355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Robert Szmidt » Łatwo być Bogiem » Текст книги (страница 23)
Łatwo być Bogiem
  • Текст добавлен: 15 мая 2017, 02:00

Текст книги "Łatwo być Bogiem"


Автор книги: Robert Szmidt



сообщить о нарушении

Текущая страница: 23 (всего у книги 24 страниц)

DWADZIEŚCIA SIEDEM

System Xan 4, Sektor X-ray,

20.09.2354

Ten dzień miał być początkiem końca. Jeśli Draccos nie blefował, nakaz z admiralicji powinien się pojawić w skrzynce pułkownika wraz z najbliższym pakietem wiadomości. Statki kurierskie docierały do punktu wyjścia Xana 4 dwa razy na dobę – o szóstej i o osiemnastej czasu standardowego, do tego należało dodać dwugodzinną zwłokę powodowaną odległością Bety od tunelu czasoprzestrzennego. W porannej poczcie nie było jednak niczego ciekawego, Henryan mógł zatem spokojnie czekać na koniec zmiany, obserwując sytuację na planecie. A działo się tam, oj, działo.

Sampo-sithu, czyli wódz wszystkich wodzów, przybył dwa dni wcześniej do Treb’aldaledo i prowadził teraz gurdyjskie armie w kierunku Valt Aram. Nie śpieszył się, wiedząc, że zwycięstwo jest pewne. Sto tysięcy uzbrojonych w najnowocześniejszą broń palną kleksów nie mogło przegrać z trzykrotnie mniejszymi siłami Suhurów.

Ostrzeżone przez zwiadowców klany gromadziły się powoli po swojej stronie rzeki. Obradujący niemal bez przerwy zbór uznał wreszcie, że wróg musi zapamiętać, jak odchodzili ostatni z najwaleczniejszych. Zmuszenie Gurdów do sforsowania koryta Valt Aram wydawało się idealnym sposobem na zadanie im jak największych strat. Najwyżsi Suhurowie i Najstarsi Kapłani nie mogli jednak wiedzieć, że przeciwnik nie marnował czasu, dzięki czemu jego broń najnowszej generacji miała znacznie większą donośność i celność niż stosowane wcześniej samopały. Z ludzkiego punktu widzenia była wciąż prymitywna, ale niejedna ziemska armia z połowy dziewiętnastego wieku wiele by dała za skonstruowane w Gurdu’dihanie karabiny i armaty. Tak klasyfikowano tę broń, chociaż Święcki nie widział podobieństw z archaicznymi produktami Mausera czy Springfield Armory.

Koryto rzeki, choć szerokie, nie było już żadną przeszkodą dla strzelców, zwłaszcza że Gurdowie dysponowali statkami powietrznymi – czymś w rodzaju sterowców – które unosiły się dzięki owocom lek’teru, jednej z najpowszechniejszych roślin Gurdu’dihanu. Wielkie skórzane kadłuby wypełniano przed lotem dziesiątkami tysięcy tych dziwacznych owoców. Segmentowa konstrukcja części nośnej pozwalała lotnictwu kleksów na przetrwanie najsilniejszego nawet ostrzału. Owoce były bardzo wytrzymałe, a wypuszczone w kierunku sterowców strzały przebijały tylko kilka z nich naraz, nie czyniąc tak wielkich szkód, jak to się zdarzało w wypadku ziemskich balonów. Jedynym problemem było to, że owoce utrzymywały szczelność zaledwie przez kilkanaście godzin od zerwania i napełnione nimi statki powietrzne nie mogły zbyt długo nękać wroga. Samo napełnianie kadłubów zabierało niemal połowę dostępnego lotnikom czasu, a trzeba było jeszcze dotrzeć do celu i wrócić za własne linie. Niemniej dzięki plantacjom drzewek lek’teru, które zapobiegliwi błękitnokrwiści założyli na równinach po swojej stronie rzeki, alag’terysmy – jak zwano te pseudosterowce – z pewnością poczynią ogromne spustoszenia w szeregach Wojowników Kości.

Suhurowie mieli przesrane, zupełnie jak Henryan, lecz ich los nie był jeszcze przesądzony, nawet jeśli prawdopodobieństwo korzystnego dla nich obrotu spraw wydawało się bardzo niewielkie.

Zafascynowany Święcki przyglądał się marszowi długich kolumn gurdyjskich żołnierzy, którzy wyglądali jak postacie z kart upiornej bajki. Cały ekosystem Bety był tak odmienny od tego wszystkiego, co ludzie znaleźli dotychczas na odkrytych przez siebie planetach, że nie dziwił się zapałowi, z jakim Godbless i jej koledzy zgłębiali tajemnice obu kontynentów. Zwłaszcza że rozpoczęte niedawno wykopaliska zaczynały dostarczać naukowcom dowodów na istnienie tam w poprzednich cyklach innych, nie mniej rozwiniętych cywilizacji. Henryan żałował, że nie będzie mógł się zapoznać z wynikami tych badań. Nie dalej jak wczoraj Valdez powiedział mu, że Gorelić, szef pionu archeologicznego, dokonał przełomowych odkryć podczas wykopalisk prowadzonych w Gurdu’dihanie. Wszystko wskazywało na to, że w poprzednim cyklu oba kontynenty zamieszkiwała wysoko rozwinięta rasa, która mogła dysponować technologiami umożliwiającymi podróże międzygwiezdne, i to ponad pół miliarda lat przed tym, nim pierwszy hominid wyprostował plecy.

Najwyraźniej misja tej stacji nieprędko dobiegnie końca, jednakże Henryan nie miał złudzeń: jego los był ściśle związany z Suhurami, a nawet nie tyle z nimi, ile z nadchodzącą bitwą, która zakończy etap… czerwonego migotania?

Zamrugał, wracając do rzeczywistości. Kontrolki na panelu hipera błyskały jak szalone. Przekaz kwantowy. Priorytetowy. Zerknął na wyświetlacz. Do wieczornej transmisji pozostało kilka godzin, a tę wiadomość nadano z siedziby admiralicji. Kilka ruchów palcami po wirtualnej klawiaturze uświadomiło mu, że się nie mylił. To był szyfrogram z dowództwa sektora centralnego. Wolał nie myśleć, ile energii zużyto, by pchnąć ten pakiet danych na odległość tysiąca dwustu sześćdziesięciu lat świetlnych.

Przez moment zastanawiał się, czy to nie sprawka Draccosa, ale zaraz odrzucił tę myśl. Dusigrosze z admiralicji nie wsparliby tak hojnie krucjaty szalonego komendanta kolonii karnej. Zwłaszcza że chodziło o nic nieznaczącego człowieka, którego nazwiska nikt nie kojarzył i który nie zagroziłby ciepłym posadkom grubych ryb, nawet gdyby wymordował połowę załogi tej stacji.

Henryan zerknął na porucznika. Valdez także wyglądał na zaskoczonego. Stary zniknął za ścianą pola siłowego, gdy tylko otrzymał informację o przekazie. Przez pół minuty w centrum dowodzenia słychać było wyłącznie szmery rutynowych rozmów. Żaden z wachtowych nie wiedział, że nadeszła pilna wiadomość. Transmisjami na tym szczeblu zajmowały się tylko dwie osoby: szef zmiany i główny łącznościowiec, co w tym wypadku oznaczało porucznika Valdeza i sierżanta Prydeinwraiga.

To było ostatnie trzydzieści sekund ciszy przed burzą, o czym na razie nie wiedział nikt prócz Rutty.

Nagle, zupełnie niespodziewanie dla wszystkich, rozległ się dźwięk syren alarmowych i w całym pomieszczeniu rozbłysły czerwone światła. Zaskoczeni wachtowi oderwali wzrok od wyświetlaczy. Czerwony alarm?

– Pry! – zawołał moment później Valdez, przywołując Henryana na swoje stanowisko. – Pułkownik nas wzywa.

Wbiegli na schody równocześnie, bariera pola siłowego opadła, gdy znaleźli się na przedostatnim stopniu, i zamknęła, ledwie ją minęli.

Rutta był szary na twarzy. Patrzył na nich takim wzrokiem, jakby sam nie mógł uwierzyć w to, co mu przesłano.

– Jakiś problem, sir? – zapytał porucznik.

Dowódca spojrzał na niego dziwnie.

– I to wielki – mruknął, a potem przełknąwszy głośno ślinę, dodał: – Za chwilę ogłoszę ewakuację. Dopilnujcie, żeby podlegające wam głąby nie spanikowały, tylko zajęły się dopięciem wszystkich procedur.

– Ewakuujemy stację? – zdziwił się Valdez.

– Ewakuujemy cały system – burknął stary, odwracając się do nich plecami. – Zaraz otrzymacie harmonogramy przesłane przez admiralicję. Rozdysponujcie je wśród swoich ludzi według dołączonego klucza dostępu. I jeszcze jedno. Nie życzę sobie żadnych opóźnień, zrozumiano?

Strzelili obcasami, zasalutowali, ale zanim opuścili podwyższenie, porucznik zapytał jeszcze:

– Czy to ćwiczenia?

Rutta obrócił się wolno. Wyglądał, jakby chciał ich skląć, ale nie zrobił tego. Kiedy się odezwał, z trudem usłyszeli jego słowa.

– Nie. To wojna. Zostaliśmy zaatakowani przez Obcych.

* * *

Gdy wracali na stanowiska, byli równie bladzi jak ich przełożony. Syreny już nie wyły, wciąż jednak migały światła alarmowe. Zdezorientowani wachtowi spoglądali w ich kierunku, nie wiedząc, czy to nieplanowane manewry, czy może wydarzyła się jakaś katastrofa. Święcki i Valdez nie mogli pozwolić sobie na błąd. Mieli dwie minuty na przekazanie rozkazów podwładnym, aby ci jak najszybciej rozpoczęli wdrażanie procedur ewakuacyjnych, co przy obiekcie tej wielkości nie było wcale takie proste.

Henryan zrobił, co do niego należało, kilka sekund przed terminem. Zerknął w stronę zajętego wciąż porucznika, a potem przeniósł wzrok na podwyższenie otoczone opalizującą ścianą pola siłowego. Gwar rozmów wokół niego cichł stopniowo, gdy zaskoczeni żołnierze zapoznawali się z rozkazami. Chwilę później rozpętało się pandemonium. Mało kto pamiętał o możliwości odizolowania swojego stanowiska, wystarczył zatem moment, by spanikowani wachtowi zaczęli się przekrzykiwać. Valdez przewidział taki rozwój wypadków. Jeden ruch jego ręki wystarczył, by wszystkie stanowiska zniknęły za błyszczącymi zasłonami barier energetycznych, a w centrum dowodzenia znów zapanowała błoga cisza.

Święcki spojrzał na listę poleceń, których wykonanie przypadło mu w udziale. Dostał od starego czysto techniczne zadania. Transportowce floty miały opuścić kotwicowisko za cztery godziny. Do tego czasu trzeba było przesłać na nie cały sprzęt krążący na orbicie, w tym pełen zestaw satelitów Cerbera. Henryan odhaczał pozycję po pozycji, wysyłając kody i rozkazy, a następnie sprawdzał, czy urządzenia reagują prawidłowo i przemieszczają się w kierunku czekających na nie okrętów. Plan ewakuacji tego systemu został przygotowany przed wieloma laty, kiedy rozpoczynała się obserwacja obu cywilizacji Bety. Wojsko lubiło mieć procedury na każdą okazję i choć rzadko z nich korzystano, tego dnia okazały się naprawdę przydatne. Biurokraci z admiralicji uwzględnili najdrobniejsze szczegóły akcji, a komputery stacji w ciągu kilku sekund wygenerowały harmonogramy pozwalające na bezproblemowe wykonanie rozkazów w przeznaczonym na to czasie. Jedynym niepewnym elementem był jak zwykle człowiek. A konkretnie – sierżant Henryan Święcki.

Alarm pomieszał mu szyki. Misterny plan odejścia z hukiem legnie w gruzach, jeśli ewakuacja przebiegnie tak sprawnie, jak tego oczekiwano. Henryan nie mógł jednak nic na to poradzić. Każde odstępstwo od harmonogramu zostanie zauważone przez system i zaraportowane przełożonym. Musiał coś wymyślić, i to natychmiast, zanim znad Bety zniknie sprzęt, którego potrzebował. Dioda przy holopadzie rozjarzyła się soczyście zielenią. Zerknął na wyświetlacz. Godbless. Nic dziwnego, że zaczęła się dobijać do centrum. Została odcięta od Bety, jak tylko padły pierwsze rozkazy. Henryan sięgnął do klawisza, ale nie dotknął jego migoczącej w powietrzu powierzchni. Cofnął rękę, uśmiechając się pod nosem. To może być ciekawe…

Zjawiła się w centrum dowodzenia kilka minut później, maszerując wyjątkowo żwawo jak na sto trzydzieści kilogramów ciała i pokrywającego je tłuszczu. Za nią podążała nieodłączna świta w niebieskich kombinezonach pionu naukowego. Jej przybycie zapowiedziały dzikie wrzaski przy wejściu. Wartownicy przegrali to starcie błyskawicznie, gdy w przerwach między wyzwiskami uświadomiła im, że to ona dowodzi tą operacją, w tym wojskiem. Z pokonaniem schodów poszło jej już gorzej, ale żaden z przydupasów nie śmiał wyprzedzić szefowej. Kiedy zatrzymała się na dziesiątym stopniu, by odetchnąć, Rutta opuścił pole siłowe. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, blokując skraj podestu, jakby nie zamierzał wpuścić naukowej zarazy do swojego sterylnego królestwa.

Henryan nie wiedział, czy twarz Godbless jest purpurowa z wysiłku czy to raczej efekt przepełniającej ją wściekłości.

– Odpieprzyło wam, pajace? – wysapała jadowicie. – Co to wszystko ma znaczyć? Żądam…

– Otrzymaliśmy rozkaz ewakuacji – przerwał jej bezceremonialnie pułkownik.

– A spieprzajcie sobie choćby do sąsiedniej galaktyki, tylko zostawcie mi mój sprzęt! – Godbless od razu przeszła do ataku.

– Sprzęt jest własnością admiralicji. – Rutta nie mógł jej ustąpić, choćby błagała go na kolanach, i nie zamierzał tego robić.

– Coś ci się chyba pofyrdało, paciuloku w śmiesznej czapeczce! – ryknęła Godbless, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że wojna z inną rasą kompletnie zmieniła układ sił i jej sytuację.

Za to pułkownik Rutta doskonale wiedział, co się święci. I tego dnia to on miał w ręku silniejsze karty. Postanowił więc zagrać va banque. Uniósł rękę, uciszając na chwilę szefową pionu naukowego. Zamilkła, ale widać było, że to tylko efekt zaskoczenia, już bowiem otwierała usta, by rozpocząć kolejną tyradę.

– Czy według pani zdanie, że jestem stary, brzydki i niezbyt rozgarnięty, byłoby obelgą czy raczej potwierdzeniem prawdy? – Zadał jej tak absurdalne pytanie, że potrzebowała dłuższej chwili, by zrozumieć, o co mu chodzi. – Proszę odpowiedzieć, doktor Godbless – ponaglił.

– Co to za brednie? – burknęła, wciąż zbita z tropu.

– Chciałbym usłyszeć odpowiedź na moje pytanie. – Rutta wydawał się uosobieniem spokoju, co jeszcze bardziej ją rozsierdziło.

– Według mnie ten opis pasuje do pana idealnie! – warknęła, odwracając się do swojej świty.

Stojący za nią naukowcy zaśmiali się, ale niezbyt przekonująco.

– Świetnie! – Rutta także się ucieszył, jakby usłyszał komplement. – W takim razie nie obrazi się pani, doktor Godbless, jeśli powiem, żeby zabrała pani stąd swoją starą, tłustą i obwisłą dupę! Wypieprzać mi z centrum dowodzenia!

Zatkało ją. Henryan po raz pierwszy widział, jak się zatchnęła. Purpura na jej twarzy przeszła w siność. Zaczął się nawet obawiać, że to pierwsze oznaki zawału albo udaru, lecz med na jej przedramieniu nadal miał zieloną barwę, choć teraz już o wiele jaśniejszą niż przed momentem.

– Co…? – stęknęła. – Coś ty powiedział, wypierdku? – Z każdym słowem odzyskiwała rezon. – Admirał Okonera dowie się o wszystkim!

– O tym, że nazywasz go pajacem w śmiesznej czapeczce, też? – zakpił pułkownik. – To ci chyba bardziej zaszkodzi, niż pomoże, stara torbo.

– To skandal. Skandal! – darła się Godbless. Jej świta wyglądała na równie oburzoną. – Nie ujdzie ci to płazem, gnoju! Zniszczę cię! Zniszczę!

– Macie dziesięć sekund na opuszczenie centrum dowodzenia! – rzucił Rutta obojętnym tonem, jakby rozmawiał z nią o pogodzie.

– Albo co? – zakpiła, aczkolwiek nieco mniej pewnie.

Dziwiła ją ta nagła zmiana postawy uległego zazwyczaj pułkownika.

– Albo zostaniecie aresztowani i oskarżeni o sabotowanie ważnej operacji wojskowej – wyjaśnił, wskazując pluton żandarmów mijający właśnie pole siłowe przy wejściu.

– Ale… ale… – Godbless zgłupiała do reszty. – Przecież my prowadzimy tu niezwykle ważne badania. Nie możecie… Ja tu dowodzę…

– Dowodziłaś – poprawił ją Rutta. – Z chwilą wybuchu wojny dowodzenie nad wszelkimi operacjami w dalekiej przestrzeni przejęła flota, czyli ja. Mamy osiemnaście godzin na opuszczenie tego systemu.

– To wystarczy do rozlokowania sprzętu na…

– Ogarnij się, durna babo! – wrzasnął na nią pułkownik, nakazując gestem, by żandarmi wyprowadzili intruzów. – Wasz… nasz sprzęt wędruje właśnie do ładowni transportowców, które muszą opuścić orbitę Bety za niespełna cztery godziny, jeśli mamy zniknąć z tego systemu w wyznaczonym czasie.

– A co z Suhurami? – jęknęła, zanim dwaj żandarmi ujęli ją za łokcie.

– A kogo to obchodzi?! – odburknął. Gdyby nie wybuch wojny, ta ewakuacja byłaby dla niego zbawieniem. Nie musiał się już przejmować, czy Bogowie wytną mu na koniec jakiś numer. Spojrzał na nią z góry, tryumfalnie. – Macie chłodnie pełne ich ciał i magazyny wypchane artefaktami. Czego jeszcze chcecie? Mało śmierci naoglądaliście się przez te sześć lat? Niech choć wyginą w spokoju.

– To ty, kanalio! – wrzasnęła, wyszarpując się żandarmom. – Wiedziałam!

– Zamknij ryj, kretynko! – nie pozostał jej dłużny. – Nie miałem nic wspólnego z tą debilną zabawą, ale powiem ci szczerze: z każdą twoją wizytą tutaj, z każdą połajanką przez holo traciłem ochotę na dorwanie bałwanów mieszających wam w badaniach. Wyprowadzić stąd tę jędzę!

– Puśćcie mnie! – wydarła się, gdy żandarmi próbowali ją schwytać. – W dupie mam…

– To wyłącznie twój problem, rozworo – nie pozwolił jej dokończyć. – Mieściłabyś się w normalnym fotelu, gdybyś nie miała w dupie tylu porządnych ludzi. Odprowadzić doktor Godbless do kabiny, spakować i wpieprzyć na pierwszy wahadłowiec. A po dotarciu na Nexusa natychmiast osadzić w brygu.

Szamotała się i bluzgała, kiedy ją eskortowali, a on odprowadzał ją wzrokiem, uśmiechając się, jakby wygrał właśnie pierwszą bitwę nadchodzącej wojny. Spojrzawszy w kierunku Valdeza i Święckiego, skinął głową. Henryan uznał, że to doskonały moment, by ugrać swoje.

– Sir! – zawołał, zanim usatysfakcjonowany pułkownik wrócił na fotel.

– Czego chcesz? – Rutta znów był oschłym, wymagającym trepem.

– Mam mały problem z kilkoma urządzeniami.

– Raport na mój czytnik. Natychmiast.

Święcki był na to przygotowany. Stary otrzymał krótką listę, na której znajdował się satelita Cerbera i jeden zasobnik z nanokamerami. W obu nie odpaliły silniki manewrowe.

Moment później popiersie starego pojawiło się na jego holopadzie.

– Sprzęt, który nie zdoła dotrzeć na transportowce, ma zostać zniszczony. Dopilnujcie, Pry, żeby ślad po nim nie został.

– Tak jest. Mam meldować, gdybym trafił na kolejne awarie?

Rutta zastanawiał się przez chwilę.

– Nie. Nie będę miał czasu na takie pierdoły. Valdez też nie. Admiralicja liczy się z pewnymi stratami w sprzęcie. Priorytetem jest ewakuacja ludzi, okrętów i stacji. Zrozumiano?

– Tak jest!

Henryan był zachwycony. Lepszej informacji nie mógł usłyszeć. Na orbicie znajdowało się jeszcze sporo sprzętu, który będzie mu potrzebny. Żałował tylko, że senatorowie nie zobaczą przygotowywanej dla nich niespodzianki.

DWADZIEŚCIA OSIEM

Dwie godziny później wysiadł z kolejki. Na korytarzach w jego sektorze mieszkalnym nie było prawie nikogo. Większość personelu została ewakuowana do piasty, gdzie wszyscy czekali teraz w długich kolejkach na wahadłowce krążące nieustannie między kotwicowiskiem floty a kosmoportem. Operacja przebiegała sprawnie; jeśli nic jej nie zakłóci, za siedemdziesiąt minut taras widokowy zostanie automatycznie odrzucony, a jego miejsce zajmie moduł napędowy orbitujący do tej pory w pobliżu stacji. Gigantyczna konstrukcja wyruszy w podróż do punktu wyjścia, zanim ostatni okręt floty opuści kotwicowisko, z tym że najpierw w jej opustoszałych wnętrzach rozegra się ostatni akt dramatu jednego aktora: byłego kapitana, obecnie sierżanta, który zrobi wszystko, by nie dać satysfakcji swojemu prześladowcy.

Idąc korytarzami, Henryan uśmiechał się do swoich myśli. Niemal trzy stulecia eksploracji przestrzeni. Kilkanaście tysięcy przebadanych systemów gwiezdnych, ponad tysiąc zasiedlonych planet i ani śladu obcej inteligencji. Aż tu nagle, w ciągu zaledwie kilku lat, a dla niego w niespełna dwa tygodnie, na horyzoncie pojawiają się aż trzy cywilizacje. Dwie totalnie odmienne i jeszcze dość prymitywne oraz trzecia, o której właściwie nic nie było wiadomo… z wyjątkiem tego, że jest na tyle potężna, by wypowiedzieć wojnę rasie władającej pięćdziesiątą częścią ramienia spiralnej galaktyki.

Mijając wejście do mesy, zwolnił, po czym zawrócił. Na karcie miał jeszcze sporo punktów żołdu, a skoro nie musiał wydawać ich na dodatkową energię, to chociaż porządnie się naje. Niestety okazało się, że wygaszanie stacji rozpoczęto od odłączenia najmniej potrzebnych systemów, do których należały dyspensery żywności. Trudno, pomyślał. I tak nie zdążę porządnie zgłodnieć.

Dotarł do swojej kabiny. Tym razem musiał użyć kodu awaryjnego, który wydano wszystkim pracownikom centrum dowodzenia, aby mogli obejść blokady uruchomione procedurami ewakuacyjnymi. Pogrążony w myślach nie zwrócił uwagi na to, że za drzwiami nie jest ciemno. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy zobaczył czarnego siedzącego jak poprzednio przy konsoli.

– To znowu ty… – mruknął, czując, że na dnie żołądka zaczyna mu się formować ciężka lodowa kula.

Przyszli po mnie. W tym całym zamieszaniu nikt nie zauważy, że jeden z żołnierzy zniknął bez śladu. Żeby ich wszystkich szlag trafił! pomyślał. A tak niewiele brakowało…

Rozejrzał się szybko w poszukiwaniu pozostałych agentów. Wubek był sam. Mimo to Henryan nie dostrzegał na jego twarzy pokory ani strachu. Najwyraźniej przyszedł się zemścić za wszystkie upokorzenia, które go spotkały.

– Gdzie twoje kundle? – warknął Święcki, chwytając naczolnik.

Mężczyzna nie zareagował. Uśmiechnął się tylko przyjaźnie – przyjaźnie! – i wskazał sierżantowi krzesło.

– Czas pogadać, ale tym razem tak od serca – stwierdził.

Święcki nie skorzystał z zaproszenia. Wychylił się za to za drzwi, sprawdzając, czy nie ma za nimi Gunternesta Poetzego i tego trzeciego. Nie zobaczył żywej duszy.

– Czego chcesz? – zapytał, gorączkowo się zastanawiając, czy zdoła sobie odgryźć język jak więźniowie, którzy dostawali minutę na ucieczkę z kolonii.

Nie mam wyjścia. Będę musiał to zrobić, i to błyskawicznie, żeby wubek nie zdążył aktywować kodów. Nie mogę rzucić się do ucieczki, bo to sprowokowałoby natychmiastową reakcję czarnego. Ale mogę spróbować go zagadać, a kiedy straci na moment czujność…

– Przecież powiedziałem. – Wubek śmiał się szczerze, nawet radośnie. – Czas odkryć wszystkie karty.

– Skoro tego sobie życzysz… – Święcki oblizał wargi. – Tylko pamiętaj: jeśli coś mi się stanie, pewni ludzie i tak rozpowszechnią holo z twoim udziałem.

– Myślisz, że Annelly zrobiłaby mi takie świństwo? – Czarny wyglądał na zdrowo rozbawionego. – Siadaj wreszcie na dupie i przestań kombinować, jak skończyć ze sobą, zanim cię obezwładnię kodami i uprowadzę, żeby przekazać oprawcom Draccosa. – Henryan zdębiał. Ruda pracuje dla wydziału? Wodzą go za nos od samego początku? To wszystko była ściema? – Ty dalej nie wiesz, kim jestem? – Wubek spoważniał w jednym momencie. – Nie domyśliłeś się, czemu musiałeś rozmawiać z tym nieszczęsnym robotem hydroponicznym?

– Nie chciałeś, żebym rozpoznał twój głos – odparł Święcki, nadal ściskając kurczowo naczolnik.

– Nareszcie zaczynasz jarzyć. A dlaczego nie chciałem, żebyś rozpoznał mój głos? Usiądź, zanim zaczniesz odpowiadać. Nic ci z mojej strony nie grozi. Gdybym chciał użyć kodów Draccosa, nie czekałbym, aż wymyślisz sensowny sposób popełnienia samobójstwa.

Tym razem Henryan posłuchał. Opadł na obrotowe krzesło naprzeciw wubeka i opuścił dłoń, w której trzymał naczolnik z nagraniem kompromitującym jego najgorszego wroga na tej stacji.

– Gdybym go rozpoznał, pomyślałbym, że to prowokacja.

– Ciepło, zimno… W sumie masz rację, tyle że nie do końca. Prawda, uznałbyś, że to prowokacja, ale byś się pomylił.

Święcki spojrzał na niego uważniej. Coraz mniej podobała mu się ta rozmowa. Albo czarny z nim pogrywał, albo…

– Nie, nie możesz być szefem Bogów – wyszeptał mimowolnie.

– Dlaczego tak uważasz?

Sierżant nie odpowiedział. Wszystko zaczęło mu się mieszać.

– Sam nie wiem – przyznał bezradnie.

– Nie zastanawiało cię, skąd mam dostęp do prywatnej poczty starego? Jesteś lepszym specem od Seiferta, ale bez moich podpowiedzi niewiele byś zdziałał.

Henryan przytaknął odruchowo. Nagle stało się dla niego jasne, że to wszystko musiała być robota kogoś nie tylko dobrego w swoim fachu, ale też świetnie ustawionego. Na przykład kogoś takiego jak oficer Wydziału Bezpieczeństwa prowadzący dochodzenie w sprawie pułkownika.

– Czego chcesz? – powtórzył nieco mniej napastliwie.

– Pozwól, że najpierw się przedstawię. Nazywam się Gunternest Poetze. Porucznik Gunternest Poetze. – Wyświetlił legitymację. – Teraz już wiesz, że twój szantaż na niewiele by się zdał, gdybyś w którymś momencie chciał mi zaszkodzić.

– Wiedziałeś… Od początku wiedziałeś – wymamrotał Henryan, gdy minął największy szok. – Ruda też brała w tym udział?

– Kto?

– Ruda. Annelly.

– Ona nie jest… Nie. Nikt zwerbowany przez Seiferta nie miał pojęcia, kto dowodzi tą akcją. Tak było bezpieczniej.

– Dla ciebie – stwierdził Święcki.

– Owszem. Głównie dla mnie. Ale dla nich też. Gdyby się dowiedzieli, że pracują dla kogoś z Wydziału Bezpieczeństwa, pewnie posraliby się ze strachu. Wybacz, ale sam wiesz, jak ludzie na nas reagują.

– Dlaczego? – zapytał Henryan, spuszczając głowę.

– Nie rozumiem, o co pytasz.

– Dlaczego zastraszałeś mnie jako wubek, skoro chciałeś, żebym współpracował z Bogami?

Poetze nie odpowiedział od razu, a gdy otworzył w końcu usta, dobierał słowa bardzo ostrożnie.

– Przepraszam cię za tamto najście. Z początku myślałem, że mam do czynienia ze zwykłym zwyrodnialcem i mordercą. Dlatego zostałeś potraktowany z buta. Za ostro, przyznaję, ale wiesz, jak jest. Nie byłem pewien, co kombinuje Rutta. Nie mogłem pozwolić, żeby cię przekabacił. Potem jednak, gdy już przejrzałem twoje akta i dowiedziałem się co nieco o Pasie Sturgeona, zmieniłem zdanie. Jesteś bardzo mądrym człowiekiem i groźnym przeciwnikiem. Weźmy na przykład tę akcję w sektorze medycznym. Zaplanowałeś ją i rozegrałeś po mistrzowsku. Gdybym nie wiedział, co planujesz, pewnie narobiłbym ze strachu w gacie. – Pokiwał z uznaniem głową.

Święcki od dłuższej chwili drżał na całym ciele. Wzmianka o kolonii karnej obudziła w nim wszystkie demony.

– Mam tego dość, pozwól mi odejść… – poprosił łamiącym się głosem.

– Chcesz, żebym patrzył, jak popełniasz samobójstwo? – obruszył się Poetze.

– Wyświadczyłbyś mi w ten sposób ogromną przysługę.

– Człowieku, wybuchła wojna. Obcy zaatakowali kilka systemów w zewnętrznych sektorach, a ty mi tu pieprzysz o umieraniu? Jesteś znakomitym żołnierzem i łącznościowcem. Będziemy potrzebowali takich ludzi jak ty.

– Jestem mordercą. Zabiłem niewinnego człowieka.

– Co ty bredzisz? – jęknął czarny. – Odstrzeliłeś jednego z najgorszych skurwysynów, jacy nosili mundur floty.

– Widziałem raport.

– Jaki raport?

– Z dochodzenia przeprowadzonego przez admiralicję.

– I co w nim było takiego strasznego?

Święcki wzruszył ramionami.

– Sam przeczytaj.

– Czytałem. Był w twoich aktach.

– Nie rozumiem… – Henryan spojrzał na niego podejrzliwie.

– Śledztwo przeciw Renaudowi zostało umorzone z braku dowodów, które pechowo pofrunęły w kosmos, ale wszystkie poszlaki wskazywały na to, że tkwił w procederze handlu narkotykami po uszy. Wiem też, choć z innych źródeł, że w admiralicji zastanawiano się, czyby nie złagodzić ci wyroku. Jednakże sprawa została zbyt nagłośniona w mediach… Przyznawanie się do błędów nie należy do ulubionych dyscyplin sportowych naszych admirałów.

– Kłamiesz.

– Nie. Słowo daję, że to kute na cztery gwiazdki skurwyklony.

– Kłamiesz w sprawie raportu. Ja go widziałem.

– Gdzie?

– Draccos mi pokazał.

– I ty mu uwierzyłeś?!

– Sprawdziłem logi… – Henryan wyprostował się nagle. Sprawdził, ale wyłącznie logi wiadomości z admiralicji, nie samego raportu. – Kurwirtual! – Przeniósł wzrok na porucznika. – Co z kodami?

– Dotarły dzisiaj rano razem z dokumentami dla pułkownika – odparł Poetze spokojnie, lecz widząc niewyraźną minę Święckiego, dodał zaraz: – Nie masz się czego bać. Dokumenty skasowałem, a kody zabezpieczyłem.

– Dlaczego? Przecież odmówiłem wam…

– Którym nam?

– Wubecji… Bogom zresztą też.

– Teraz to już bez znaczenia. Zwłaszcza dla nas… to znaczy dla Bogów – sprecyzował szybko. – Miałeś sporo racji. Nie widziałem szerszej perspektywy. Dzięki tobie to pojąłem. Jesteśmy tylko ludźmi, nie powinniśmy bawić się w Boga.

Henryan pokręcił głową.

– Ja też wiele wyniosłem z naszej ostatniej rozmowy – przyznał. – Wracając do tych kodów…

Wiadomość o sfałszowanym raporcie, którą swoim zwyczajem zamierzał sprawdzić przy pierwszej okazji, znów zmieniła jego podejście do życia. Zaułek wiodący prosto ku śmierci zyskał nagle wiele nowych, obiecujących odgałęzień.

– Przejąłem je. Nie musisz się nimi martwić.

– Muszę. Draccos oskarżył mnie o kolejne zabójstwa, o czym doskonale wiesz, bo czytałeś jego korespondencję z Ruttą. Ty mi odpuszczasz, ale twoje miejsce może zająć wkrótce ktoś, kto będzie miał inne zdanie w tej sprawie.

– Spokojnie. Nosisz w głowie technologię opracowaną przez Federację, a my, to znaczy Wydział Bezpieczeństwa, też wiemy o niej niemało. – Poetze wstał i nie czekając na Święckiego, ruszył w kierunku drzwi. – Zbieraj łachy, po transferze na okręt zgłosisz się natychmiast do przedziału kontrwywiadu. Dezaktywujemy tego cholernego chipa, skoro tak bardzo się go boisz. Suhurów nie zdołaliśmy ocalić, ale mamy kolejną wojnę do wygrania.

Henryan uśmiechnął się pod nosem, czego wubek nie mógł już zobaczyć.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю