355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 7)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 24 страниц)

– Co masz na myśli? – zapytał poruszony Tore Numa-Reh.

– To może być kolejny wybieg wroga.

Wódz klanu i garstnik zwinęli wypustki jak jeden mąż.

– Spaliłem mrowie gurdyjskich kręgów, wyprawiłem się z garstniami klanu aż na pogórze, ale nigdzie i nigdy nie widziałem czegoś podobnego! – Najwyższy Suhur wskazał szponem Siewcę Gromów. – Nasi wrogowie nie mogli stworzyć czegoś tak doskonałego.

– Niewiele jeszcze widziałeś, o najwyższy – stwierdził Tikren Da-Deradha.

– Naprawdę uważasz, że to pułapka Gurdów?

Kapłan nie odpowiedział od razu. Sięgnął wypustką pod kościaną szatę, pogmerał trochę w okolicach kołpaka i wyciągnął tłustego, wijącego się tahara. Wsunął go zaraz grubszym końcem do ssawki.

– Uważam, że bogowie, którzy stworzyli oba słońca i wszystkie gwiazdy, nie zniżyliby się do tego, by przemawiać do uszu prostego garstnika – zahurgotał, miażdżąc przy tym zrogowaciałą wargą ogon pasożyta, aby wessać jego wnętrzności do pęcherza trawiennego. – Uważam też, że Duchy Gór, które wiernie im służą, nie ofiarowałyby nam niczego wbrew woli swoich panów. Tak uważam – zakończył wypowiedź zgodnie z obyczajem. Pochłonąwszy życiodajny miąższ symbionta, cisnął pustą powłokę na ziemię.

Densha natychmiast podniósł wijące się jeszcze resztki i skrył je w sakwie. To, czego nie mógł spożyć stary kapłan, jeszcze przed zmierzchem trafi do kojca.

Karan Degard nie mógł odmówić mu racji. Ale słyszał też szmer gwizdu Duchów Gór. Słyszał go wyraźnie, jakby byty opiekuńcze wisiały tuż nad jego hełmem. I zgodnie z wcześniejszą obietnicą otrzymał dar z zaświatów. Pełen nadziei przyniósł go prosto do sadyby klanu i złożył u stóp tego, któremu podlegały wszystkie garstnie. Wierzył, że Siewca Gromów to cud, którego Suhurowie wyczekiwali od pokoleń – broń, która odmieni losy odwiecznej i co gorsza, skazanej na przegraną wojny.

Gurdowie napierali na Wojowników Kości od ponad tysiąca starć słońc. Odkąd ich wielkie pękate okręty przybiły do brzegów Suhurty hen za horyzontem, w miejscu oddalonym o setki setek strzałów z łuku od sadyby, do której trafił Siewca Gromów. Klany stawiały zacięty opór. Zdarzyło się nawet, że zepchnęły wroga do morza i zmusiły do opuszczenia zajętych wcześniej ziem. Nieprzebrane ryty opiewały heroizm najmężniejszych Wojowników Kości i wielkie zwycięstwa tamtej wojny. To jednak była już tylko historia. Kilka pokoleń po owym zwycięstwie przybyła nowa flota czworonogich Gurdów, potężniejsza, składająca się z jeszcze większych okrętów. Nadeszły nowe zastępy błękitnokrwistych, którzy okazali się znacznie sprytniejsi, liczniejsi i lepiej uzbrojeni od swoich przodków. Losy wojny zostały przesądzone. Wiele starć słońc później Gurdowie przypuścili ostateczny atak na Suhurtę i od tej pory nieprzerwanie parli przed siebie. Najpierw poszli prosto na wschód, aby klinem swoich armii rozdzielić waleczne klany, a potem, gdy im się to udało, zatknęli węzły nad urwiskami po przeciwnej stronie kontynentu, zbudowali tam pierwszy krąg i wyruszyli na południe, zostawiając północne, dziksze ziemie we względnym spokoju. Ale tylko do czasu.

Setki starć słońc później na płaskowyżu za Siedmioma Wierchami stanęły naprzeciw siebie wielkie armie. Zwarte szeregi zjednoczonych klanów były szerokie na pięć strzałów z łuku i na dwa głębokie. Naprzeciw Gurdów stanęło co najmniej osiem tarcz najmężniejszych wojowników tego świata. Wróg został pokonany, choć był wielokrotnie liczniejszy i miał grzmiące kije. Opromienione blaskiem zachodzących słońc równiny lśniły błękitem. Jednakże cena tego zwycięstwa była wysoka. Zbyt wysoka. Dymy stosów, na których żegnano poległych i dobitych, zasnuły cały płaskowyż i pobliskie góry.

Po tej bitwie zdziesiątkowane klany musiały się cofać przed kolejnymi falami najeźdźców, uchodząc między szczyty ostatnich gór dzielących je od północnych wyżyn. Walki trwały długo, lecz koniec końców Wojownicy Kości zostali wyparci nawet z tych niegościnnych grani. Wróg nie walczył honorowo – ilekroć nie potrafił zwyciężyć w otwartym boju, morzył obrońców głodem albo zabijał podstępem. Ostatni Suhurowie opuścili sadyby za rzeką i pradawne ołtarze już za życia obecnego najstarszego kapłana. Od urwistych klifów północy i wód oceanu dzieliło ich teraz niespełna siedem setek strzałów z łuku.

Tikren Da-Deradha w jednym tylko nie miał racji: wojowników zostało nie więcej niż ziaren sągrowca mieszczących się w szponach, a nie na dnie hełmu czy we wgłębieniu kołpaka.

Garstnik spojrzał na lśniący srebrzysty dar Duchów Gór, na jego obłe kształty i niesamowitą obcą ornamentykę. Trudno było uwierzyć, że Gurdowie zdołali wyprodukować coś tak pięknego i skomplikowanego. Chociaż…

– Słuchajcie mnie wszyscy! – Tikren Da-Deradha wstał, unosząc arad wysoko ponad głowę. – Jest tylko jeden sposób, by sprawdzić, czy ta broń została nam naprawdę darowana przez Duchy Gór. – Zamilkł na chwilę, jakby się zastanawiał, czy powinien to powiedzieć. – Musimy ją wypróbować! Tu i teraz!

– Ale… – Karan raz jeszcze otworzył membrany, lecz natychmiast umilkł, zanim wódz czy kapłan zdążyli zareagować.

Tikren Da-Deradha zwinął wypustkę w wymownym geście.

– Nie wierzę, że Duchy Gór odważyły się wykraść bogom Słońc i Gwiazd ich własność.

– Ja też w to wątpiłem – przyznał Najwyższy Suhur – ale zmieniłem zdanie, kiedy Karan Degard przyniósł Siewcę Gromów.

– Mam uwierzyć w to, że skrzydlaty faworyt naszych bogów, nieznany dotąd z żadnych rytów – przez moment szukał w pamięci jego miana – Lut Se-Ifer sprzeciwił się woli tych, którzy stworzyli słońca, a potem jedno z nich rozbili na maleńkie gwiazdy? Że zbuntował się, gdy oświadczono mu, iż niezadowoleni z Suhurów bogowie skazują ich na zagładę? Że został za karę wygnany i uwięziony pod górami? Że on i jego poplecznicy mimo szykan zamierzają o nas walczyć? Nie tylko z Gurdami, ale i ze wszechmogącymi Koredem, Yabhą i Thubem?

Tore Numa-Reh odczekał, aż starzec się wyskrzeczy, i dopiero wtedy odpowiedział:

– Jeśli to podstęp naszych wrogów, dlaczego nie wybrali kogoś ze świątyni?

– Nas trudniej omamić niż zwykłego garstnika.

– Uległbyś, gdyby Duchy Gór zaszemrały w twojej głowie – upierał się Tore Numa-Reh.

Choć z jego logiką rzadko można było dyskutować, tym razem kapłan spróbował.

– Zauważyłbym różnicę. Setki razy rozmawiałem z zaświatami.

– Proponujesz zatem, abyśmy zlekceważyli ostrzeżenia Duchów Gór, twoim zdaniem pochodzące od wroga, i wypróbowali świętą broń tu i teraz?

– Tak! – Z oczu kapłana zniknęły wszystkie błony.

– A jeśli prawdą jest, że Kored, Yabha i Thub opuścili nas w potrzebie? Jeśli zmarnujemy ostatnią szansę na ratunek?

– Każ użyć Siewcy Gromów. Sam się przekonasz.

Tore Numa-Reh skinął na Karana Degarda. Garstnik posłusznie sięgnął po broń.

– Jeśli to podstęp, powinienem oddalić się od was na wiele włóczni – wycharczał.

– Mądra myśl – pochwalił wojownika Tikren Da-Deradha. – Stań pod tamtym parchanem i wymierz w którąś z wież strażniczych.

– Ale…

– Znajdź taką, na której nikogo nie ma.

Zrezygnowany Karan Degard wycofał się bez jednego gwizdu i ruszył w kierunku wskazanej rośliny, uginając się pod ciężarem Siewcy Gromów. Zgodnie z instrukcjami Duchów Gór oparł masywny metalowy korpus o poskręcane konary, aby móc spokojnie wycelować. Gdy na przecięciu linii pojawiła się pusta klatka strażnicy, pociągnął końcem szpona za „spust”, jak Lut Se-Ifer nazywał niewielki osłonięty języczek. Zmówił przy tym krótką niemą modlitwę, której także nauczył się od Duchów Gór.

Nie usłyszał huku typowego dla grzmiących kijów i pni, którymi Gurdowie bronili swoich kręgów. Srebrzysta broń lekko szarpnęła się w jego szponach. Widoczne na widmowym obrazie czerwone linie wciąż przecinały się na środku spiczastej konstrukcji z kości. Karan Degard czuł, że błona pęcznieje mu w przyśpieszonym tempie. Jednak okazał się głupcem, został oszukany. Broń nie działała, wieża wciąż była ca…

Widmowy obraz nad korpusem Siewcy Gromów zniknął nagle, a zastąpiła go kłująca w oczy biel. Gdzieś z tyłu dobiegł głośny hurgot. Garstnik odłożył broń i przeniósł wzrok na horyzont, na którym w bezchmurne niebo wzbijała się właśnie wielka kula ognia i dymu.

– Na śmierć wszystkich taharów – wycharczał i odruchowo przeżegnał się gestem, którego nauczyły go Duchy Gór. Za trzech bogów i ich strąconego w czeluść sługę.

Ujął ciepły wciąż korpus broni, podrzucił ją na ramię, jak zwykli czynić Gurdowie ze swoimi grzmiącymi kijami, i ruszył ku sadybie. Nie uszedł nawet trzech kroków, gdy przypomniał sobie o ostrzeżeniu: gniew bogów miał nadejść chwilę po użyciu Siewcy Gromów. Uradowany sukcesem zapomniał o klątwie! Wydostał się już spod poskręcanych gałęzi parchanu, mógł zatem spojrzeć w górę, prosto w bezchmurne niebo.

Błyskawica, która w niego trafiła, wyglądała przedziwnie. Nie miała wielu odnóg, nie wiła się i nie drgała. Kolumna oślepiającego światła uderzyła z bezchmurnego nieba prosto w miejsce, gdzie stał młody garstnik. Wypaliła w ziemi krąg o średnicy trzech włóczni i postawiła w ogniu koronę świętego parchanu. Podmuch eksplozji, która wyryła w ziemi głęboki krater, rozrzucił dumnych Wojowników Kości jak wichura ziarna.

Karan Degard wyparował; nie pozostała po nim nawet jedna kostka. Razem z nim zniknął Siewca Gromów.

JEDEN

System Demeter, Sektor Omega,

14.07.2351

– Ile czasu jeszcze potrzebujecie?

Kapitan Henryan Święcki nie odpowiedział na to pytanie. Stał nadal przy centralnej części grodzi, nie spuszczając wzroku z rozgrzanego do białości otworu i snopów iskier towarzyszących pracy potężnej laserowej wiertarki. Gruby jak palec promień zgasł nagle, na mgnienie oka pogrążając śluzę w kompletnych ciemnościach. Osłona hełmu potrzebowała dwu dziesiątych sekundy, by przystosować się do normalnych warunków. Krystalit jaśniał szybko, a wraz z nim otoczenie.

– Dawać retraktor! – wrzasnął Święcki, machając ręką w kierunku ratowników czekających pod przeciwległą ścianą.

Podbiegli natychmiast, niosąc przed sobą grube szczęki urządzenia. Dopasowali je pośpiesznie do otworów, nie zwracając uwagi na to, że plastal wciąż jest rozgrzana do czerwoności. Dla ludzi po drugiej stronie grodzi liczyła się każda sekunda. Ratownicy wiedzieli o tym, nic więc dziwnego, że zżerały ich nerwy. Ciężki retraktor wyślizgnął im się z rąk i dopiero za drugim podejściem zdołali wsunąć wszystkie cztery zaczepy w jarzące się krwiście otwory.

Henryan dobił dla pewności każdą końcówkę młotem, a potem uniósł dłoń, dając znak operatorowi, że może włączyć pompy.

– Jak długo to jeszcze potrwa? – Głośniki komunikatora ożyły ponownie. Tym razem pytanie zostało zadane znacznie natarczywszym tonem.

– Dwie minuty, majorze – rzucił Henryan, nie odrywając wzroku od grodzi. – Tylko dwie minuty.

– Nie mamy tyle czasu. – W głosie przełożonego słychać było irytację.

– Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ewakuację rozpoczniemy już za… siedemdziesiąt cztery sekundy.

Święcki zamilkł. Pośrodku grodzi pojawiła się szczelina. Szczęki retraktora zaczęły rozwierać masywną przegrodę, walcząc z potężnymi tłokami zamka, który przyciskał do siebie cztery grube płaty plastali, odcinając ludziom dostęp do następnej sekcji kadłuba.

– To działa! – wrzasnął, zapominając o otwartym kanale łączności. – To działa!

Obsługujący pompy technik uśmiechnął się, unosząc kciuk. Po drugiej stronie czekało na ratunek czterdziestu dwóch marynarzy i oficerów. Czterdziestu dwóch przyjaciół i towarzyszy broni.

– Kapitanie, za minutę będziecie musieli przerwać akcję – w komunikatorze odezwał się dowódca okrętu, komandor Benford. – Odczyty nie kłamią. Jeśli nie zdławimy w tym czasie pożaru, dojdzie do eksplozji zbiorników tlenu i niekontrolowanego rozszczelnienia kadłuba, a to oznacza…

– Sir – przerwał mu Henryan, wiedząc, że komandor tego nie znosi – zdążymy ich wyciągnąć.

– Wątpię, kapitanie.

– Proszę trzymać Renauda z dala od sterowników śluz, a gwaran… – Święcki zamilkł w pół słowa. Retraktor rozwarł płaty grodzi na tyle, że między szczękami pojawił się niewielki otwór. – Mamy kontakt wizualny, sir! – zameldował podekscytowanym tonem.

– Nie ma się czym podniecać – burknął przysłuchujący się tej rozmowie major, choć meldunek skierowany był do dowódcy niszczyciela. – Zanim na dobre otworzycie to przejście, w powietrze wyleci pół okrętu.

– Nie zamierzamy niczego otwierać. Uchylimy gródź na tyle, żeby w prześwicie zmieścił się człowiek.

– To niedorzeczne… – zaczął Renaud, ale tym razem Święcki nie dał mu dokończyć.

– Jeszcze minuta, sir. Tylko minuta! – rzucił do mikrofonu, znów zwracając się do komandora.

Przywarł do grodzi, przełączył komunikator na mikrofony zewnętrzne i natychmiast tego pożałował. Za metalową przeszkodą kłębił się tłum przerażonych ludzi. Wrzeszczących, płaczących i przeklinających ludzi. Jeśli chciał ich uratować, musiał złapać kontakt z kimś, kto zrobi po tamtej stronie porządek. Kimś, kto nie spanikował. Przeszedł na kanał Wydziału Bezpieczeństwa.

– Liambrose?! – zawołał. – Jesteś tam?

Cisza. Kompletna cisza. Odpowiedź nadeszła dopiero po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach.

– Jestem, braciszku.

Henryan odetchnął z ulgą.

– Zaraz podam wam linę. Ustaw ludzi w kolejce, z przodu mają być najniżsi i najszczuplejsi. Niech przypną się porządnie co dwa metry. Będziemy ich przeciągać do śluzy, to przyśpieszy ewakuację.

– Rozumiem.

– I uspokój ich, bo liczy się każda sekunda.

– Jasne.

Henryan otworzył równolegle kanał ogólny i niemal natychmiast usłyszał dolatujące zza grodzi echo wystrzału, a potem kolejnego. To poskutkowało. W korytarzu sąsiedniej sekcji zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Liambrose wydał serię szybkich rozkazów, a chwilę później w otworze pojawiła się czyjaś żylasta dłoń. Henryan spojrzał na nią nieco zdziwiony, ale charakterystyczny ruch palców uzmysłowił mu natychmiast, o co chodzi.

– Dawać linę! – wrzasnął przez ramię.

Uwięziony cofnął rękę, gdy tylko poczuł dotyk szorstkiego tworzywa. Lina znikała szybko w otworze, rozwijając się pętla za pętlą jak żyłka wędki, na którą złapano wyjątkowo dużą rybę. Henryan zerknął na wyświetlacz hełmu. Od zakończenia rozmowy z komandorem minęły pięćdziesiąt cztery sekundy. Otwór w grodzi miał już dwadzieścia centymetrów średnicy, widać w nim było przerażoną twarz i pobielałe dłonie pierwszego z czekających na ewakuację. Dziesięć, piętnaście sekund i ten człowiek znajdzie się w śluzie, a za nim następni. To musi się udać.

– Renaud jest w sterowni?

Pytanie zadane nagle przez brata zaskoczyło Henryana.

– Tak.

– Szlag. Musisz go powstrzymać…

Sygnał alarmowy zagłuszył dalsze słowa Liambrose’a. Utonęły w nim też przekleństwa mata obsługującego pompy.

– Co się dzieje? – Święcki odskoczył od grodzi, widząc w migającym czerwonym świetle, że grube szczęki retraktora zaczynają się wyginać.

– Straciliśmy zasilanie – zameldował tyleż przerażony, co rozwścieczony operator.

– Dlaczego? – Henryan znał odpowiedź, zanim zadał pytanie.

Gródź za jego plecami zatrzasnęła się z głośnym hukiem, odcinając rękę nieszczęśnika, który tak bardzo pragnął przeżyć, że wsunął ją do otworu, choć nie mógł zmieścić w nim reszty ciała.

– Renaud, ty skurwyklonie! Nie możesz… – wysyczał Henryan, przełączając się na kanał dowodzenia.

Jego odbiornik przeszedł już jednak na tryb awaryjny i transmitował wyłącznie komunikaty systemu.

– …ompresja sekcji szóstej za pięć, cztery, trzy, dwie, jedną sekundę. Wszystkie śluzy otwarte. Ciśnienie…

Święcki wyłączył system. Opadł ciężko na pokład tuż obok odciętej w połowie przedramienia ręki, przyciskając dłonie do wizjera hełmu.

Tak niewiele brakowało.

DWA

Wallacedric Benford spoglądał na niego z miną tak beznamiętną, jakby patrzył w próżnię. Komandor nie imponował wzrostem, lecz szerokich barków zazdrościł mu każdy kadet. Był też kompletnie łysy, co w jego wieku mogło, ale nie musiało dziwić – zwłaszcza w wypadku człowieka z Pasa Zewnętrznego, gdzie idee transhumanizmu nie cieszyły się zbyt wielką popularnością. Jego owalna twarz, z której trudno było (jeśli sobie tego nie życzył) cokolwiek wyczytać, miała bardzo regularne rysy, a głęboko osadzone błękitne oczy nadawały jej pozory delikatności, czego nie psuł nawet wydatny nos.

– …a osłony termiczne zbiorników tlenu znajdujących się najbliżej ogniska pożaru zostały rozgrzane do trzystu dwudziestu stopni – referował tymczasem oficer dyżurny, nie odrywając wzroku od wyświetlacza. – Dalsze odkładanie decyzji o dekompresji mogło doprowadzić do eksplozji.

– Słyszałeś, Święcki? – zapytał Renaud.

– Temperatura krytyczna tych osłon wynosi trzysta pięćdziesiąt stopni – skontrował Henryan, z trudem zachowując spokój.

– Wytłumacz mu to, Tadam, zanim szlag mnie trafi – przesadnie uprzejmym tonem poprosił major. On z kolei był bardzo wysoki i potwornie szczupły. W kręgu osób mu nieprzychylnych – czyli większości załogi Dragona – nazywano go Szkieletem. W odróżnieniu od komandora miał niezwykle plastyczne oblicze, z tym że nie korzystał w pełni z możliwości, jakie mu to dawało. Na jego twarzy rzadko gościł uśmiech, częściej jeden z odrażających grymasów aż za dobrze znanych marynarzom. Teraz znów się pienił. Nawet jego szeroko rozstawione piwne oczy zdawały się płonąć żywym ogniem, podobnie jak skóra na policzkach.

– Cytuje pan normy dla fabrycznie nowych zbiorników, kapitanie – wyjaśnił spokojnie oficer dyżurny. – Nasze mają już ponad dziesięć lat. Ich odporność może być zatem niższa od zakładanej o…

– Może, ale nie musi – zbył go Święcki, krzywiąc się pogardliwie. – Ja także odrobiłem zadanie domowe. W ciągu ostatnich siedmiu lat mieliśmy we flocie trzy podobne przypadki. W dwóch z nich zbiorniki wytrzymały maksymalną dopuszczalną temperaturę i nie eksplodowały, mimo że w trakcie pożaru doszło do niewielkiego jej przekroczenia. Jeden miał siedem lat, drugi dziewięć.

– Ale trzeci… – zaczął oficer dyżurny.

– Tadam, proszę cię. Gdybyś dokładnie sprawdził zapisy dziennika pokładowego Ozyrysa, wiedziałbyś, że zbiornik, o którym mówimy, szwankował już na rok przed wybuchem.

Dyżurny skrzywił się. Nie lubił, gdy wytykano mu nieścisłość – szczególnie w obecności przełożonych. Widząc pytające spojrzenie komandora, niechętnie przytaknął.

– To niczego nie dowodzi – prychnął Renaud. – Regulamin…

– Tam było czterdziestu dwóch członków załogi – przerwał mu bezceremonialnie Święcki.

– Regulamin…

– Ludzi pozbawionych kombinezonów ochronnych i dostępu do strefy bezpieczeństwa.

– Regulamin… – powtórzył znacznie ostrzejszym tonem major.

– …to tylko zbiór bezdusznych przepisów – dokończył za niego Henryan.

Renaud nie dał się zbić z tropu.

– Regulamin mówi wyraźnie, że w takich sytuacjach bezpieczeństwo okrętu jest ważniejsze od życia poszczególnych członków załogi.

– Regulamin mówi też wyraźnie, jak należy postąpić z oficerem, który go złamał – wypalił Henryan. Sprawiał wrażenie człowieka łączącego w sobie najlepsze cechy obu przełożonych. Był wysoki, ale nie tyczkowaty jak Renaud, miał atletyczną budowę ciała, któremu jednak daleko było do masy komandora. Jego pociągła twarz o regularnych rysach i idealnym profilu mogła się podobać kobietom, a w dużych zielonych oczach utonęła niejedna pracownica pionu administracyjnego, zanim wyruszył za bratem w przestrzeń kosmiczną. Krótko przystrzyżone jasne włosy zdobiące okolice skroni dopełniały wizerunku amanta.

– Słucham? – Komandor uprzedził otwierającego usta majora.

– Mam podstawy podejrzewać, że major Renaud celowo uniemożliwił ewakuację tych ludzi.

– Co ty pieprzysz, gnoju?! – Oskarżony oficer zerwał się z fotela.

– W sekcji szóstej – wyjaśnił ze spokojem Święcki – przebywał zespół dochodzeniowy prowadzący sprawę śmierci chorążego Mastersa…

– Tego, który niedawno przedawkował? – zapytał Benford.

– Tak, sir. Mój brat dotarł do poszlak wskazujących, że w sprawę handlu zakazanymi substancjami odurzającymi zamieszany jest ktoś z kadry oficerskiej. – Na te słowa Renaud spurpurowiał. – Dziwnym trafem pożar wybuchł dokładnie wtedy, gdy oficerowie Wydziału Bezpieczeństwa otwierali skrytkę, w której znajdowały się, przepraszam, mogły się znajdować dowody. Mój brat… to znaczy kapitan Liambrose Święcki tuż przed rozpoczęciem procedury dekompresji zdążył zapytać, czy podejrzewany przez niego człowiek znajduje się w sterowni, a gdy odparłem, że tak, poprosił…

Znaczące spojrzenie rzucone w kierunku majora przelało czarę goryczy. Renaud eksplodował.

– Kłamstwo! Kłamstwo! Działałem zgodnie z regulaminem! Złamałem nawet przepisy, dając wam dodatkową minutę! – Odwrócił się do Tadama, a ten gorliwie przytaknął.

Regulamin nakazywał dekompresję zagrożonej części okrętu przy dziewięćdziesięcioprocentowym ryzyku eksplozji zbiorników tlenu. Biurokraci nie wpadli jednak na to, że pożar może odciąć członków załogi od specjalnych komór, w których powinni przeczekać najgorsze. Henryan nie omieszkał wspomnieć o jeszcze jednym – ogień pojawił się nie tylko wtedy, kiedy powinien, ale i tam, gdzie powinien, aby ludzie obecni w sekcji szóstej nie mogli przeżyć. Zupełnie jakby ktoś się zabezpieczył na ewentualność otwarcia skrytki.

Benford okazał w końcu emocje. Gdy wodził wzrokiem po twarzach oficerów, także tych, którzy nie zabierali głosu, na jego twarzy pojawił się cień smutku. Przełożeni z pewnością dobiorą mu się do tyłka, kiedy raport o śmierci co siódmego członka załogi dotrze do admiralicji. To może oznaczać koniec jego kariery… albo awans i medal. Wszystko zależało od interpretacji faktów przez prokuratorów badających tę katastrofę.

– Nie mogliśmy ryzykować utraty okrętu – powiedział dowódca po chwili nietypowego dla niego wahania. – Gdyby doszło do niekontrolowanej eksplozji, straty byłyby o wiele wyższe, a szkody większe. Przypadek Ozyrysa dowodzi, że moglibyśmy zginąć wszyscy.

W tym momencie Henryan zrozumiał, że stoi na przegranej pozycji. Komandor poprze wersję Renauda, bo tylko ona gwarantuje mu przetrwanie na stanowisku dowódcy okrętu. Na kilka lat przed zasłużoną emeryturą było to warte przymknięcia oka na niewygodne fakty, nawet gdy zginęło tylu dobrych ludzi.

– Sir, jestem pewien, że wstrzymanie się z decyzją na kolejne dwadzieścia sekund nie stanowiłoby zagrożenia – spróbował raz jeszcze, choć zdawał sobie sprawę, że decyzja już zapadła.

– Dałem wam dodatkową minutę! – warknął major, nabrawszy pewności siebie.

– I to był twój największy błąd – wypalił zdesperowany Henryan.

– Słucham?

– Gdybyś nie zwlekał, brat nie zdążyłby mnie poprosić, żeby cię powstrzymać.

– Te słowa niczego nie dowodzą – rzucił major lekceważącym tonem. – Na jego miejscu też bym prosił, żebyś powstrzymał każdego, kto zamierza rozpocząć dekompresję sekcji, w której jestem uwięziony. Dodajmy: zgodnie z regulaminem. To chyba oczywiste.

– Może nie o to mu chodziło…

Renaud zrobił wielkie oczy.

– A o co?

Nie zastanawiając się wiele, Henryan sięgnął do kabury, którą zdążył odpiąć, gdy wszyscy spoglądali w kierunku dowódcy, i wyszarpnąwszy z niej pistolet, wypalił dwukrotnie. Z tej odległości nie mógł chybić. Ładunki wysokoenergetyczne rozorały pierś i rozwaliły głowę zaskoczonego majora, zabijając go na miejscu.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю