jakby nigdy nic nadal sprawdzał napływające dane.
– Co robimy z namierzonymi polami? – zapytał po chwili.
– A co możemy z nimi zrobić? – mruknął poirytowany Morrisey. – Pozbądź się tego gówna.
W próżni dźwięk się nie rozchodzi, za to widoki są piękne – tak jeden z wykładowców akademii zachwalał uroki nawigacji systemowej. Teraz jego słowa nabrały dodatkowej głębi. Miriady towarzyszących sondom nanoszperaczy wbiły się w pola min nuklearnych, które sto trzydzieści lat wcześniej miały bronić dostępu do punktu tranzytowego na domniemanych wektorach podejścia. Atramentowa czerń pustki kosmicznej rozbłysła nagle milionem barw. Nie przypominało to ogni sztucznych, ale było na swój sposób urzekające. Dziesiątki zlewających się eksplozji, gasnąca powoli plazma, halo o barwach znacznie żywszych niż kolory tęczy. Gdyby wtedy, przed ponad wiekiem, istniała dzisiejsza technologia, zespół uderzeniowy numer jeden przeszedłby przez pola minowe jak promień lasera przez papier. Admirał Tahomey mógł jednak liczyć wyłącznie na szczęście i dlatego teraz aż sto osiemdziesiąt najrozmaitszej wielkości wraków krążyło po orbicie planety, której prawdziwej nazwy nikt już nie pamiętał.
– Mamy namiary na resztki czterech pól, w które wszedł zespół uderzeniowy numer jeden – zameldowała Annataly, która również zajmowała się obróbką danych. – W zasadzie nie istnieją. Szczątki zniszczonych okrętów aktywowały większość min pozostałych po przejściu zespołu, a te, które nie zostały zdetonowane wtedy, pewnie i tak już nie wybuchną.
– Nigdy nie ma takiej pewności, skarbie – mruknął Morrisey. – Co z odczytami mówiącymi o aktywnych minach wewnątrz wrakowiska?
– Jest ich nie więcej niż dziesięć – odparła Annataly.
– Daj podgląd!
– Tak jest. – Na panoramiconie pojawiły się kolejne obrazy ilustrujące położenie hipotetycznych niewypałów.
– Panie Bourne?…
To wystarczyło, by porucznik uraczył wszystkich krótkim wykładem o sposobach neutralizacji min. Roiło się w tej gadce od terminów technicznych i wzorów matematycznych, ale sens był prosty i można go było zawrzeć w kilku słowach: nie da się użyć kolapsarów do zdalnego ściągnięcia całego śmiecia bez ryzyka przypadkowej eksplozji i rozrzucenia szczątków poza strefę.
– Kiedy będziemy mieli na miejscu holosondy? – zapytał Morrisey.
– Pierwsza fala jest już na orbicie i właśnie dociera do dołka Lagrange’a – odpowiedział jak zwykle spokojnie Iarrey.
Mikrosondy sieci holowizualnej pozwalały na sporządzenie trójwymiarowej mapy badanego sektora i niezwykle dokładną ocenę sytuacji.
– Rzućmy okiem… – Kapitan przełączył panoramicon na widok transmitowany przez zsynchronizowane kamery sond.
W mgnieniu oka znaleźli się w samym środku wrakowiska. Zniszczone okręty dryfowały na przestrzeni setek tysięcy mil sześciennych wokół punktu Lagrange’a, tworząc niesamowity, ale niezwykle stabilny wir metalowych konstrukcji. Z większości jednostek, zwłaszcza tych mniejszych, zostały tylko strzępy – procesy destrukcji zainicjowane przez laserowe salwy wroga dokończyła sama natura. Niekończące się kolizje z innymi wrakami zamieniły dumne niegdyś okręty w kupę poskręcanych szczątków. W milczeniu oglądali kolejne, niewiele różniące się od siebie ujęcia; czasem dało się uchwycić rozprute i wybebeszone kadłuby korwet i niszczycieli, ale wszystkie były zbyt zniszczone, by warto było do nich zaglądać.
– Witam w piekle pana Lagrange’a – rzucił z sarkazmem rozparty wygodnie Morrisey. – Tu, gdzie skarby przeszłości czekają na odkrywców, a śmierć na frajerów.
Rejestratory sond przekazywały do sterowni dalsze, niemal identyczne ujęcia pola bitwy, która zakończyła się sto trzydzieści lat wcześniej. Iarrey lokalizował miny i przygotowywał się do zdalnego zdetonowania tych, w których pobliżu nie było nic godnego zainteresowania.
Przeglądali wrakowisko systematycznie, lecz dopiero po kwadransie zobaczyli coś wartego uwagi. Pękaty kadłub antycznego pancernika wynurzył się majestatycznie ze stożka cienia planety. Morrisey, który właśnie podawał kody aktywacyjne dla szperaczy mających zneutralizować namierzone w tym sektorze miny, natychmiast kazał przenieść to ujęcie na panoramicon i usunąć okna mniej istotnych przekazów. Najbliższe sondy znajdowały się zaledwie kilkanaście mil od dobrze zachowanego dziobu pancernika, dlatego Nike nie miał problemu ze zidentyfikowaniem wciąż czytelnego numeru. Dostrzegł nawet część nazwy, która dla wielu ludzi wciąż jeszcze była symbolem zwycięskiej walki o zjednoczenie. Olbrzymi okręt wydawał się nietknięty. Tak potężnego pancerza nie mogły pokonać nawet uderzenia kilkutonowych fragmentów innych wraków, a większych odłamków w tej części dołka Lagrange’a – prócz admiralskiego okrętu flagowego – na razie nie widzieli. Obracający się wolno wzdłuż własnej osi pancernik wypełnił wkrótce cały ekran. Zdawało się, że płynie tuż nad sterownią Nomady, choć w rzeczywistości oba statki dzieliło więcej niż miliard mil.
Rozparty w fotelu Morrisey uśmiechnął się władczo.
– Panie Stachursky, co my tu mamy? – zapytał.
– FSS Odyn, numer burtowy FSBS 061, flagowy okręt admirała Tahomeya – wyrecytował z pamięci Nike. – Milion sto sześćdziesiąt tysięcy ton masy, długość kadłuba właściwego osiemset dziesięć metrów, średnica w najgrubszym miejscu siedemdziesiąt dwa metry, uzbrojenie…
– Wystarczy – przerwał mu nadal uśmiechnięty Morrisey. – Oto nasze Eldorado! Pokąsany, ale nie schrupany do kości… – Sztuczna ręka kapitana wskazała na lewą dolną część ekranu.
Spojrzeli tam i zobaczyli pociemniałe, poszarpane krawędzie pierwszej z ogromnych dziur w poszyciu, która ciągnęła się od śródokręcia aż po przewężenie sekcji maszynowej.
CZTERY
Niespełna sto godzin później, dryfując na skraju punktu Lagrange’a z włączonymi na pełną moc deflektorami, oglądali z bliska stopione płyty poszycia wokół mrocznego otworu prowadzącego w głąb wraku. Warstwa zastygłego helonu zewnętrznego pancerza tworzyła niewiarygodnie piękne kształty. Topiony promieniami laserów, rozgrzany do białości metal tężał w ułamkach sekund po zetknięciu z absolutnym zimnem pustki kosmicznej. Wiele tych kruchych rzeźb zostało zniszczonych w trwającej ponad sto lat podróży, ale kilka zachowało się nadzwyczaj dobrze. Jedną z nich mogli właśnie podziwiać na pełnym zbliżeniu. Gejzer stopionego metalu wytrysnął z wraku i zastygł w odwiecznym mrozie, tworząc kształt, w którym nawet przy braku wyobraźni można było rozpoznać ludzką sylwetkę wyciągającą rękę w kierunku bezdennej pustki kosmosu. Była wprawdzie zniekształcona, lecz nie bardziej niż awangardowe rzeźby zdobiące uznane galerie sztuki współczesnej na planetach Federacji.
– Piękne, nieprawdaż? – Morrisey wskazał na krystalicznie biały stopiony helon. – Jakby matka natura chciała nas przed czymś…
Przenikliwe zawodzenie syren alarmowych przerwało kapitanowi. Iarrey skoczył ku centralnej konsoli i jednym uderzeniem otwartej dłoni przywrócił w sterowni ciszę, którą natychmiast wypełniły głosy przekrzykujących się załogantów.
– Zamknąć pyski, skurwyklony! – Głos Henricharda Morriseya był równie skuteczny jak dłoń Iarreya. – Meldunek, panie pierwszy!
– Uaktywniona mina na kursie zbliżeniowym… – wyszeptał Iarrey, ale i tak wszyscy go usłyszeli.
– Mina? I co z tego? – prychnął kapitan. – Nie pierwsza i nie ostatnia… Co to za złom?
– M7… – Pierwszy oficer nadal nie podnosił głosu.
Morrisey wyraźnie zbladł. Nike wymamrotał:
– Cierpliwa Śmierć…
Tak mówiono na ten rodzaj min nuklearnych przed laty i tak nazywano je teraz. Wypuszczane w pobliżu węzłów komunikacyjnych wroga podczas ostatniej wojny, zdolne przeczekać w doskonałym kamuflażu całe dziesięciolecia, zbierały krwawe żniwo na gwiezdnych szlakach jeszcze długo po kapitulacji Kolonii Zewnętrznych. Trwały w ukryciu na wyznaczonych pozycjach, czekając na ten jeden, jedyny cel, mimo że wojna dawno już się skończyła. Pozostawione sobie, zapomniane, lecz całkowicie samowystarczalne, samonaprowadzające i niemal niezniszczalne gigatonowe inteligentne ładunki, przed którymi nie było ucieczki.
– Jakie odczyty? – zapytał już znacznie mniej pewnym głosem Morrisey.
– Namierzyła nas osiemnaście sekund temu – odparł Iarrey. – Klasyczna rebeliancka zbliżeniówka.
– Dystans?
– Siedemset pięćdziesiąt mil do strefy odpalenia i wciąż maleje.
– Annataly!
– Zrozumiałam. Mam wszystkie koordynaty. Zwalniam podejście.
– Ile czasu nam zostało? – zapytał kapitan.
– Maksymalnie siedem minut, jeśli Annataly wie, co robi… – odparł pierwszy oficer.
– Martw się o siebie. – Porucznik Davidoff-Rozerer wydęła pogardliwie wargi.
Morrisey spojrzał na kadeta.
– Jakieś sugestie?
– Najlepszą taktyką w takiej sytuacji jest maksymalne zmniejszenie prędkości zbliżeniowej, nadanie sygnału SOS i opuszczenie okrętu w rufowych kapsułach ratunkowych, zanim jednostka wejdzie w pole rażenia, sir! – wyrecytował posłusznie Nike.
– Proszę, proszę… – na twarzy kapitana pojawił się grymas przypominający uśmiech. – Tak mówią podręczniki, ale my kochamy ten okręt jak własny dom i raczej zginiemy, niż pozwolimy go zniszczyć, prawda? – Reszta załogi przytaknęła, acz bez wielkiej pewności siebie. – Zatem co prawdziwe wojsko robi w przypadku namierzenia przez M7?
Nike milczał. Kapitan splunął na kratownicę, aktywując po raz kolejny wchłaniacze.
– Wojsko działa – wyjaśnił po chwili kłopotliwego milczenia. – Numer jeden wkłada skafander próżniowy i melduje się w śluzie dziobowej. Numery dwa i trzy czekają w pełnym oporządzeniu w śluzie na bakburcie. Numer cztery melduje się w ładowni przy szperaczu. Będziemy rozbrajać minę podczas podejścia. Minuta na wykonanie rozkazu.
Morrisey wstał z fotela, zanim skończył mówić. Nike nawet nie drgnął, gdy dowódca Nomady zniknął za jego plecami. Nieznośny zapach smaru zmieszany z korzennym zapachem substancji, którą kapitan nieustannie żuł, świadczył o tym, że nowy przełożony zatrzymał się tuż za nim.
– Ale wybudzenie… – Nike poczuł ciarki na plecach.
– Racja, kadecie. Problem w tym, że numery nadal śpią smacznie, a jedyny członek załogi, którego możemy chwilowo poświęcić, to… ty. – Głos dowódcy rozbrzmiał tuż za jego prawym uchem.
– Melduję, że wykorzystanie niedoświadczonych kadetów do rozbrojenia inteligentnej miny tej klasy to pewna śmierć – odparł Nike, siląc się na spokój.
Znał swoje możliwości i parametry miny, która stanęła im na drodze. Zestawienie tych danych nie pozostawiało cienia wątpliwości.
– Racja… – Tym razem głos Morriseya dobiegł zza lewego ucha. – Czy nie wspominałem, że jestem naprawdę wielkim skurwysynem? – zapytał kapitan i nagle parsknął śmiechem.
Zdziwiony jego reakcją Nike drgnął, czując, jak drobinki śliny spryskują mu ucho i tył wygolonej regulaminowo głowy. Obrzucił nerwowym spojrzeniem pozostałych członków załogi. Nie wyglądali już na tak przejętych jak przed chwilą.
– Cierpliwa Śmierć, uzbrojona i niebezpieczna – kontynuował tymczasem rozbawiony kapitan, pojawiając się znów w zasięgu wzroku. – Wiesz, co to naprawdę oznacza?
Nike pokręcił głową.
– To absolutna gwarancja, że żaden amator nie grzebał w trzewiach naszego giganta. – Morrisey uśmiechnął się znacząco. – M7 to doskonała broń, która siała strach w sercach naszych przeciwników. Bezlitosny zabójca, przed którym nie ma ucieczki. Chyba że dysponujesz… – Odwrócił się i pytająco uniósł brew.
– Kodami dezaktywacyjnymi? – zapytał nieśmiało Nike.
– Brawo, młody przyjacielu! – Kapitan klepnął go w ramię i roześmiał się głośno. – Admiralicja była uprzejma wyposażyć nas w dostępny komplet tabel kodowych, zarówno naszych, jak i wroga. Wystarczy rozszyfrować kod wysyłany z sygnałem namierzania, podać odpowiednią sekwencję i nasza M7 stanie się zwykłą kupą złomu, a numerowani przyjaciele nie obudzą się, póki nie wrócimy z przeszukiwania naszego dziewiczego skarbca. Mam nadzieję, że nie musisz zmieniać gaci.
– Potraktuj ten żart jako chrzest bojowy – doradziła Annataly. – Zazwyczaj robimy go numerom, ale z braku laku…
Nike uśmiechnął się pod nosem, widząc rozbawione miny oficerów, jednakże zaraz spoważniał. Chcieli zabawy, to ją dostaną.
– Powiedział pan, sir, „dostępny komplet tabel”. Czy to znaczy, że nie mamy wszystkich kodów?
Z niekłamaną przyjemnością obserwował, jak pot rosi czoło ślicznej nawigatorki, jak Iarrey rzuca się do konsoli, a Morrisey ponownie blednie. Tym razem kapitan nie udawał.
PIĘĆ
Weszli do wraku najszerszą z wyrw. Dwa zespoły po dwie osoby plus roboty transportowe. Bourne poszedł z Iarreyem. Do ich zadań należało zbadanie dolnych pokładów, a właściwie jedynej w tej części wraku sekcji, która nie została doszczętnie zniszczona. Zespół drugi, czyli Morrisey i Nike, miał sprawdzić górne pokłady części dziobowej pancernika. Annataly czuwała nad całością operacji z mostka Nomady.
Przeszukiwali kolejne kabiny, korytarze i ładownie, pakując na drony transportowe każdą rzecz, która nie została wyssana w przestrzeń po rozpruciu kadłuba. Morrisey najwyraźniej nie przykładał zbyt wielkiej wagi do przeszukiwania i otwierania poszczególnych kabin. Wciąż tylko sprawdzał odczyty na holopadzie i zanim Nike kończył załadunek wskazanych przedmiotów, znikał w kolejnym przejściu.
W dwie godziny standardowe dotarli szybami wind do głównego korytarza łączącego mostek z podpokładami mieszkalnymi dla oficerów. Łukowate ściany ciągnęły się na przestrzeni pięćdziesięciu metrów, dalej korytarz zamykała masywna gródź.
– Bingo – mruknął Morrisey, szybując w głąb korytarza i sekcja po sekcji oświetlając sufit. – Mostek wygląda na nietknięty. Ściągnij mi tu kodera i przenośny reaktor, ale migiem. – Zapatrzony w ścianę z litego helonu kapitan nie zwrócił uwagi na milczenie kadeta. W końcu jednak dotarło do niego, że Nike nie usłyszał rozkazu. – Co jest, do… – Odwracając się, zauważył, na czym spoczęły snopy światła reflektorów umieszczonych na skafandrze jego partnera. Drzwi jednej z wind były niedomknięte. W szczelinie tkwił but próżniowego skafandra, wyraźnie widzieli podkowy elektromagnesów. – Nike? Słyszysz mnie, chłopcze?
Nadal nie było odpowiedzi. Kadet nawet się nie poruszył.
– Nike, klonia twoja mać! – ryknął dowódca i to poskutkowało.
– Tak, sir?
– Na co się tak gapisz? Trupa nie widziałeś?
– Nie, sir, nie widziałem…
– W takim razie inicjację masz już za sobą. – Morrisey podleciał pod drzwi, wsunął rękawicę w szczelinę i spróbował je otworzyć. Ani drgnęły. – Annataly, słyszysz mnie? – przeszedł na częstotliwość mostka. – Potrzebuję jeszcze drony remontowej.
Przez parę sekund nie było odzewu, lecz zanim kapitan zdążył się zniecierpliwić, nawigatorka odpowiedziała.
– Iarrey przebija się do jakichś pomieszczeń, skończy za pięć minut.
– Pięć minut, kurwirtual. – Kapitan nerwowo okręcił się i spojrzał na gródź. – Dobra, dawaj mi tu migiem kodera i reaktor. Mam też drzwiczki do otwarcia.
– Się robi. – Tym razem odpowiedź była błyskawiczna i krótka.
– A ty nie marnuj czasu i rusz dupsko. – Morrisey klepnął kadeta w ramię. – Sprawdź wziernikiem, czy nie ma ich tam więcej.
Nike niechętnie wykonał polecenie. Podleciał ostrożnie do szpary, by wsunąć teleskopową kamerę do walcowatej kabiny. Po chwili miał obraz. Człowiek, którego but widzieli, był w środku sam. Jego skafander wyglądał na nienaruszony, przynajmniej z wierzchu. Nike przekazał te informacje dowódcy. Zgodnie z oczekiwaniami został zignorowany. Pogwizdujący wesoło Morrisey rozkręcał właśnie obudowę panelu skanera przy zamku. Nike wrócił do obserwacji wnętrza windy. Mimo iż szkolono go do walki, obecność zwłok dosłownie na wyciągnięcie ręki sprawiła, że poczuł zimny dreszcz na plecach. W tej bitwie zginęło wielu ludzi, jednych wyssało z rozhermetyzowanych kadłubów, drudzy spłonęli żywcem albo wyparowali w eksplozjach reaktorów, ale ten człowiek musiał umierać długo. Uwięziony we wraku żył, dopóki nie skończyło się powietrze w zbiornikach. Sześć, może nawet dziesięć godzin…
– I jak tam? – Głos Morriseya znów wystraszył zamyślonego Nike’a. – Pokaż no, co my tu mamy…
Kapitan przez chwilę sterował kamerą i nagle gwizdnął. Spojrzał w głąb korytarza, gdzie robot kodujący wpinał się do panelu grodzi. Masywny sześcian przenośnego reaktora plazmowego został już podłączony do gniazd zasilania. Wszystkie panele oświetleniowe w tej sekcji kadłuba rozjarzyły się przyjemnym blaskiem. Morrisey walnął ręką w przycisk przywołania windy, ale ta pozostała martwa. Mechanizm, który zamarzł przed ponad stu laty, nie miał prawa zadziałać.
– Ann!… – Kapitan ryknął, jakby go coś ugryzło w tyłek. – Dawaj mi tu tę dronę!
– Ale Iarrey jeszcze…
– No i nie skończy. Niech sobie wytnie przejście pilniczkiem do paznokci Bourne’a. Mam tu coś bombowego i potrzebuję tej drony natychmiast!
– Się robi.
Nike patrzył zdziwiony na podenerwowanego dowódcę.
– Co pan tam zobaczył, sir? – zapytał w końcu.
– To jeden z oficerów sztabowych Tahomeya – odparł Morrisey i zaraz dodał: – Gdybyś się uważniej przyjrzał, zobaczyłbyś, że spod ciała wystaje obudowa czegoś, co może być ostatnim holologiem Odyna. A to, mój drogi, rzecz warta na Ziemi niewyobrażalny majątek. I to ja ją wypatrzyłem, żeby nie było nieporozumień. – Dźgnął kadeta metalowym palcem w klatkę piersiową.
– Tak jest, sir!
Szyb windy, którym dotarli do tego korytarza, rozjaśnił się jasnoseledynowym blaskiem. Masywna drona remontowa wyłoniła się z wnętrza i zamarła pół metra od nich. Morrisey wsunął do czytnika końcówkę programatora i wielki robot poruszył się znowu. Masywne szczypce zagłębiły się w szparę. Przez moment nic się nie działo, przynajmniej z pozoru. W próżni nie słychać dźwięków, jednakże odpryski farby z owalnych drzwi uświadomiły obu mężczyznom, jak wielkie siły działają na metalową powierzchnię. Morrisey odciągnął kadeta w głąb korytarza, mimo że nadal nic się nie działo. Mechanizm albo zamarzł na sopel, albo coś jeszcze blokowało drzwi.
– Tniemy – zawyrokował kapitan i maszyna posłusznie wysunęła palnik.
Dwadzieścia sekund później niemal połowa metalowej płyty zamykającej dostęp do windy wisiała pod ścianą korytarza, a Morrisey przez wycięty otwór wyciągał zwłoki. Tryumfalny wyraz zniknął z jego twarzy, gdy zobaczył, co trzyma zabity.
– Szlag by go… – mruknął kapitan, rzucając prymitywnym elektronicznym notesem w stronę otwartej kabiny. – Pamiętniczek pana – spojrzał na plakietkę oficera – majora Visolaja, w dupę szarpanego niemoty, co do windy wsiąść nie umie. Co to za nazwisko w ogóle?
– Może jest coś wart. – Nike chwycił szybujący notes i podłączył go do swojego zasilacza, ale ekran pozostał martwy. – Dam radę odtworzyć zawartość na Nomadzie.
– A kogo obchodzi, co ten pajac sobie zapisywał? – prychnął zirytowany Morrisey.
– Może znajdę coś ciekawego…
– Rozbierz go – zakomenderował nagle kapitan.
– Słucham?
– Powiedziałem, żebyś rozebrał trupa. Zdejmij z niego skafander.
– Ale…
– Nie ma żadnego ale. Czas to pieniądz. Zabytkowy, nieuszkodzony skafander pójdzie na Ziemi za dobrą cenę.
– Nie mogę… – Nike poczuł przerażenie na myśl, że będzie musiał dotykać martwego człowieka. – Nie możemy go tak…
– Możemy – przerwał mu Morrisey. – Rusz się, bo jeszcze mamy mostek do sprawdzenia.
– Nie… Nie zrobię tego, sir!
– Zaczynasz mnie wkurwiać, kadecie. A kto mnie wkurwia, ten marnie kończy.
– Ja… ja po prostu nie mogę.
Zdawało się, że kapitan zaraz wybuchnie, ale zamiast tego podłączył się do drony, a gdy ta ruszyła z rozgrzewającymi się palnikami w kierunku grodzi, chwycił ciało za rękę i zaczął majstrować przy zamku hełmu.
– Powinniśmy mu urządzić pogrzeb według… – zaczął Nike.
– Nie ucz ojca dzieci robić – zgasił go kapitan. – Wyprawimy mu pogrzeb jak trzeba, ale najpierw za niego zapłaci.
W upiornym blasku fontann błyskawicznie stygnących iskier, które tryskały z rozpruwanej grodzi, dowódca sprawnie wyciągnął zasuszone zwłoki ze skafandra. Nike odwrócił wzrok, by nie patrzeć na twarz nieboszczyka, ale i tak kątem oka widział, co robi Morrisey. Kapitan rzucił kombinezon do kontenera drony transportowej i raz jeszcze pochylił się nad zabitym. Nie sięgnął jednak do szyi po nieśmiertelniki, tylko zaczął się mocować z ręką nieboszczyka. Ściągał mu pierścień akademicki.
– Nic nie mów! – warknął, spostrzegłszy wyraz twarzy kadeta. – Teraz jesteśmy z panem Visolajem kwita… – Wstał jakby nigdy nic, odrzucił kawałek odłamanego palca i obejrzał pierścień, przysuwając go do wizjera hełmu. – Prymusik, taki jak ty…
Nike nic nie powiedział. Nadal czuł pogardę dla przełożonego, lecz postanowił nie zaogniać sytuacji. Akademia uczyła też posłuszeństwa.
– O tak – mruknął kapitan, przyglądając się znów planom statku na holopadzie. – Jeśli to trafienie – wskazał na oznaczony czerwonym kolorem nieregularny wyłom przecinający pod ostrym kątem kadłub – nie rozhermetyzowało wszystkich pomieszczeń podpokładu dowodzenia, czeka na nas naprawdę wielka rzecz. Mostek, kabina Tahomeya… Wiesz, ile będzie warte jego prywatne archiwum?
Nike pokręcił głową wewnątrz obszernego hełmu, chociaż wątpił, czy rozmarzony Morrisey to zauważy.
– Chłopcze, mamy szansę na zdobycie fortuny, o jakiej nikomu się nie śniło.
– Czyli? – zapytał Nike raczej dla podtrzymania rozmowy niż z chęci poznania szczegółów. Bezczynne stanie w rozświetlanym snopami iskier korytarzu martwego okrętu przyprawiało go o dreszcze. Zwłaszcza w towarzystwie zwłok majora Visolaja.
– Na Ziemi za dzienniki admirała zapłacą nie mniej niż…
Tyle zdążył powiedzieć Morrisey, nim zagłuszył go głos Annataly.
– Kapitanie, mamy problem – powiedziała bezbarwnym jak zwykle tonem.
– Wyrażaj się precyzyjniej, Ann – warknął rozdrażniony dowódca.
– Mam na kursie kolizyjnym wrak rebelianckiej korwety.
– To zejdź jej z drogi albo potrenuj strzelanie do celu i nie zawracaj mi dupy takimi pierdołami! – rozzłościł się Morrisey, nadal obserwując postępy prac przy cięciu grodzi.
– Sir… to kurs kolizyjny z wrakiem Odyna.
– Co?! – wrzasnął kapitan. Nawet przez zaparowany krystalit widać było, jak lśnią mu oczy. – Za pięć, sześć minut wejdziemy na mostek. Nie możesz rozwalić tego złomu? Zepchnij go chociaż z kursu o parę stopni…
– Obliczałam to już trzy razy. Nie ma szans – powiedziała nawigatorka. – To wybebeszona, ale prawie kompletna korweta klasy Samuraj. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy ton pieprzonego helonowego złomu, i to całkiem solidnie rozpędzone…
– Zrób coś! – ryknął Morrisey. – Dam ci dodatkowe trzy… nie, czekaj, pięć procent!
– Macie osiem minut na wycofanie się w przestrzeń. – Głos Annataly był wciąż bezbarwny, jakby odpowiadała maszyna, a nie żywa istota.
– Rozkazuję ci… – zaczął kapitan.
– Siedem minut pięćdziesiąt pięć sekund.
– Do kurwirtualnej nędzy! Jesteśmy tak blisko celu!
– Siedem minut pięćdziesiąt sekund do zderzenia.
– Dlaczego, dziwko, wcześniej o tym nie poinformowałaś?! – ryknął Morrisey.
– Dlatego, że obiekt wszedł na kurs kolizyjny dosłownie dwie minuty temu, po zderzeniu z jakąś w dupę rżniętą asteroidą, która na moich oczach zmieniła się w obłok pyłu, ty durny fiucie! – Ta odpowiedź z Nomady była znacznie bardziej emocjonalna. – Drugi zespół już się wycofuje, sir.
– Daj mi pięć pieprzonych minut, tylko pięć minut i będziemy na mostku!
– W trzy minuty nie zdążysz go przeszukać, a potem i tak będzie za późno, żebyś mógł na starość skonsumować to, co uzbierałeś na koncie. Tym razem nie skończy się na jednej ręce…
Zaniepokojony Nike podszedł do dowódcy i położył mu dłoń na opancerzonym barku.
– Wrócimy tu po zderzeniu – powiedział. – Może da się…
– Gówno prawda! – warknął Morrisey. – Wiesz, co uderzenie ćwierć miliona ton zrobi z tym wrakiem?
– Może niewiele – odparł spokojnie Nike. – Zależy, jak szybko leci i pod jakim kątem.
– Jak znam Ann, ta cholerna korweta leci kurewsko szybko – wymamrotał kapitan, spoglądając na rękawicę, która kryła jego protezę. – Inaczej nie robiłaby takiego rabanu.
– Zajebiście kurewsko szybko, a nawet szybciej – weszła mu w słowo podporucznik. – Zderzenie najprawdopodobniej zniszczy oba wraki. W najlepszym razie resztki zostaną wypchnięte poza strefę, ale i tak niemal natychmiast dostaną się w atmosferę Delty. Zabierajcie stamtąd dupy, póki jest szansa na przeżycie. Sześć minut dwadzieścia sekund.
Morrisey splunął – najzwyczajniej w świecie splunął – na wewnętrzną powierzchnię krystalitowego hełmu, po czym wprowadził sekwencję przerywającą pracę robota. A potem… kopnął z całej siły zamrożone ciało majora.
– To przez ciebie, skurwikloni zewłoku. Przez ciebie…
Nike nie wiedział przez moment, co robić – polecieć za szybującym w głąb korytarza martwym żołnierzem czy pomagać w rozłączaniu robotów. Morrisey rozwiązał ten dylemat, wciągając go na dronę remontową, która już ruszała w kierunku windy. Uchwycili się jej ramion i po chwili mknęli łukowato sklepionymi korytarzami w kierunku najbliższej wyrwy. Kadet ściszył komunikator, by nie słyszeć wielopiętrowych przekleństw dowódcy opisujących spisek martwego majora, niezdarnej załogi i wszystkich bogów, jakich znał świat.
Wyszli w przestrzeń na półtorej minuty przed zderzeniem obu kolosów. Morrisey, klnąc nadal przez zaciśnięte szczęki, nie odwrócił się nawet, by popatrzeć na to niewiarygodne zjawisko. Nike wręcz przeciwnie, nie mógł oderwać od niego oczu.