355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 3)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 24 страниц)

SZEŚĆ

– Dlaczego systemy nie przewidziały wcześniej możliwości tej kolizji?! – Od katastrofy upłynęła prawie godzina, ale kapitan nadal nie mógł się uspokoić.

– A jak można obliczyć z dużym wyprzedzeniem wypadkową wzajemnych oddziaływań miliona elementów? – powtórzył chyba pięćdziesiąty raz Iarrey. – Analizowałem dane z ostatnich minut wiele razy. Nie mogliśmy tego przewidzieć w żaden sposób. To był ciąg kolizji zapoczątkowany, uśmiejecie się, wejściem Nomady na skraj wrakowiska. Szczątki odepchnięte przez pola deflektorów zainicjowały proces, który skończył się tym… – wskazał na nędzne resztki dwóch dumnych niegdyś przestrzennych okrętów.

Morrisey spojrzał na niego z wyrzutem. Nic nie powiedział, ale sam wzrok wystarczył, żeby Iarrey zamilkł. Na ekranie wciąż widzieli wirujący obłok pyłu, w którym zniknęły pozostałości obu wraków, a wraz z nimi nadzieje na odnalezienie najcenniejszych ruchomości admirała Tahomeya. Przedmiotów, które każdemu z członków załogi zapewniłyby dostatnie życie przez wiele lat…

– I tak mamy sporo łupów w ładowni – mruknął Bourne.

– Raczej kupę gówna!

– Kupę wartego majątek antycznego gówna – poprawiła dowódcę Annataly. – Jeszcze nigdy się tak nie obłowiliśmy. Sam tak powiedziałeś przed zderzeniem.

Kapitan spojrzał na nią ze złością.

– Wiesz, co mogliśmy znaleźć w kajucie Tahomeya?

Pokręciła głową.

– Za jego dziennik pewni ludzie zapłaciliby równowartość tego statku… albo i więcej.

– Trzeba było zacząć szaber od mostka – przygadała mu nawigatorka.

– Nie wkurwiaj mnie, Annataly! – ryknął kapitan, opadając na fotel. – Rozpoczęcie od mostka to jak… jak zaczynanie obiadu od deseru.

Nike uśmiechnął się pod nosem. Annataly miała rację: stary sam był sobie winien. Gdyby z taką pasją nie okradał zabitych…

– Pech, zwykły pech – rzekł pojednawczo Iarrey, na wszelki wypadek przechodząc za najbliższą konsolę. – Nie mogliśmy nic na to poradzić, sir. Siła wyższa.

– Jaka tam siła wyższa… – Kapitan pokręcił głową i nagle roześmiał się nerwowo. – Nie wiecie, kto tu, kurwirtual, jest Bogiem?

– Pan, sir – mruknęła Davidoff-Rozerer.

– Zgadza się – potwierdził Iarrey.

– Nie bluźnij, Henrichard – obruszył się milczący do tej pory ojciec Pedroberto, którego Bourne obudził już po zderzeniu. – Róbmy, co do nas należy, i cieszmy się tym, co mamy. Co się stało, to się nie odstanie, jak mówi Pismo, a okazji do zarobku będzie jeszcze wiele. Ważne, że wszyscy są cali i zdrowi.

Morrisey odwrócił się od ekranu, na którym kolejne szczątki pancernika i korwety zaczynały płonąć w górnych warstwach atmosfery czwartej planety Systemu V3a13. Wyglądał jak dziecko, któremu ktoś właśnie powiedział, że nie dostanie zabawki wypatrzonej w ofercie holonetu.

– Amen – mruknął, zaciskając kurczowo zarówno zdrową rękę, jak i protezę.

Nike przyglądał mu się z odrazą, ale i z ciekawością. Ten człowiek stanowił dla niego zagadkę. Teraz także – w ciągu zaledwie kilku sekund – zmienił się na jego oczach ze zrozpaczonego starego człowieka w pełnego wigoru oficera.

– Zabierajcie się do roboty! – ryknął, puszczając poręcze. Ta po prawej była wyraźnie odkształcona; chyba nie po raz pierwszy miała styczność z metalowymi palcami Morriseya. – Posprzątać mi ten bajzel, zanim do reszty się rozlezie.

– Kolapsary ustawione i gotowe do odpalenia – zameldował uśmiechnięty Iarrey, puszczając oko do Annataly. – Według moich obliczeń dwa średniej mocy powinny wystarczyć do skupienia całego śmiecia z dołka. Wprowadziłem już koordynaty.

Morrisey wyprostował się w fotelu i szybko przejrzał dane przepływające przez ekrany wirtualnych monitorów.

– Wykonać! – rzucił zwięzły rozkaz i zebrani w sterowni wiedzieli już, że mają przed sobą dawnego dowódcę. Chimerycznego, ale twardo stąpającego po ziemi. Nawet Nike musiał przyznać, że facet ma charyzmę, choć skurwysyństwa, czy raczej skurwykloństwa, też mu nie brakowało.

Odcumowaniu kolapsarów towarzyszyły wyczuwalne wstrząsy. Nomada miał ich na stanie osiem. Dwa małe, cztery średnie i dwa o największej mocy. Nike niewiele wiedział o tych niezwykle wydajnych, a zarazem prostych urządzeniach, które poza Korpusem Utylizacyjnym nie znajdowały szerszego zastosowania. Pierwotnie element obrony orbitalnej, służyły obecnie tylko do jednego: umieszczone w pobliżu kosmicznych śmietnisk przyciągały każdą drobinę materii jak magnes, czy też czarna dziura – bo kolapsar to raczej pułapka grawitacyjna niż magnetyczna. Chwytały wszystko, od kosmicznego pyłu po najpotężniejsze asteroidy i wraki antycznych pancerników. A gdy czujniki kolapsara zarejestrowały zatrzymanie przyrostu masy, w ciągu milionowej części sekundy urządzenie zamieniało otaczające je kosmiczne śmieci w nieszkodliwy obłok radioaktywnego gazu bądź – jeśli eksplozja mogła zagrozić życiu na pobliskiej planecie – wyruszało z nimi w drogę ku najbliższej gwieździe. Średni kolapsar mógł utrzymać w swoim polu grawitacyjnym masę stu gigaton. Duży przyciągał kilka teraton, tyle że dużych nie używano w pobliżu nadających się do zamieszkania planet. Służyły do likwidowania ze sporym wyprzedzeniem większych rojów asteroid zbliżających się do zaludnionych systemów. Właśnie w tej chwili dwa „średniaki” pojawiły się na ekranach Nomady. Jeszcze kilkanaście minut i wokół nich zaczną się tworzyć miniaturowe modele spiralnych galaktyk, w których miejsce pojedynczych gwiazd zajmą drobiny kosmicznego pyłu, a mgławicami staną się fragmenty wraków.

Zafascynowany tym widokiem Nike skupił całą uwagę na jednej ze złotych piramid, wokół której już zaczynały się gromadzić mniejsze odłamki. Nie trwało to wszakże długo. Obraz nagle zamigotał i tam, gdzie przed chwilą był wirujący obłok szczątków, pokazała się czysta przestrzeń i wisząca w sporym oddaleniu martwa planeta.

– …to, kurwirtual, ma być? – Wracając między żywych, usłyszał końcówkę zdania wysyczanego przez Morriseya.

– Dokonałem rutynowego sprawdzenia danych z pozostałych dołków w tym systemie – wytłumaczył spokojnie Iarrey. – Nad Thetą sondy wykryły drugie skupisko wraków.

– Jakich znowu wraków? – pieklił się kapitan. – Ten fraktalem pierdolony kawał zamarzniętej skały jest miliardy kilometrów od centralnej gwiazdy systemu. O Thetę nikt nie walczył, bo i po co. Tu się bili, o jedyny pieprzony punkt tranzytowy w sektorze. Ani w naszych archiwach, ani w archiwach Kolonii Zewnętrznych nie ma żadnych zapisów na temat aktywności bojowej w tamtym rejonie.

– Wiem, sir, sam przygotowywałem dla pana raporty, ale te odczyty nie kłamią. – Pierwszy najwyraźniej wcale się nie przejął wybuchem kapitana ani jego wzmianką o archiwach admiralicji. – Sondy zlokalizowały w dołku ósmej planety ponad siedemnaście milionów ton śmiecia.

– Pewnie jakieś zasrane pole asteroid… – Morrisey pogardliwie wydął wargi.

– Dopiero zbieram odczyty, ale wstępne dane świadczą o bardzo dużej zawartości metali – nie dawał za wygraną Iarrey.

– A słyszałeś kiedyś, ćwoku, o rudach kopalnych? – Dowódca oklapł w fotelu i splunął na podłogę. – Może to jakiś rozpierdolony przez asteroidę żelazny księżyc Thety.

– Sprawdziłam, sir – wtrąciła się Annataly. – Schemat układu planetarnego pasuje w stu procentach do danych z okresu jego zarejestrowania.

– Kochanie, może nie zarejestrowałaś tego swoim ptasim móżdżkiem, ale ten rżnięty w dupę Big Bangiem wszechświat jest pierdyliard razy starszy niż nasze atlasy – jęknął Morrisey. – Bitwa, w której obie strony straciłyby taki tonaż, musiałaby się odbić szerokim echem w całej znanej przestrzeni kosmicznej. Na mój gust to zwykłe ferrytowe asteroidy krążące po orbicie jakiegoś niewydarzonego skurwykloństwa, które udaje planetę…

Liczba przekleństw w jednym zdaniu wskazywała na rosnącą irytację Morriseya. Chociaż więc wreszcie przerwał, nikt nie chciał podjąć tematu… przynajmniej przez parę minut.

– Ma pan rację, sir – odezwała się w końcu rozpalona do białości nawigatorka. – Ale i tak musimy tu tkwić, dopóki oba kolapsary nie odwalą roboty.

– A to zajmie – Iarrey dokonał obliczeń – dwieście siedemdziesiąt dwie godziny standardowe, jeśli za moment zakończenia operacji uznamy wprowadzenie zebranej masy na kurs terminalny, lub dwieście trzydzieści sześć godzin, jeśli zdecydujemy się na dezintegrację.

– Możemy zostawić numery albo kilka sond wizyjnych do nadzorowania procesu – poparła go podporucznik. – Zdążymy dolecieć na orbitę Thety, zanim nastąpi aktywacja ładunków.

– Nie możemy rozpieprzyć tego gówna nad Deltą – wtrącił Nike. – Zgodnie z wytycznymi sztabu ta planeta jest przewidziana do ponownego zasiedlenia.

– Cóż, wygląda na to, że mamy dwanaście dni standardowych na leniuchowanie – wtrąciła Annataly. – Dwanaście dni nudy, hibernacji albo sprawdzania tamtego dołka.

Morrisey prychnął.

– Nie będziemy uganiać się po całym systemie za jakimiś mrzonkami.

– A jeśli znajdziemy tam coś wartościowego? – zapytała z przymilnym uśmiechem. – Coś, co zrekompensuje nam porażkę z Odyna?

Kapitan wbił wzrok w centralny ekran, jakby z tak dużej odległości mógł cokolwiek wypatrzyć.

– Nie ma takiej rzeczy, która zrekompensuje mi utratę szansy na znalezienie dziennika Tahomeya – powiedział po chwili. – Możesz mi, dzióbku, wierzyć, że w tej części znanego kosmosu nigdy nie było niczego cenniejszego, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Ale zgoda, skoro poprawi wam to humor, polecimy na Thetę. Stachursky, siądziesz do archiwum i sprawdzisz raz jeszcze wszystkie, ale to wszystkie zapiski na temat historii tego systemu. Zwłaszcza zachowane rejestry astrofizyczne. Nie pominiesz też prywatnych listów służących tu przed wojną ludzi. Bourne, ty zajmiesz się opracowaniem danych dołka Thety. Zanim dolecimy na jej orbitę, chcę mieć kompletne raporty na terminalu… – Urwał i zmierzył wszystkich ponurym wzrokiem. – Wiem, że tylko marnujemy czas, dlatego ustalmy jeszcze jedno: jeśli nie znajdziemy tam nic ciekawego, wszyscy macie z głowy po trzy procent udziałów z tej wyprawy.

– A jeśli znajdziemy? – zapytał niespodziewanie dla wszystkich Nike.

SIEDEM

Dotarcie na peryferie systemu trwało nieco dłużej, niż zakładała Annataly. Po dwustu godzinach standardowych minęli dopiero orbitę Dzety. Kapitan Morrisey coraz rzadziej odwiedzał sterownię. Zajął się tym, co lubił najbardziej. Wraz z Iarreyem i kapelanem rozpoczął katalogowanie zdobyczy. Dwa dni później pierwszy oficer potwierdził – co prawda tylko nieoficjalnie – że już wstępne oszacowanie wartości znalezionych we wraku przedmiotów pozwala sądzić, iż zdobyli na pokładzie Odyna ogromną fortunę. Suma, którą wymienił półgłosem w mesie, oszołomiła Nike’a. Gdy konfidencjonalny szept dotarł do jego uszu, omal nie zadławił się papką mięsną. Na reszcie nie zrobiło to aż tak wielkiego wrażenia. Zostawił ich więc w świetnych humorach i ruszył do swojej kabiny z kolejną porcją danych do analizy i zapakowaną próżniowo kolacją. Mieszkał na dolnym pokładzie, tam gdzie pozostali kadeci, z tym że przydzielono mu kajutę w centralnym sektorze, z dala od wciąż uśpionych numerów, jak sam zaczął określać niedawnych towarzyszy niedoli.

Na pokładzie Nomady wszystko kręciło się wokół pieniędzy i antyków. Nike nigdy wcześniej nie interesował się starociami. W jego domu nie było niczego, co wiązałoby się z odległą przeszłością, żadnych portretów przodków, pamiątek sprzed wojny. Jak większość obecnych mieszkańców planety matki, przodkowie Nike’a pochodzili z odległych sektorów i w uznaniu zasług zostali przeniesieni tuż po wojnie do wyludnionego serca cywilizacji. On sam jednak spędził wczesną młodość z dala od Ziemi, na planetoidach, gdzie jego ojciec pracował w zarządzie kompanii wydobywczej. Tam żyło się teraźniejszością. Górnicy, pochodzący przeważnie z najbiedniejszych sektorów, w których nikt nie kultywował tradycji, rzadko znali opowieści o wydarzeniach poprzedzających ich narodzenie. Wiele czasu spędził między ludźmi twardymi jak skały, które kruszyli. Wiele razy przeglądał zawartość kontenerów osobistych, zanim trafiły one do spalarki tuż za zwłokami ich właścicieli. Prócz kilku starych hologramów, w większości nieruchomych hologramów przedstawiających bliskich albo rodzinne strony, nie znalazł nigdy niczego wartościowego. Zastanawiał się więc często, dlaczego ci ludzie nie zostawiają po sobie cennych rzeczy. Przecież nie zarabiali najgorzej… Nie wierzył, że – jak mówiono – górnicy dzielą się dobytkiem zabitego bądź zmarłego kolegi, a do kontenera trafiają tylko bezużyteczne rupiecie. Teraz jednak takie rozwiązanie wydało mu się bardziej niż prawdopodobne. I może nawet na swój sposób słuszne, chociaż nadal nie akceptował takiego postępowania.

Po otrzymaniu rozkazu Nike zagłębił się w archiwa i nie pokazywał we wspólnej części okrętu poza porami posiłków i rzadkimi odprawami. Wybrał zacisze swojej kabiny, gdzie mógł spokojnie wertować kolejne wirtualne tomy akt. Była to wszakże bezowocna praca. Deltę zasiedlono pięć lat przed wybuchem wojny, i to tylko ze względu na idealną lokalizację stacji tranzytowej, której budowa stała się koniecznością po rozpoczęciu kolonizacji nowego sektora Galaktyki. Systemu V3a13 nie przebadano dokładnie, jeśli nie liczyć wąskiego pasa ekosfery obejmującej zaledwie dwie planety kategorii szóstej. Nie nadano im nawet zwyczajowych nazw, pozostając przy numerach katalogowych z atlasu astrofizycznego. Na peryferie i do pasa wewnętrznego wysłano wprawdzie kilka sond, ale przed wybuchem wojny nie zdążyły one przekazać wielu danych. Archiwa admiralicji zawierały informacje potwierdzające istnienie Thety, najdalszej planety systemu, lecz praktycznie biorąc, Nike nie znalazł wśród nich niczego poza wyliczoną orbitą i szacunkową masą. Żadnych raportów szczegółowych, żadnych uwag. Parę miesięcy po wpisaniu tej planety, czy może raczej planetoidy, do rejestru centralnego dalsza penetracja Systemu V3a13 przestała mieć znaczenie dla obu stron konfliktu.

Przekopywanie się przez terabajty prywatnej korespondencji załogi stacji tranzytowej, nawet za pośrednictwem najdoskonalszych wyszukiwarek, również nie przyniosło rezultatów. Zatrudnieni na niej ludzie bardziej interesowali się losami odległych światów, z których pochodzili, niż najbliższym otoczeniem. Rzadko wspominali o niezbyt gościnnej Delcie, a co dopiero o najodleglejszych zakątkach systemu.

Gdy Nike spojrzał na zegar, było już dobrze po północy czasu pokładowego. Zasiedział się nad dokumentami. Oczy go piekły, powieki same mu się zamykały. Nie potrafił się skupić na treści kolejnych wyławianych przez system listów, notatek, raportów… Odłożył więc czytnik na stos innych urządzeń, zgasił światło i wyciągnął się wygodnie na koi. Zanim zasnął, ujrzał znów kamienną ścianę i wąski wykusz, a za nim niebo i smoki baraszkujące wśród chmur…

– Posuń się…

Nie zareagował. Nigdy nie reagował na pierwsze prowokacje Monicatherine.

– No, posuńże się…

Tym razem słowom towarzyszyło lekkie szturchnięcie. Posłusznie odwrócił się na bok. Usłyszał szmer pościeli, a po chwili poczuł delikatny dotyk jej palców, które przesuwały się po udzie, drażniąc każdy włos. Znajome ciepło rozlało się po nogach i plecach, tam gdzie ich ciała przylegały najściślej. Znajome ciepło, za którym tak tęsknił, i ten niepowtarzalny zapach rozgrzanej skóry…

Zerwał się, sięgając do kontaktu. Zaskoczona jego gwałtowną reakcją Annataly spadła z wąskiej koi mimo okalającej poręczy i wylądowała na podłodze. Nike usłyszał jej zduszony jęk.

– Co robisz, idioto?! – syknęła chwilę później, starając się równocześnie rozetrzeć stłuczony łokieć i zasłonić oczy przed ustawionym na maksimum oświetleniem kabiny. – Zgaś to cholerne światło!

Nie zareagował. Patrzył na nią z szeroko otwartymi ustami. Siedziała na środku podłogi całkiem naga, teraz dla odmiany ssąc skaleczony palec. W ostrym świetle subksenonowym widział ją wyraźnie. Mimo sześćdziesięciu paru lat standardowych udało jej się zachować dziewczęcą sylwetkę. Mocne wcięcie w pasie, szczupłe długie nogi, płaski brzuch i całkiem spory, ale wciąż jędrny biust. Wszystko, co atrakcyjnej kobiecie jest potrzebne, by przyciągnąć uwagę mężczyzny. Może tylko była nieco zbyt umięśniona – pod skórą nie miała tej warstewki tłuszczu, która sprawiała, że ciało Moni wydawało się takie…

– Napatrzyłeś się już, wierzgający Romeo? – zapytała szeptem, przestając na moment ssać stłuczony palec wskazujący.

– Co ty tu robisz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– A jak sądzisz? – Roześmiała się najciszej, jak potrafiła. – Sprawdzam, czy nie warto zboczyć nieco z kursu…

– Nie ma szans. – Nike usiadł w kącie koi i podciągnął nogi. – Lepiej się ubieraj i znikaj, zanim stary zacznie cię szukać.

Nawigatorka wstała, ale nie sięgnęła po luźną koszulę, która jak zauważył Nike, leżała przy drzwiach.

– Nie masz ochoty dowiedzieć się, dlaczego Morriseyowi tak bardzo na mnie zależy? – zapytała i przeciągnęła się zmysłowo.

Za zmysłowo…

Z trudem oderwał od niej wzrok… zwłaszcza że w prześwicie między górną koją a poręczą widział teraz tylko tę część jej ciała, która najbardziej pobudza wyobraźnię mężczyzn.

– To, na co mam ochotę, niespecjalnie się liczy… – powiedział ostrożnie i oblizał wargi, czego na szczęście nie mogła zobaczyć.

– Nie przestraszyłeś się chyba Henricharda? – zapytała, pochylając się tak, by widzieć jego twarz.

On z kolei spoglądał na jej piersi kołyszące się teraz na wyciągnięcie ręki.

– Skądże znowu. To przecież dobrotliwy staruszek, co on może mi zrobić… – Nike zachichotał. – Dlaczego w takim razie sama szepczesz?

Wyraz rozbawienia zniknął z jej twarzy. Gdyby spojrzenie mogło zabijać…

– Drugiej szansy nie będziesz miał – syknęła, lecz nie ruszyła się nawet o milimetr.

Mógłby przysiąc, że jej równo przystrzyżone włosy łonowe są równie czarne jak te na głowie. Je także miał na wyciągnięcie ręki…

– Może to i lepiej… – powiedział. – Przyzwyczaiłem się do tego popieprzonego świata i nie zamierzam się z nim żegnać, zwłaszcza że od niedawna jestem całkiem bogaty.

Teraz zareagowała właściwie. Schyliła się po koszulę, włożyła ją, a potem sięgnęła po leżące obok koi majtki. Nike z rozbawieniem zauważył, że nie jest to regulaminowa bielizna floty.

– Nie rozumiem cię – powiedziała, zapinając dwa górne guziki koszuli. – Wolisz tę maszynkę? – Wskazała ruchem głowy kabinowy fantomator.

– Nie, prawdę mówiąc, wolę kobiety z krwi i kości – odparł z zagadkowym uśmiechem. Pewnie by się zdziwiła, gdyby wiedziała, jak wygląda fantom najczęściej implantowany do tego urządzenia. – W innych okolicznościach, w innym czasie, to pewnie ja byłbym twoim gościem…

– W innych okolicznościach? Liczysz na to, że twoja gołąbeczka na ciebie zaczeka? – Jak każda kobieta uderzała tak, żeby zabolało. Nie trafiła jednak. Totalne pudło.

– Nie, na to akurat nie liczę – odpowiedział ze wzruszeniem ramion. – Na pewno już nie budzi się sama. Kto by czekał na… śmieciarza.

– Dlaczego więc nie skorzystasz z szansy na prawdziwą przygodę? – Zabrzmiało to szczerze. Bo sutki mimo wszystko mogły jej stwardnieć od chłodu panującego w kabinie.

– Dlatego, że to bilet w jedną stronę – rzucił z rezygnacją. – Raz już sięgnąłem po owoc zakazany…

– I to cię czegoś nauczyło? – W tym pytaniu więcej było sarkazmu niż ciekawości.

– Owszem – odparł, pokazując jej głową wyjście.

Nie patrzył za nią, gdy wychodziła. Dopiero syk zasuwanych drzwi powiedział mu, że został sam. Siedział jeszcze przez moment w pozycji, w której dla lepszego efektu zastygł, po czym zdecydowanym ruchem zeskoczył na podłogę. Podszedł do drzwi i z wahaniem położył dłoń na panelu zamka.

Na korytarzu było znacznie jaśniej, musiał zmrużyć oczy. Ale i tak niemal od razu ją zobaczył. Stała podparta pod boki i uśmiechała się tryumfująco.

– Nasz pan i władca topi teraz swoje żale po utraconych skarbach w takich ilościach bimbru, że strach zapalić przy nim zapałkę… – szepnęła, podnosząc prawą dłoń tak, by widział koronkowe majtki, którymi obracała na palcu wskazującym.

– Annata… – zaczął.

– Mów mi Smiley.

Nie odpowiedział. Po prostu wciągnął ją bezceremonialnie do kabiny, zamykając usta pocałunkiem.

* * *

Nike otworzył oczy i przesunął ręką po odkrytym prześcieradle. Jego palce napotkały pustkę. Nie było żadnego wgniecenia na poduszce, żadnego ciepła bijącego od materiału. Wciągnął nosem powietrze, ale nie wyczuł najmniejszego śladu obcego zapachu. Kabina była sterylna, jak co dzień.

– Hmm… – mruknął, przerzucając nogi przez krawędź koi.

Pobieżna lustracja skromnego wnętrza także nie wskazywała na niedawną obecność Annataly.

Zeskoczył na podłogę i przeciągnął się. Szlag by to! Gdyby każdej nocy miał takie piękne sny… Ruszył w stronę części sanitarnej, przecierając zaspane oczy. Czas wracać do rzeczywistości. Do przeglądania kolejnych listów i raportów, terabajtów tekstów o niczym. Puścił wodę i przemył twarz, a następnie podniósł spojrzenie na lustro, by raz jeszcze zobaczyć szary pysk faceta, który dosłownie przepieprzył sobie… Uśmiechnął się nieoczekiwanie. Karminowy odcisk pełnych warg na samym środku wypolerowanej tafli krystalitu nie pozostawiał wątpliwości co do wydarzeń ostatniej nocy.

– A niech cię… – Roztarł odbicie ust Annataly mokrą ręką, a potem dla pewności poprawił kawałkiem papieru.

Lepiej, żeby nie pozostał tu po niej żaden ślad. Wprawdzie dotąd się nie zdarzyło, by Morrisey zahaczył o jego kabinę, ale strzyżonego Bozia strzyże, jak mawiał w akademii Carre-Four, kretyn pełną gębą, choć czasem i jemu zdarzało się powiedzieć coś mądrego.

* * *

Nike wrócił do kabiny po szybkim wypadzie na śniadanie. Rzucił się na koję, sięgnął na ślepo po naczolnik i wsunął do komory odczytu kolejny kryształ wyjęty z przenośnych rejestratorów. Nic ciekawego. Chwycił inne urządzenie leżące na stosie. Zdziwił się, nie wyczuwszy charakterystycznego wgłębienia w jego dolnej części. Moment później zrozumiał, że trzyma wysłużony notatnik majora Visolaja. Zdjął naczolnik, obrócił zabytkowe urządzenie w palcach, jakby się wahał, a potem zdecydowanym ruchem podłączył je do służbowego czytnika. Przez chwilę nic się nie działo. Notatnik, pozbawiony przez ponad sto lat zasilania, był martwy. Nike nie zdziwił się specjalnie – zapisy na kryształach powinny przetrwać, ale elektronika miała prawo sfiksować po tak długim czasie, mimo że był to standardowy sprzęt wojskowy, podobno niezniszczalny…

Nagle rozległo się ciche brzęczenie i trójwymiarowy wyświetlacz rozjarzył się na ułamek sekundy. Nie pojawił się na nim jednak żaden obraz. To był tylko błysk, po którym urządzenie ponownie zmatowiało na parę długich chwil. Nike przyglądał się z rosnącą fascynacją, jak kolejne diody na obudowie ożywają. Pół minuty później miał już przed sobą śnieżący lekko widok wirtualnej klawiatury i drgające nieustannie okienko do wpisania hasła. Zabezpieczenia były proste. Przed stoma laty takie kody wydawały się nie do złamania, dzisiaj pierwszy lepszy komputer radził sobie z nimi w kwadrans. A Nomady nie wyposażono w pierwszy lepszy sprzęt, tylko w najbardziej wydajne kwantowe potwory. Rdzeń pomocniczy, z którego korzystał Nike, złamał zabezpieczenie starego notatnika w niespełna pół minuty.

Na krysztale urządzenia znajdowało się ponad trzydzieści terabajtów danych. Większość stanowiły kopie wiadomości wysyłanych przez majora do rodziny i odpowiedzi na nie. Tę część plików Nike pominął, podobnie jak masę prywatnych zdjęć, i od razu przeszedł do sektora pamięci, w którym Visolaj gromadził pliki tekstowe. Tych także było sporo, ale tylko jeden wzbudził większe zainteresowanie kadeta. Głównie za sprawą szyfru użytego do jego ochrony. Kolejne dwanaście sekund trwało zdjęcie dawnych zabezpieczeń. Potem na holograficznym wyświetlaczu urządzenia pojawił się folder oznaczony długim ciągiem cyfr. W jego wnętrzu Nike znalazł dwa pliki. Jeden bardzo lekki, drugi kilkadziesiąt razy cięższy.

Otworzył najpierw ten pierwszy i aż zagwizdał pod nosem, gdy przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu. Wszystko wskazywało na to, że Morrisey mylił się, i to bardzo.

Nike zamknął notkę majora i zamarł z palcem nad drugą ikonką. Nie wahał się jednak długo.

– Pieprzyć Thetę – mruknął, przeciągając na pole wyświetlacza plik zatytułowany Kuźnia.

* * *

Kilka godzin później Nike w milczeniu wpatrywał się w ostatnie zdanie relacji majora. Wszystkiego mógł się spodziewać po dawno zmarłym oficerze, ale na pewno nie tego, że wybawi go on od Dredda.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю