Текст книги "Pusta noc"
Автор книги: Paulina Hendel
Жанры:
Городское фэнтези
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 10 (всего у книги 21 страниц)
– Chodź, moja droga. – Pani Maria wyprowadziła ją na zewnątrz. – Powodzenia – powiedziała, zerkając przez ramię.
– Do zobaczenia później. – Magda pokiwała głową z wymuszonym uśmiechem, zatrzasnęła drzwi i przekręciła w nich klucz. – Zasłoń okna – poleciła Mateuszowi.
Chłopak bez słowa opuścił wszystkie rolety.
– Czy mi się wydaje, czy wszystkie światła jakby przygasły? – zapytał, stając obok Magdy na środku sklepu.
Dziewczyna skinęła głową.
– Zbiera energię. Zakręć kaloryfery – poleciła.
– Ale one są zimne.
– Już? Cholera. I tak zakręć, a potem znajdź korki i na mój sygnał wyłącz prąd.
Sama zaś przyklękła na posadzce niedaleko regału z warzywami i zajrzała do swojej torebki. Wyjęła z niej latarkę, woreczek z czarnym proszkiem, cztery metalowe miseczki i trzy kulki zrobione z czarnej, śmierdzącej spalenizną liny.
– Znalazłem. – Mateusz stanął w drzwiach prowadzących na zaplecze. – Co robisz?
– Musimy zwrócić jego uwagę i zadbać o to, żeby stanął tam, gdzie chcemy – odparła Magda, wsypując proszek do jednej z miseczek.
– Czy to czarny proch?
– Uhm.
Dziewczyna położyła naczynie pośrodku, a wokół niego postawiła miseczki z kulkami z liny, które zalała podpałką do grilla.
– Kevlar – wyjaśniła. – Sam materiał jest niepalny, ale podpałka, którą jest nasączony, jak najbardziej płonie.
– I po co to?
– Ciepło i światło zwabią go w to miejsce.
Magda otrzepała brudne dłonie o spodnie i schowała latarkę do kieszeni. Wyczuwała ducha, wiedziała, że jest blisko, gdzieś na granicy światów i zbiera energię, by zaistnieć. Wszystkie lampy w sklepie przygasły. Zrobiło się naprawdę chłodno. Na skórze Magdy pojawiła się gęsia skórka.
– Przygotuj się! – Dziewczyna zwróciła się do Mateusza.
Obecność martwca była coraz bardziej natarczywa – jeszcze chwila, a uzyska widzialne kształty.
Magda po kolei zapaliła kevlarowe kulki, które najpierw zapłonęły słabym, niebieskim ogniem, lecz już po kilku sekundach płomień stał się mocny i żółty. W górę uleciały trzy stróżki ciemnego dymu. Magda kucnęła przed miseczką z prochem i wyciągnęła w jej stronę dłoń z zapalniczką.
– Teraz! – krzyknęła, zapalając proch.
Wszystkie lampy zgasły, zaś proch zajął się jasnym, gorącym płomieniem, sypiąc na boki drobnymi iskierkami.
Magda natychmiast odsunęła się od jedynego źródła światła w sklepie i stanęła przy ladzie. Sekundy wlekły się w nieskończoność, ale nic się nie działo. Dziewczyna wpatrzyła się w płomienie. Poza nimi sklep był pogrążony w absolutnej ciemności.
– No już – szepnęła z niecierpliwością.
Nagle płomień w środkowej miseczce przygasł lekko, choć było w niej jeszcze sporo prochu.
Serce Magdy przyspieszyło, mięśnie zaczęły drżeć, po plecach spłynął jej zimny pot. Wtem proch się wypalił i całkowicie zgasł. Płomienie nad kevlarowymi kulkami na sekundę wydłużyły się, a potem i one przygasły, jakby straciły moc. Nad nimi pojawił się szary cień, który jaśniał, gdy płomyki gasły, a po kilku chwilach uformował się w humanoidalną postać zawieszoną nad miseczkami. Jego niewyraźna twarz zdawała się należeć do młodego człowieka z zapadniętymi policzkami i cieniami pod czarnymi oczami.
Magda wzięła głęboki wdech i zaczęła recytować egzorcyzm:
– Exorcizámos te, ómnis immúnde spíritus, ómnis satánic potéstas. – Miała wrażenie, że cień zwrócił spojrzenie wprost na nią. – Ómnis infernális adversárii, ómnis légio, ómnis congregátio et sécta diabólica.
Nagle usłyszała trzeszczenie. Z regału ze skrzynkami stojącego na środku sklepu zaczęły spadać na ziemię owoce i warzywa.
– In nómine et virtúte Dómini nóstri Jésu Chrísti! – kontynuowała, nie zważając na powstający bałagan.
Niespodziewanie w ciemnościach po lewej rozległ się huk i trzask tłuczonego szkła. Potem jeszcze raz. I znów. Magda zadrżała, ale nie przestała recytować.
– Non últra áudeas, sérpens callidíssime, decípere humánum genus Dei Ecclésiam pérsequi…
Całym sklepem wstrząsnął głuchy trzask, jakby sufit miał zaraz zwalić się na ziemię. Za plecami dziewczyny z półek zaczęły sypać się produkty.
– …ac Dei eléctos excútere et cribráre sicut tríticum. Ímperat tíbi Deus altíssimus.
– Uważaj! – usłyszała, a potem poczuła szarpnięcie i z głuchym hukiem wylądowała na posadzce.
Na chwilę ją zamroczyło, a w oczach stanęły łzy, gdy poczuła ból płynący z rozbitego łokcia.
Mateusz, który powalił ją na ziemię, pomógł jej usiąść.
Miała wrażenie, że cały sklep się trzęsie i jeszcze chwila, a zostanie zmieciony z powierzchni ziemi.
– Recéde ergo in nómine Patris, et Fílii, et Spíritus Sancti! – dokończyła słabiej, niż zamierzała.
Szary cień zawieszony nad kevlarowymi świeczkami znikł tak nagle, jak się pojawił. Płomienie pojaśniały i wydłużyły się.
Magda, wciąż siedząc na zimnych kafelkach, oparła się plecami o ladę.
– W porządku? – zapytał Mateusz.
– Uhm. Co się stało?
– Cisnął w ciebie słoikami…
– Dzięki – mruknęła. – Choć mogłeś być odrobinę bardziej delikatny – dodała z wyrzutem, rozmasowując łokieć.
– Następnym razem pozwolę, żebyś została zbombardowana słoikami z – powiedział i pochylił się do przodu, przypatrując się bezkształtnej masie leżącej na podłodze przed nimi – dżemem.
– Spoko, nie pierwszy raz – odpowiedziała, wysilając się na uśmiech.
– Zapalę światło. – Mateusz wstał i ruszył na zaplecze. Lampy zamrugały, a już po chwili zalały sklep ciepłym światłem.
– Ale bajzel – stwierdził chłopak, rozglądając się po sklepie.
Magda podążyła za jego spojrzeniem. Wszędzie wokół walały się owoce i warzywa, a dżem wraz z resztkami słoików pokrywał większość podłogi.
– Wysadził piwo! – krzyknął Mateusz, brodząc w kałuży przy skrzynkach z butelkami.
– To pewnie stąd ten huk – oceniła Magda. – Silny był, skubany. Silniejszy, niż mogłabym przypuszczać.
– A to? Było tu wcześniej? – zapytał Mateusz, wskazując palcem podłużne pęknięcie na ścianie.
Magda zaniemówiła na chwilę.
– Mam nadzieję, że tak – odparła.
– I co teraz?
Dziewczyna rozejrzała się bezsilnie po sklepie.
– Wypadałoby trochę posprzątać, żeby pani Felicja nie dostała zawału.
Magda z jękiem pozbierała się z podłogi i poszła na zaplecze szukać wiadra. Mateuszowi wręczyła miotłę i szufelkę.
Nie udało im się posprzątać nawet połowy całego bałaganu, kiedy rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Spojrzeli po sobie z lekkim przestrachem, jakby przyłapano ich na czymś niewłaściwym.
W końcu Magda przekręciła klucz w zamku i uchyliła lekko drzwi. Na schodach ujrzała chudego, starszego mężczyznę, który – zanim przemówił – oblizał wargi i głośno przełknął ślinę.
– Bo my wino chcieliśmy – powiedział nieśmiało, gniotąc w rękach czapkę.
Magda spojrzała ponad jego ramieniem, gdzie w świetle latarni stało dwóch innych panów. Choć stąd dobrze nie widziała, mogłaby przysiąc, że trzymają zaciśnięte kciuki.
– Pani Felicja jest?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Aaa… Bo ona na pewno by nam sprzedała – zapewnił, ale chyba sam w to nie wierzył.
Magda obejrzała się za siebie. Kasa fiskalna była zamknięta, ale w sklepie i tak panował już taki bałagan…
– Won mi stąd, stare pijaki!!!
Drogą nadeszła pani Felicja, wymachując rękoma. Tuż za nią kroczyła pani Maria.
– Jeszcze czego! O tej porze nigdy nie otwieram sklepu!
Trzech panów uciekło, nie oglądając się za siebie.
Magda otworzyła szerzej drzwi przed właścicielką sklepu, mając nadzieję, że jej dobytek nie wygląda tak źle, jak się wydawało. I nie wiedziała, czy to, że pani Felicja stanęła jak wryta w progu, to dobry znak.
– Jezus Maria! Co za bałagan! – krzyknęła pani Maria.
– Czy to krew? – zapytała spokojnie właścicielka sklepu.
– Dżem. Wydaje mi się, że wiśniowy – odparł Mateusz, opierając się o miotłę.
– Ale to nic! Zaledwie jeden czy dwa słoiki – powiedziała wesoło Magda, mając nadzieję, że zabrzmi to przekonująco. – Trochę narozrabiał ten martwiec…
– A więc wrócił?
– Tak, ale pozbyliśmy się go na dobre – zapewniła dziewczyna.
– My chyba wiemy, kto to był – powiedziała pani Felicja, wciąż wpatrując się w brudną podłogę.
– Tak. Dodzwoniłyśmy się do poprzedniego właściciela sklepu – wtrąciła pani Maria. – Nie chciał z nami z początku rozmawiać, strasznie się wykręcał, ale zapewnił nas, że za jego czasów nie było w sklepie żadnych dziwnych wypadków. To zapytałyśmy, czy takie normalne były i jakoś tak podejrzanie szybko zaprzeczył. Chyba przez pół godziny suszyłyśmy mu głowę, żeby powiedział nam prawdę. W końcu przyznał, że pewnego lata pracował u niego jego bratanek i wtedy utargi były niskie, nic się nie zgadzało, aż przyłapał chłopaka na kradzieży. Okazało się, że ten przez całe wakacje okradał wujka, a kiedy został przyłapany na gorącym uczynku, obraził się i wyjechał. Od tego czasu nie utrzymywali ze sobą kontaktów, ale mężczyzna przyznał, że na pogrzeb chłopaka miesiąc temu pojechał.
Pani Maria wyglądała, jakby spodziewała się oklasków, jednak gdy się ich nie doczekała, mówiła dalej:
– Chłopak, teraz już dorosły facet, zmarł w szpitalu po tym, jak go pobili na jakimś meczu. A kilka dni później zaczęły się problemy w sklepie. To musiał być on! Zmarł gwałtowną śmiercią, a teraz wrócił do miejsca swoich zbrodni! – dokończyła z dumą.
– Możliwe. – Magda pokiwała głową, choć teraz, gdy martwiec odszedł do Nawii, nie było to już istotne.
Wraz z Mateuszem chcieli jeszcze pomóc przy sprzątaniu, ale pani Felicja stwierdziła, że już wystarczająco jej pomogli i po prostu wygoniła ich ze sklepu.
– Wracajcie do domu i odpocznijcie, należy się wam – powiedziała, wręczając Magdzie kopertę, kiedy wsiadali do samochodu. – Dziękuję za pomoc.
– Nie ma problemu. – Uśmiechnęła się dziewczyna, zatrzaskując drzwiczki.
– To co, kierunek Wiatrołom? – zagadnął Mateusz.
– Tak, marzę o gorącej kąpieli. We włosach mam pełno dżemu.
Chłopak uśmiechnął się i pociągnął nosem.
– Czuć, same wiśnie. – Pochylił się w jej stronę i wyjął owoc z jej włosów.
Magda zarumieniła się, a jej serce gwałtownie przyspieszyło. Zachowuję się jak jakiś podlotek! – zbeształa się w myślach.
W milczeniu wyjechali z miasteczka. Magda podkręciła ogrzewanie i zwinęła się w fotelu. Kątem oka zerknęła na Mateusza. Wciąż nie wierzyła w swoje szczęście – poznała kogoś w swoim wieku, kto wie o istnieniu nawich i nadal chce się z nią spotykać. Gdy rzuciła studia i wróciła do Wiatrołomu, była pewna, że nigdy już nie nawiąże z nikim bliższej znajomości. Że do końca życia będzie skazana tylko na rodzinę.
– To jak to jest z tym pojęciem en… czegoś tam? – zagadnął Mateusz, wyrywając ją z zamyślenia.
– Entropii – poprawiła Magda. – Wszystko w przyrodzie dąży do stanu energetycznie najniższego. – Z milczenia Mateusza wywnioskowała, że ten nie ma pojęcia, o czym mówiła. – Najprościej można to ująć w ten sposób: wszystko, co teraz stoi, kiedyś będzie leżało, bo tak jest łatwiej.
Mateusz powoli pokiwał głową.
– Każde drzewo, nawet to największe, kiedyś w końcu runie – kontynuowała dziewczyna. – Krople wody w przestrzeni kosmicznej przyjmują kształty kuliste…
– A co to ma wspólnego z duchami?
– Martwce czerpią energię z otoczenia. Ale nie są w stanie utrzymać jej przez dłuższy czas. Muszą się jej pozbyć, dążąc do stanu energetycznie najniższego. Stąd potrafią przesuwać przedmioty, poruszać zasłonami, a w gorszych przypadkach nawet zepchnąć człowieka ze schodów czy zaprószyć ogień w domu. Gdy stracą całą energię, znikają, ale prędzej czy później wracają, dopóki ktoś ich nie wypędzi.
Magda spojrzała na drogę, gdy nagle coś dużego pojawiło się w strumieniu światła tuż przed samochodem.
– Uważaj! – krzyknęła.
Mateusz wcisnął hamulec i gwałtownie skręcił kierownicą – samochodem szarpnęło, rozległ się pisk opon i odgłos głuchego uderzenia.
Magda poleciała do przodu, a pas boleśnie wżął jej się w bark. Serce podeszło jej niemal do gardła.
– Jesteś cała? – zapytał Mateusz, zerkając na nią z troską.
– Tak, a ty?
– Też.
– Co to było, do cholery? – sapnęła Magda, prostując się i odgarniając włosy z twarzy.
– Nie wiem! Nagle wskoczyło mi pod koła. – Choć samochód stał już nieruchomo na poboczu, Mateusz wciąż mocno zaciskał dłonie na kierownicy.
– Uszkodziło auto?
– Muszę sprawdzić. – Zostawił zapalony silnik oraz światła i wysiadł z samochodu.
Magda przez chwilę mocowała się z klamrą od pasa i wkrótce dołączyła do chłopaka, który uważnie oglądał lekko wgnieciony zderzak.
– Wujek będzie niepocieszony – mruczał pod nosem.
W rowie po drugiej stronie ulicy rozległo się kwiczenie. Magda powoli ruszyła w stronę dźwięku. Jeżeli to potrącone zwierzę, trzeba mu pomóc lub zadzwonić po leśniczego.
Poza kręgiem światła rzucanym przez reflektory samochodu panowała ciemność, więc dziewczyna mogła dostrzec tylko zarys dużej, bezkształtnej masy.
– To chyba dzik – rzuciła przez ramię.
Mateusz stanął obok niej.
– Co z nim zrobimy?
Zwierzę oddychało ciężko i cicho kwiczało.
– Poczekaj, pójdę po telefon. – Dziewczyna skierowała się do samochodu.
Wyciągnęła rękę do uchwytu drzwiczek, gdy gdzieś w oddali rozległo się dzikie wycie i ujadanie. Serce Magdy zabiło szybciej. Odeszła od samochodu i stanęła na samym skraju drogi, wpatrując się w czarny las. Natarczywe ujadanie nie milkło, a do tego jeszcze doszedł tętent kopyt.
W środku lasu? Może jest tam jakaś droga? Ale nikt o zdrowych zmysłach by nie… Nie o tej porze!
– Mateusz? Słyszysz to? – zapytała, nie odwracając się do kompana, który wciąż stał nad rannym zwierzęciem.
– Co? Nie.
Nagle dzik zakwiczał głośno, zerwał się na równe nogi i chwiejnie odbiegł w las.
– Chyba nic mu nie było – stwierdził lekko Mateusz.
Jednak Magda już go nie słuchała. Ujadanie i tętent były coraz bliżej, odbijały się echem po lesie, sprawiały, że włoski na całym ciele stawały dęba. Znikąd zerwał się porywisty wiatr, który wył w koronach drzew, szarpał gałęziami i strącał na ziemię liście. A gdy tylko jego pierwszy powiew uderzył w Magdę, szarpiąc jej włosami i połami kurtki, dziewczyna już wiedziała, co pędzi przez las.
– Do samochodu! – krzyknęła.
– Co? – Chłopak odwrócił się do niej i zrobił kilka kroków do przodu, gdy nagle wicher uderzył ze zdwojoną siłą.
– Uważaj! – wrzasnęła Magda, wbiegając za samochód.
Raptem spomiędzy drzew wypadła sfora olbrzymich czarnych psów, które ujadały wściekle. Dziewczyna widziała ich długą, zmierzwioną sierść, białe zęby i czerwone, gorejące ślepia. Bestie minęły Mateusza, który zdawał się nie do końca świadom tego, co się wokół niego działo. I właśnie wtedy z lasu wyjechał jeździec. Czarny płaszcz załopotał na wietrze, ostrze włóczni błysnęło, a ciężkie kopyta zadudniły na asfalcie. Magda zasłoniła głowę niczym dziecko, mając nadzieję, że dziki myśliwy jej nie zauważy. Wtem Mateusz krzyknął, a potem zapadła cisza. Wicher przeminął wraz z diabelską jachtą i popędził dalej na północ.
– Mateusz? – Magda pozbierała się z ziemi, opierając się o samochód. – Mateusz?!
Jednak chłopaka nie było już na drodze. Zniknął razem ze sforą psów i dzikim myśliwym.
Magda stanęła na środku drogi, bezradnie wodząc wokół wzrokiem.
– Mateusz!!!
Poczuła nieprzyjemną pustkę w żołądku. Nogi się pod nią ugięły, kiedy z przerażeniem zdała sobie sprawę z tego, co właśnie się stało.
– Jasna cholera, zabrał go! – Przyłożyła dłoń do ust, gdy zrobiło jej się niedobrze. – Zabrał go!
Co robić? Co robić?!
Ręce jej się trzęsły, więc zacisnęła mocno pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę.
– Nie zostawię go – powiedziała cicho i stanowczo. – Słyszysz?! – wrzasnęła w ślad za diabelską jachtą. – Nie zostawię!!!
W ułamku sekundy podjęła decyzję, co pozwoliło jej się nieco uspokoić. Dopadła do samochodu, gwałtownie otworzyła drzwiczki i zaczęła przetrząsać torebkę leżącą na siedzeniu. Chwilę trwało, zanim natrafiła na telefon i wybrała numer.
– Odbierz – warknęła do słuchawki. – Do diabła, odbierz. No już! – niemal krzyknęła, ale jedyne, co słyszała, to przeciągający się sygnał oczekiwania na połączenie.
– Niech cię szlag, Feliks!
Schowała telefon do kieszeni, zapaliła lampkę w samochodzie i na powrót zaczęła wyrzucać rzeczy z torebki.
– To nie, to też nie… – mruczała pod nosem. – Mam! – W jednej kieszeni wylądował woreczek z suszonymi liśćmi ruty oraz sproszkowanym korzeniem czarnego bzu, a w drugiej torebka z solą. Za pasek spodni wsunęła patyk szakłaku, nie dłuższy niż jej ramię.
– Co jeszcze? – zastanawiała się głośno.
Wysypała zawartość torebki na siedzenie. Na tapicerce znalazły się resztki czarnego prochu, a na wycieraczkę potoczyły się kevlarowe kule. Magda gorączkowo rozgarnęła palcami wszystkie przedmioty, ale żaden z nich nie był użyteczny w tym przypadku.
– Szlag – mruknęła, wyjmując kluczyk ze stacyjki.
Trzasnęła drzwiczkami, po czym zajrzała na tylne siedzenie, ale i tam nie było nic przydatnego. Bez większych nadziei otworzyła bagażnik i zaczęła przeglądać wszystkie rzeczy, przyświecając sobie latarką.
– Trójkąt, apteczka, szmaty… – mamrotała.
Nagle jej palce wyczuły coś zimnego. Odruchowo zacisnęła je na metalowym, długim przedmiocie.
– Kto by pomyślał? – Uśmiechnęła się, wyjmując łom.
Zatrzasnęła bagażnik i rozejrzała się. Metr dalej, w rowie, leżała kłoda. Magda schowała pod nią kluczyki, wzięła głęboki wdech i ruszyła w stronę ciemności.
Zawahała się, gdy stanęła na skraju starego lasu, który najwyraźniej pomimo upływu setek lat wciąż należał do pradawnych stworzeń, w które niegdyś wierzyli ludzie.
– Muszę mu pomóc – szepnęła i jednym susem przesadziła rów.
Po kilku krokach otoczyła ją ciemność. Noc była bezksiężycowa, pochmurna, nie widziała nawet własnych stóp. Nie chciała zapalać latarki, bo wtedy byłaby widoczna z bardzo daleka, ale po prostu nie mogła iść dalej w tych ciemnościach. Snop światła oświetlił przed nią pas starego lasu. Im dalej zapuszczała się w gąszcz, tym dzikszy się stawał – natrafiała na coraz więcej przeszkód, takich jak krzewy jeżyn i malin, przewrócone pnie i wystające z ziemi korzenie.
Co kilkanaście kroków zatrzymywała się i uważnie nasłuchiwała, ale las milczał, a wycie i ujadanie psów dawno temu umilkło.
– Północ, muszę iść na północ! – szeptała do siebie. – Tylko gdzie, do diabła, jest ta północ?
Bez gwiazd i w ciemnościach miała nikłe szanse, żeby wyznaczyć kierunek, w którym prawdopodobnie udał się dziki myśliwy.
Chłodny metal trzymany w dłoni dawał jej odrobinę otuchy, ale Magda doskonale wiedziała, że nie ze wszystkim będzie potrafiła sama sobie poradzić. I wcale nie bała się ludzi czy zwierząt. Wbrew powszechnym opiniom, prawdopodobieństwo spotkania innego człowieka – i to takiego o złych zamiarach – w lesie o tej godzinie było znikome. A poza tym gdyby jednak na kogoś wpadła, pewnie byłby jeszcze bardziej przestraszony niż Magda. Zwierzęta też raczej nie stanowiły problemu – jeśli nie wejdzie bezpośrednio do gniazda i nie zagrozi młodym, to żadne stworzenie jej nie skrzywdzi. Niestety w przeciwieństwie do wielu ludzi Magda bardzo dobrze wiedziała, co jeszcze ukrywa się w ciemnych ostępach lasu. Przecież sama ścigała właśnie jednego z tych stworów.
Dziki myśliwy zawsze był pokutującą duszą, która za grzechy popełnione za życia nocami przemierzała konno gęste puszcze w otoczeniu sfory dzikich psów. Dawniej w niektórych wsiach wierzono, że porywa ludzi i wiezie ich na północ, w stronę morza, ale Magda jeszcze nigdy nie słyszała, żeby rzeczywiście coś takiego zrobił.
Jeśli wzrok jej nie zawodził, w oddali ujrzała drzewa o ton jaśniejsze od czerni. Od razu skierowała się w tamtą stronę i już po chwili znalazła się na niewielkiej, leśnej polanie. Spojrzała w niebo, które przejaśniło się nieco, ale te kilka gwiazd, które zobaczyła, nic jej nie powiedziało.
– Gdzie jestem? – zastanawiała się, gdy jedna z chmur przesunęła się, odsłaniając konstelację w kształcie litery „w”. – Nareszcie! – ucieszyła się.
Co prawda gwiazdozbiór Kasjopei nie był aż tak dokładnym wyznacznikiem północy, ale pozwolił Magdzie nieco skorygować kierunek. Mimo to im dalej zagłębiała się w las, tym większa rezygnacja ją ogarniała. Jaka była szansa, że znajdzie Mateusza w tych ciemnościach? I że on nadal żyje…
Na samą myśl o tym, że coś mogło mu się stać, odruchowo przyspieszyła kroku.
Co ja powiem jego rodzinie? – pomyślała z przestrachem.
Liście szeleściły pod jej stopami, a latarka oświetlała niewielki kawałek lasu. Nagle usłyszała gardłowe warczenie. Gwałtownie rozejrzała się wokół, ale nic nie dostrzegła. Warkot powtórzył się, a po nim rozległ się trzask łamanej gałęzi.
Magda jedną ręką rozwiązała tasiemkę na woreczku z suszonymi ziołami, wciąż nie wyjmując go z kieszeni, potem chwyciła garść soli. Dłoń coraz mocniej zaciskała się na łomie.
– Won! – usłyszała nagle.
– Mateusz? – zapytała, świecąc latarką wokół.
– Magda? Uważaj, te psy…
Zanim skończył mówić jeden z ogarów wyszedł z cienia i stanął naprzeciwko dziewczyny. Jego czerwone ślepia gorzały nienawiścią. Łeb trzymał nisko, obnażając wszystkie zęby. Kroczył ku niej powoli na długich łapach, a po chwili sprężył się do skoku.
Magda uderzyła łomem, jednak nie trafiła. Straciła równowagę i poleciała na ziemię. Zaskoczony pies wylądował na czterech łapach tuż przy niej. Dziewczyna – niewiele myśląc – sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej garść soli, którą rzuciła prosto w wielki pysk. Pies zaskomlał, zaczął trzeć łapami łeb i tarzać się w liściach. Magda zerwała się na nogi i wbiła mu łom między żebra. Nawi zawył i znikł.
Jednak zanim dziewczyna zdołała wyszarpnąć łom z ziemi, usłyszała kolejny warkot. Wypuściła broń z rąk i sięgnęła do drugiej kieszeni. Sypnęła ziołami w kolejnego psa, który z wyciem odbiegł w las.
– Mateusz?!
– Tutaj. – Z olbrzymią ulgą ujrzała w końcu w ciemnościach potężną sylwetkę chłopaka. Wstąpiły w nią nowe siły.
– Trzymaj. – Wcisnęła mu w ręce gałąź szakłaku. – Jakby jakiś się jeszcze pojawił, zdziel go tym.
– Tym? – zapytał z niedowierzaniem, spoglądając na gałązkę nie grubszą niż palec.
– To gałąź z drzewa szakłaku. Pomoże – odparła, odwracając się od Mateusza i świecąc latarką po ciemnych pniach drzew.
– Jak niby ma mi…
Nagle Magda usłyszała szelest liści i poczuła, jak Mateusz odsuwa się od niej. Rozległ się świst cienkiej gałązki i bolesny skowyt.
– To działa! – stwierdził odkrywczo chłopak.
– No co ty nie powiesz – mruknęła, zwracając snop światła w miejsce, gdzie przed chwilą uciekł ogar. – Szakłak parzy nawich, gdy tylko ich dotknie. Gdzie dziki myśliwy?
– Ten facet na koniu? Nie wiem… ja…
Magda oparła się dłonią o pień drzewa i poczuła pod palcami coś gęstego i lepkiego.
– Co jest, do diabła? – Poświeciła latarką na rękę umazaną czymś czarnym.
Przesunęła słup światła po otaczających ją pniach. Wszystkie były pokryte czarną mazią.
– Wracamy do samochodu – zadecydowała w końcu i powoli, wciąż nasłuchując, ruszyła przed siebie.
Mateusz zrobił krok za nią, ale nagle przyklęknął na ziemi.
– Co jest? – Magda odwróciła się w jego stronę.
Najpierw oświetliła jego bladą, lekko zdziwioną twarz, a potem przesunęła snop światła niżej, na jego zakrwawione dłonie.
– Jesteś ranny? – Przypadła do niego.
– Nie wiem…
Magda oświetliła go latarką i już po chwili ujrzała dziurę w spodniach na łydce. Materiał wokół niej był przesiąknięty krwią.
– Niech to! – sapnęła i rozejrzała się bezradnie. – Nie możemy tak iść do samochodu. Jeśli zostawisz za sobą krwawy ślad, myśliwy nas znajdzie.
Jednym ruchem odwiązała z szyi kolorową chustkę i zawiązała ją na łydce Mateusza, który syknął z bólu.
– Ciesz się, że tylko tak cię załatwił. No już, w górę.
Pomogła mu stanąć i zarzuciła sobie na barki jego ramię.
– Chodźmy, zanim wróci. Masz szakłak?
– Ten patyk? Tak.
Droga przez las zajęła im sporo czasu. Mateusz ledwo szedł, a pod Magdą uginały się nogi. Przystawali co chwilę, aby odpocząć i nasłuchiwać, czy dzikie psy nie wrócą. Oboje drżeli nerwowo za każdym razem, gdy usłyszeli jakikolwiek szelest. Z olbrzymią ulgą powitali widok stojącego na poboczu samochodu.
Magda wyjęła kluczyki spod kłody, posadziła Mateusza na siedzeniu pasażera, a sama usiadła za kierownicą, starając się uspokoić kołaczące serce. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Magda? Co to było? – zapytał Mateusz, przerywając ciszę. – Nic nie widziałem, dopóki tuż przede mną nie pojawił się ten facet na koniu, a potem ocknąłem się w środku lasu.
Dziewczyna powoli spojrzała na chłopaka. Wpatrzyła się w jego bladą twarz i oczy, które w tej chwili wydawały się zupełnie czarne.
– Dziki myśliwy – odparła cicho. – Ja myślałam, że to ściema… Że on wcale się tak nie zachowuje… Ktoś musi opatrzyć twoją ranę.
– Nie musi, nie jest aż tak źle – zapewnił słabo. – A poza tym, co powiedzielibyśmy na pogotowiu?
– Nie mówiłam o pogotowiu. Jeśli zranił cię myśliwy albo użarł któryś z ogarów, zwykły lekarz może nie być w stanie pomóc.
Mateusz rozszerzył oczy.
– Oczywiście mogłeś zaczepić o jakąś gałąź, ale mimo wszystko nie chcę ryzykować – skłamała, usiłując go pocieszyć.
Uśmiechnęła się słabo, mając nadzieję, że chłopak nie wyczuje jej paniki.
Magda odpaliła silnik i ruszyła. Już wiedziała, do kogo udać się po pomoc. Choć wcale nie będzie łatwo – przemknęło jej przez myśl.
Zerknęła na zegarek. Pierwsza w nocy. Trochę późno, ale byli przecież w sytuacji kryzysowej.
– Gdzie jedziemy? – zapytał Mateusz.
– Do człowieka, który nam pomoże – odparła, na moment odrywając wzrok od ciemnej drogi. Jej towarzysz zdawał się blednąć z każdą chwilą, a gdy spojrzała na niego ponownie kilka minut później, miał przymknięte oczy, a szczękę mocno zaciśniętą.
– Wytrzymaj jeszcze trochę – szepnęła.