Текст книги "Pusta noc"
Автор книги: Paulina Hendel
Жанры:
Городское фэнтези
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 13 (всего у книги 21 страниц)
No i te dziwne czarne plamy na pniach drzew… – dodała w myślach.
– Nie musisz się martwić. Albo ten pies nie był wściekły, albo ta wasza niezwykła woda zdziałała cuda. Skąd w ogóle ją bierzecie?
– Krew świętego Jana? Nic prostszego. Niektóre drzewa wiosną mają małe zgrubienia na gałązkach, skąd wycieka gęsta ciecz. W Noc Świętojańską trzeba wybrać się do lasu i ją pozbierać, a potem wymieszać z wodą wielkanocną. Tę z kolei bierze się ze strumyka pierwszego dnia Wielkiejnocy przed wschodem słońca. I proszę, mamy lek na rany zadane przez większość nawich.
– Nie obraź się, Magda, ale to brzmi trochę jak ściema. Możesz powiedzieć, że tylko ta krew uratowała mnie przed wścieklizną, trupim jadem, czy czym tam jeszcze. Ale to wcale nie jest dowód. Może ten pies wcale nie był zarażony? I nie ma znaczenia, czy doktor przemył mi nią rany, czy nie.
– Ty sceptyku! – Magda szturchnęła Mateusza. – Nie wierzysz mi po tym wszystkim, co widziałeś?
– Sama pomyśl. Jaką moc może mieć sok z drzewa? I woda ze strumienia?
– Olbrzymią! Czasem mam wrażenie, że część tej mocy to zasługa ludzkiej wiary.
– Kto w to wierzy? Ja na pewno nie.
– Ludzie od setek lat. I choć coraz mniej osób w ogóle wie, że coś takiego istnieje, kiedyś wierzyły w to tysiące. Ba, ponoć na wyspie Wolin znajdowała się ręcznie pisana, stara księga medyczna, według której taką krew nosił przy sobie każdy wielki słowiański wojownik.
– Ale twój kolega i tak powie, że to bujda na resorach. – Feliks jakby wyrósł spod ziemi.
– „Bujda na resorach”? – mruknęła krytycznie Magda, przewracając kiełbaski długim widelcem. – Skąd ty bierzesz takie określenia?
Żniwiarz wzruszył ramionami i stanął tuż przed Mateuszem, patrząc mu prosto w oczy.
Mateusz odpowiedział mu równie niewzruszonym spojrzeniem. Atmosfera zagęściła się. Magda miała wrażenie, że zaraz posypią się wyzwiska, a jeśli nic z tym nie zrobi, może nawet dojść do rękoczynów.
– Feliks, o co chodzi? – zapytała, usiłując się wcisnąć pomiędzy nich.
– Przyszedłem po karkówkę – powiedział, nie odrywając wzroku od Mateusza, który dopiero po chwili zrobił krok w bok, odsuwając się od grilla.
Żniwiarz nałożył sobie mięso na talerz i odmaszerował.
– Współczuję chłopakowi, do którego kiedyś należało to ciało – powiedział Mateusz, odprowadzając go wzrokiem. – Nie wiem, jakbym się czuł, gdybym wiedział, że po mojej śmierci ktoś taki jak on będzie żył w moim ciele.
– Ten chłopak już od dawna nie żyje – powiedziała powoli Magda. – To tak, jak z oddawaniem swoich organów po śmierci. Dajesz je, bo już ich nie potrzebujesz, a komuś innemu mogą uratować życie. „Ale nie jemu”, pewnie pomyślisz. I masz rację, chodzi mi o wszystkich tych ludzi, których teraz będzie mógł uratować Feliks. Na przykład twojego kuzyna.
– Jak zwykle masz rację – westchnął Mateusz. – Ale szczerze mówiąc, czy to, że chłopak, który umarł, teraz chodzi sobie po świecie, nikomu nie wyda się podejrzane?
– Na świecie jest wiele osób, które są do siebie podobne – odparła. – A z biegiem lat nikt go już nie rozpozna.
– A co z rodziną? Nie szukają jego ciała?
– Ten chłopak utonął – powiedziała, patrząc na plecy Feliksa. – Dawno temu zaprzestano już poszukiwań. Współczuję jego rodzinie, która nie mogła nawet go pochować, ale nic nie da się już z tym zrobić. Zresztą… Każdego roku tyle osób uznaje się za zaginione…
– I co, we wszystkich zamieszkują żniwiarze?
– Coś ty, żniwiarzy jest znacznie mniej.
Magda znów zaczęła przekładać mięso na grillu, gdy podeszła do nich ciocia Jadzia z pustym talerzem.
– Nałóż mi trochę kaszanki, dziecko.
Dziewczyna wzięła talerz od ciotki, która wciąż wpatrywała się badawczo w Mateusza.
– Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że też jesteś opyrem – powiedziała w zamyśleniu. – To bawcie się dalej.
– Opyrem? – powtórzył chłopak, kiedy starsza pani ich zostawiła samych.
– Kiedyś tak nazywano żniwiarzy – odparła Magda, patrząc z niesmakiem, jak ciocia pochłania kaszankę. – To był taki męski odpowiednik wiedźmy, kiedy jeszcze palono je na stosie. Lecz oni byli cwańsi i lepiej kamuflowali się wśród maluczkich.
– Ale skąd jej się to wzięło?
– Jej babcia tak mówiła…
– Ale że ja miałbym być…
– Nie wiem, jest wiekowa, może niedowidzi. Może nawet Feliks kiedyś był podobny do ciebie?
– Może. – Mateusz pokiwał w zamyśleniu głową.
¢
– Naprawdę nie musiałaś mnie odwozić – przekonywał Mateusz.
– Ale chciałam – uparła się Magda, pomagając mu wysiąść z samochodu. – Już ledwie stałeś na tej zranionej nodze. Miałam znakomitą wymówkę, żebym choć na chwilę oderwała się od sprzątania.
– W takim razie dziękuję. To było bardzo ciekawe popołudnie – powiedział.
Delikatnie dotknął palcami jej policzka i spojrzał jej prosto w oczy.
Magdzie zabrakło tchu. Zrobiło jej się gorąco, a serce zaczęło trzepotać w klatce piersiowej, gdy Mateusz pochylił się w jej stronę i pocałował ją w usta.
– Nie ma sprawy – wydukała, gdy się od niej odsunął. – Do zobaczenia później.
Wsiadła do samochodu, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
W domu pomogła mamie pochować resztki jedzenia do lodówki, po raz kolejny załadowała zmywarkę i pościerała stoły, które tata z Feliksem pochowali w piwnicy.
– Jak zwykle jedzenie było pyszne – oceniła ciotka Jadwiga, która wciąż siedziała w kuchni. – Najadłam się jak nigdy.
– Wcale się nie dziwię – mruknęła pod nosem Magda. Aż niedobrze jej się zrobiło, gdy przypomniała sobie, jak ciocia pochłaniała kolejne porcje mięsa.
– Słyszałam to, moje dziecko! – rzuciła ostrzegawczym tonem staruszka.
– Bo ja po prostu zazdroszczę cioci takiej przemiany materii.
– Ogarnij jeszcze salon i jesteś wolna – powiedziała mama.
Dziewczyna skinęła głową i wyszła z kuchni. Sprzątanie zajęło jej kilka minut i już miała wracać do mamy, kiedy nagle poczuła, że coś ją uwiera w kieszeni spodni.
– A to co? – zastanowiła się, sięgając po to ręką. – Ach, no tak, już zapomniałam o tym.
Spojrzała na kartkę papieru, na której tuż przed grillem wypisała wszystko, co działo się w okolicy przez ostatni rok.
– Nie ma tu bezkosta – stwierdziła i natychmiast dopisała go do listy, lecz niewiele to pomogło. – To jest bez sensu – mruknęła. – Nic się ze sobą nie wiąże. Przypadkowi ludzie, przypadkowe miejsca, tak jak zawsze, tylko trochę częściej.
Na samym środku kartki widniało imię Nadii, przy którym postawiła kilka znaków zapytania. „Kto ją zaatakował?” – dopisała.
– I dlaczego?
W zamyśleniu kilka razy stuknęła długopisem w brodę.
– Skończyłaś już? – Mama zajrzała do pokoju. – Ciocia jest już zmęczona, odwieziecie ją po drodze.
– Dobrze. – Magda skinęła głową, poskładała kartkę i schowała do kieszeni.
¢
Jadwiga pomachała Magdzie i Feliksowi na pożegnanie i powolnym krokiem przeszła przez ogródek. Z doniczki z kwiatami wyjęła klucz i weszła do domu, zapominając zamknąć za sobą drzwi na zamek. Zresztą w Wiatrołomie było tak niewiele włamań, że wciąż wylatywało jej to z głowy.
Włączyła radio – może usłyszy coś ciekawego w nocnych wiadomościach – i przebrała się w starą podomkę. Jeszcze nie chciało jej się spać, kaszanka jedzona na przemian z karkówką wciąż leżała jej na żołądku. Nie powinna była aż tyle jeść. Pomimo tego, co mówiła Madzi, wciąż zapominała, że nie jest już taka młoda, a lekarz przy każdej wizycie suszył jej głowę, że musi zdrowo się odżywiać i że ma zbyt wysoki cholesterol.
– Przecież w moim wieku trzeba na coś umrzeć – mamrotała, przeglądając zawartość kuchennych szafek. – Moja babcia nie słyszała nawet o czymś takim jak cholesterol i dożyła dziewięćdziesięciu sześciu lat. Całkiem nieźle, a zajadała się golonką jak nikt inny!
Po chwili odnalazła lekko zakurzoną butelkę. Wino zawsze pomagało jej na trawienie. Napełniła lampkę do połowy i ruszyła do pokoju, lecz po chwili wahania zawróciła i wzięła ze sobą całą butelkę. Tak na wszelki wypadek.
Usiadła w swoim ulubionym fotelu, a nogi oparła na pufie. Zapalony żyrandol zalewał pokój ciepłym, żółtym światłem, radio grało cicho. Za oknem wychodzącym na ogród panowała ciemność. Gdyby jednak zgasiła wszystkie światła w domu i dobrze się przyjrzała, mogłaby dostrzec cień, którego nie powinno tam być.
Ciemna, nieruchoma postać opierała się o pień drzewa i bacznie obserwowała okna domu. Stała tam już od dłuższego czasu i przez ostatnią godzinę ani drgnęła.
Jadwiga, nie zdając sobie sprawy z obecności intruza, opróżniła lampkę wina i ponownie ją napełniła, rozmyślając o minionym dniu. Lubiła grille organizowane przez Emilię, która potrafiła doprawić mięso jak nikt inny. A jej sałatki… pycha! Miło było też zobaczyć całą rodzinę. Z małej Madzi zrobiła się naprawdę ładna dziewczyna. Gdyby tylko trochę bardziej o siebie zadbała i czasem się umalowała, to nie opędziłaby się od chłopaków. Ten jej kawaler też był całkiem miły, choć trochę… dziwny. I taki małomówny. Ale przecież Jadzia raczej ceniła takich ludzi – potrafili milczeć i słuchać, kiedy ona mówiła. Choć pod całym tym jego uprzejmym zainteresowaniem kryło się coś jeszcze. Coś, czego nie potrafiła nazwać, ani nawet się na tym skupić. Jego gesty, sposób mówienia, tembr głosu, błysk w oku…
– Cóż, ponoć chłopak przeżył prawdziwą tragedię – westchnęła i wzdrygnęła się na samą myśl o tym, co po takim zdarzeniu mogło dziać się w jego głowie i duszy.
A poza tym tak ładnie wyglądali razem z Madzią. Jakby byli dla siebie stworzeni – z tą myślą usnęła, wciąż siedząc w starym fotelu.
Minęła kolejna godzina, podczas której nic się nie wydarzyło, aż ciemna postać ukryta w ogrodzie oderwała się od pnia i skierowała w stronę domu.
Powoli otwierane drzwi zaskrzypiały cicho. Intruz zastygł w bezruchu, oddech zamarł mu na ustach, lecz gdy nie usłyszał nic więcej, zdjął buty i w samych skarpetkach spokojnie wszedł do pokoju. Starsza kobieta siedziała w fotelu pogrążona w głębokim śnie. Prawdopodobnie nawet wystrzał armatni nie wyrwałby jej ze snu. Na stoliku obok stała opróżniona do połowy butelka wina.
Włamywacz przyglądał się jej kilka sekund, a potem udał się do kuchni. Zajrzał do lodówki i wyjął z niej mały garnek z zupą. Zdjął pokrywkę i powąchał zawartość. Pomidorowa pachniała naprawdę zachęcająco. Ale przecież nie po to tu był, żeby okradać staruszki z jedzenia. Postawił garnek na kuchence i odkręcił gaz, nie zapalając go.
Wrócił na korytarz, założył buty i bezgłośnie wyszedł z domu, zamykając za sobą ostrożnie drzwi. Niespiesznie odszedł ulicą, nie oglądając się za siebie.
¢
Magda wstała wcześnie rano – choć była zmęczona po poprzednim dniu, obiecała mamie, że to ona otworzy w poniedziałek księgarnię.
Ledwo widząc przez zaspane oczy, zeszła na dół.
– Co ty tu robisz? – zapytała, widząc Feliksa siedzącego w salonie. – I dlaczego masz mój komputer?
– Co? – Feliks oderwał zamglony wzrok od monitora.
– Co ty robisz z moim laptopem?
– Eee… – zająknął się. – Nie wiem, nie mogłem zasnąć, więc postanowiłem sprawdzić lokalne wiadomości… Czy już jest rano?
Magda parsknęła śmiechem.
– Tak, jest rano – powiedziała. – I co ciekawego przeczytałeś?
– W gazetach nie było nic ciekawego i… – zmarszczył brwi. – I zacząłem przeglądać inne rzeczy.
– Pewnie śmieszne koty, co? – zakpiła. – I inne… rzeczy.
– Nie. To znaczy, widziałem kilka… – powiedział i przetarł twarz dłońmi. – Przecież to istne wysypisko śmieci i zjadacz czasu! – Wycelował oskarżycielski palec w komputer.
– Witamy w dwudziestym pierwszym wieku! – Zaśmiała się Magda. – Tylko jak w historii przeglądarki znajdę jakieś niestosowne rzeczy, to będziesz miał przechlapane.
– Nic nie znajdziesz – mruknął. – I zabierz to ode mnie. – Odsunął laptopa.
– Spoko, i tak biorę go ze sobą do księgarni. Jak tylko zjem śniadanie.
¢
Magda miała wrażenie, że działała na autopilocie od momentu wyjścia z domu. Minęło dokładnie dziewięć godzin od porannego telefonu mamy i do tej pory nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. A że życie nie chciało zatrzymać się nawet na chwilę, toczyło się dalej. Ktoś musiał otworzyć księgarnię i obsłużyć kolejnych klientów, zaś na koniec dnia posprzątać, podczas gdy Emilia z siostrą załatwiały wszystkie sprawy związane z pogrzebem.
– Poradzisz sobie sama? – pytała rano zatroskana mama.
– Oczywiście, mną się nie przejmuj – zapewniła Magda. – I mamo…
– Tak?
– Wszystko będzie dobrze.
Ale wcale nie było. To nie powinno w ogóle się zdarzyć.
Po zamknięciu księgarni Magda nie chciała wracać do domu. Mogła zajrzeć do rodziców, ale prawdopodobnie mama była jeszcze w mieście, a tata w lecznicy. A nawet gdyby ich zastała, to nie miała ochoty na rozmowy.
Chciała pojechać gdzieś, gdzie będzie sama, z dala od innych ludzi. Znała jedno takie miejsce, gdzie nikt nie zaglądał.
Wyjechała poza miasto, minęła Grzmiącą i zaparkowała na rozdrożu. Schowała kluczyki do kieszeni i rozejrzała się. Gdyby skierowała się w lewo, szybko dotarłaby do starego, zapomnianego cmentarza. Jednak nie on był dziś jej celem, dlatego ruszyła w prawo.
Polna droga – niegdyś uczęszczana codziennie – była tak zarośnięta, że nie przejechałby nią żaden samochód. Wysokie trawy łaskotały dziewczynę po opuszczonych dłoniach. Po lewej stronie, daleko w dole, między pniami połyskiwały srebrzyste wody jeziora. Na nieruchomych gałęziach drzew ćwierkały ptaki, wszędzie wokół bzyczały owady. Dzień może nie był słoneczny, ale za to ciepły i bezwietrzny. A Magda była wreszcie zupełnie sama.
Po kilkunastu minutach przedzierania się przez gąszcz dotarła do dużego, zrujnowanego budynku. Niegdyś był to luksusowy dom wczasowy, do którego przyjeżdżali bogacze z całego kraju, aby odpocząć od miejskiego zgiełku. Prowadziła go rodzina podobno posiadająca tytuł szlachecki. Jednak w trakcie drugiej wojny światowej dom zamknięto, a ostatnia członkini szlacheckiego rodu, kobieta w podeszłym wieku, zmarła. Zaś tuż po wojnie okoliczni mieszkańcy rozkradli wszystko, co ukraść się dało – drogie sprzęty, meble, a nawet kaloryfery. Drewniane podłogi zerwano, potłuczono kafelki, powybijano okna. Jakiś czas później, kiedy we wczasowisku nie było już nic cennego, znalazł się kupiec, który marzył o wyremontowaniu budynku i ponownym otwarciu go. Wymienił zaledwie kawałek dachu, gdy jego firma splajtowała. Potem kolejni biznesmeni chcieli otworzyć tu dom szczęśliwej starości, ośrodek kolonijny i hotel. Lecz wszystkich prześladował pech. Żaden nie zdołał ukończyć remontu – albo bankrutowali, albo tragicznie umierali. Plotka o fatum i klątwie rzuconej przez ostatnią hrabinę szybko się rozniosła – ludzie zaczęli bać się dworku, a od śmierci ostatniego właściciela niecałe dziesięć lat temu, mało kto w ogóle tu zaglądał.
W czerwonych dachówkach czerniło się kilka dziur, tynk odpadł ze ścian i leżał grubą warstwą na ziemi. Magda przecisnęła się przez wąską szparę między masywnymi, na wpół wyłamanymi drzwiami i weszła do środka. Pachniało wilgocią, mokrym betonem i błotem. Kiedyś wiele razy przemierzała wszystkie pomieszczenia, wyobrażając sobie, jak mogły wyglądać w latach świetności. W budynku znajdowała się duża portiernia, jadalnia, kilka salonów, w tym dwa z półokrągłymi wnękami, gdzie na pewno kiedyś stały kanapy, na których relaksowali się wczasowicze. W jednej ścianie między salonami znajdowały się nawet resztki drewnianych, przesuwnych drzwi. W piwnicach zaś było jeszcze więcej pomieszczeń – kuchnia, spiżarnia, schowki i pokoje dla służby.
Lecz dziś Magda wcale nie czuła się wystarczająco silna, by bezcelowo krążyć po zrujnowanych pokojach. Od razu skierowała się do starych schodów. Po wielu wycieczkach wiedziała, który stopień jest pokruszony i grozi upadkiem. Trzymając się ściany, ostrożnie wspięła się na pierwsze piętro. Wyżej nie miała po co wchodzić – ostatnim razem była tam dwa lata wcześniej i już wtedy podłoga była zbyt przegniła, aby po niej stąpać.
Wzbijając w powietrze chmury pyłu, przeszła do swojego ulubionego pokoju. Prawdopodobnie był to kolejny duży salon, a trzy olbrzymie łukowate okna wyglądały odrobinę jak te kościelne.
Magda usiadła na parapecie środkowego okna, opierając się plecami o ścianę. Jedną stopę zwiesiła na zewnątrz i zapatrzyła się na korony drzew, za którymi wciąż lśniło jezioro.
Jak to się mogło stać? – pomyślała i przymknęła oczy. Policja stwierdziła, że ciocia Jadwiga chciała podgrzać zupę, odkręciła gaz, ale iskrownik nie zadziałał, czego nie zauważyła. Poszła do pokoju, wypiła pół butelki wina i usnęła, zapominając o kolacji. A rano się nie obudziła. Dobrze, że nie było żadnej iskry, bo wtedy cały budynek wyleciałby w powietrze – tak według mamy powiedział jeden z policjantów.
Tylko po co podgrzewała tę przeklętą zupę?! Przecież wyszła z grilla najedzona!
Odeszła we śnie…
Tylko że w ogóle nie powinna była odchodzić! No dobrze, miała już swoje lata, ale wciąż była zdrowa, aktywna i praktycznie nic nie mogło jej zaszkodzić! Jadła tłuste i niezdrowe jedzenie, istnienia cholesterolu w ogóle nie uznawała, a wino i domowej roboty nalewki były – przynajmniej jej zdaniem – lekarstwem na wszystko. Wydawało się, że nic, absolutnie nic jej nie wykończy. Nie w taki głupi sposób!
Spod powiek Magdy popłynęły łzy. Kochała ciocię i nie wyobrażała sobie życia bez niej, bez jej docinek i specyficznego humoru. Nie rozumiała, jak ani dlaczego to wszystko się stało.
Wywołała w pamięci poprzedni dzień, kiedy ciocia opowiadała sprośne kawały, które zawstydzały nawet mężczyzn, śmiała się i objadała karkówką. A potem wróciła do domu i umarła.
Dziewczyną wstrząsnął szloch. Poklepała się po kieszeniach spodni i wyjęła z nich paczkę chusteczek, żałując, że zabrała ze sobą tylko jedną.
¢
Feliks wszedł do domu Jadwigi. W środku nie było już czuć gazu, było za to pełno śladów butów na dywanach. To by było na tyle, jeśli chodzi o utrzymywanie porządku przez policję – pomyślał z przekąsem.
Przeszedł do salonu i usiadł naprzeciwko ulubionego fotela Jadwigi, usiłując przywołać w pamięci jej twarz, głos, śmiech.
Nie było go przy tym, jak Jadwiga się urodziła, ale pamiętał ją jako małą dziewczynkę, która przez wojnę musiała szybciej dorosnąć. Miała dwóch mężów, których kochała całym sercem i obu musiała pochować. Doznała prawdziwego głodu i strachu. Życie jej nie rozpieszczało, ale dzięki temu niejeden mógł podziwiać jej hart ducha.
Kiedy żniwiarz zmieniał ciało, jego dawne wspomnienia bladły. Dzięki temu nie był starcem w ciele młodego chłopaka wciąż mówiącym staropolszczyzną i nie potrafiącym odnaleźć się we współczesnym świecie. Tak naprawdę był mieszanką prawdziwego siebie oraz nowego ciała. Wiele już razy był wdzięczny za taki stan rzeczy – choć śmierć bliskich wciąż bolała, potrafił podejść do niej z pewnym dystansem – w końcu przecież oni wszyscy kiedyś umrą, a on zostanie. Ale będzie już częściowo inną osobą, zdolną do życia i funkcjonowania w nowych warunkach. I choć nigdy tak naprawdę nie zapomni Jadwigi, to szybko pogodził się z jej odejściem.
– Myślę, moja droga, że to nie była taka zła śmierć – powiedział głośno. W całym domu czuł było obecność śmierci. – Z pełnym żołądkiem, lampką wina i w wygodnym fotelu. Niektórym nie jest nawet dane o tym marzyć.
Żniwiarz wstał z kanapy, podszedł do zegara wiszącego na ścianie i wyjął z niego baterie. To samo zrobił z pozostałymi zegarami, a wszystkie lustra pozasłaniał prześcieradłami. Kiedyś ludzie robili to, aby dusza zmarłego nie odliczała godziny, w której odeszła, ani nie przeglądała się w zwierciadłach i potem nie nawiedzała domowników.
Wyjrzał przez okno, za którym powoli zapadał zmierzch. Z plecaka wyjął świecę i ją zapalił. Potem naszykował dla siebie kolację, z kuchni przyniósł lampkę wina i zasiadł do stołu. Właśnie zaczęła się pierwsza z trzech pustych nocy.
Dawniej, szczególnie na wsiach, w domu zmarłego schodziła się cała rodzina oraz znajomi i przez trzy noce czuwali, modlili się i śpiewali. Gospodyni podawała poczęstunek. Był to sposób na pożegnanie się z tym, który już odszedł, zaakceptowanie jego śmierci, ale nie tylko. Uważnie obserwowano też ciało zmarłego, czy nie przejawia znamion przeistaczania się w upiora lub wieszczego. Do dziś zwyczaj ten przetrwał tylko w niektórych miejscowościach, i to dość okrojony, gdyż pustą nocą najczęściej określało się tę przed pogrzebem.
Nie tylko ludzie mieli swoje puste noce. Choć księżyc w nowiu niknie z nieboskłonu tak naprawdę tylko na jedną noc, to dla gołego oka jest niewidoczny prawie przez trzy. Wtedy ponoć świeci tylko dla świata umarłych.
Feliks wiedział, że dusza Jadwigi odeszła, ale dopóki choć garstka osób wierzyła w coś, trzeba było dotrzymać dawnych obyczajów. I tylko żniwiarze wiedzieli, jak ważna była ludzka wiara.
¢
Magda powoli zaczęła się uspokajać. Nawet bez lusterka wiedziała, że na twarzy jest cała czerwona i spuchnięta, ale czemu się dziwić – w końcu zużyła już całą paczkę chusteczek. Zerknęła na zegarek. Zrobiło się późno. Nawet nie zauważyła, kiedy słońce skryło się za horyzontem. W powietrzu czuła letni deszcz. Jeszcze chwilę – przekonywała samą siebie. Tylko dziesięć minut.
Przymknęła oczy, rozkoszując się chwilą. Nie chciała wracać do pustego domu. Nie miała również ochoty na rozmowy z bliskimi. Wspomnienia o cioci były jeszcze zbyt świeże, a jej śmierć zbyt bolesna.
Nagle usłyszała hałas dobiegający z lasu. Gwałtownie otworzyła oczy. Kątem oka zobaczyła cień między drzewami, ale zanim zdążyła się na nim skoncentrować, ten znikł. Przez minutę wpatrywała się w tamto miejsce.
– Mam omamy – mruknęła. – Zresztą… Czemu się dziwić?
Przetarła zapuchnięte oczy tak mocno, że nagle cały świat wyglądał tak, jakby spoglądała na niego przez mgłę. Do tego robiło się coraz ciemniej i choć niebo na zachodzie mieniło się odrobinę jaśniejszymi kolorami, to w lesie panował półmrok.
– Pora do domu – uznała, zeskakując z parapetu.
Nawet nie wiedziała, że od siedzenia w jednym miejscu aż tak zesztywniała. Bolały ją mięśnie, nie wspominając o ociężałej głowie.
Po raz ostatni wyjrzała przez okno – pod drzewem tkwił cień. Wychyliła się na zewnątrz, już gotowa krzyknąć, gdy nagle cienisty podniósł na nią wzrok. Jego oczy tym razem były szare.
– Kolejny? – zdziwiła się dziewczyna.
Naraz pełną napięcia ciszę przerwał szelest liści gdzieś niedaleko. W tym samym momencie cień znikł.
– Cienisty nie hałasuje – szepnęła Magda, a ta myśl zmroziła ją.
Odsunęła się od okna i skierowała do wyjścia. Była już na progu salonu, kiedy usłyszała szuranie na parterze. Było tak ciche, że w pierwszym momencie myślała, że się przesłyszała. Ale jednak szuranie powtórzyło się. Brzmiało to tak, jakby ktoś bardzo się starał zachować ciszę, ale sterta gruzu i tynku na podłodze mu w tym przeszkadzała.
Magda zamarła w drzwiach. Serce zabiło jej szybciej. Pożałowała, że nie wzięła ze sobą choćby gazu pieprzowego. Nie miała nic do obrony.
Choć może obrona wcale nie będzie konieczna? Przecież nie tylko ona wiedziała o opuszczonym hotelu. Może to tylko jakieś dzieciaki? Albo chłopak, który chciał poderwać dziewczynę, pokazując jej straszne miejsce? Tylko czy wtedy byliby tak cicho? Nie powinna usłyszeć jakichś rozmów czy chichotów?
Może zadzwonić do kogoś? Do Feliksa? Albo Mateusza? I co wtedy? Będzie siedziała tu na górze, czekając, aż po nią przyjadą? Przecież droga zajmie im około pół godziny, a to aż nadto, żeby osoba będąca na dole wpadła na nią i posiekała Magdę tasakiem, jeśli przyjdzie jej na to taka ochota.
Tymczasem olbrzymi budynek pogrążył się w absolutnej ciszy. W zapadającym mroku Magda poczuła się tu bardzo nie na miejscu. Przypomniały jej się wszystkie historie o klątwie rzuconej przez starą, zwariowaną hrabinę, z których zawsze się śmiała, ale teraz wywołały u niej gęsią skórkę. Kropelka zimnego potu spłynęła jej po plecach.
Wstrzymując oddech, najciszej jak tylko potrafiła, skierowała się do schodów – jedynej drogi w dół. Powoli stawiała stopę za stopą, nasłuchując odgłosów na dole. Na razie nic nie słyszała, ale cisza była jeszcze gorsza niż hałas, bo teraz nawet nie wiedziała, gdzie znajduje się intruz.
Nie powinnam była zostawać tu tak długo – wyrzucała sobie.
Zatrzymała się na półpiętrze. Przez chwilę stała nieruchomo i nasłuchiwała, ale i tym razem nic nie usłyszała. Odzyskała odrobinę pewności siebie. Coś jej się musiało ubzdurać, nadal była roztrzęsiona od płaczu. Pewniejszym krokiem zeszła na parter. Widziała coraz mniej. Zastanowiła się, czy nie przyświecić sobie telefonem, ale uznała, że wtedy będzie ją widać z daleka. Nie, lepiej pozostać w ciemności.
W drodze do drzwi musiała jeszcze pokonać długi korytarz, jeden salon i recepcję. W sytuacji, gdy zimne, gołe ściany zdawały się przechylać, w każdej chwili gotowe, aby runąć na Magdę, wydawało się to niemal końcem świata.
Na parterze zapach deszczu i wilgotnego muru jeszcze bardziej drażnił nozdrza, gdy przez wybite okna wiało chłodem. Magda zadrżała z zimna. Z chwili na chwilę robiło się ciemniej i gdyby nie znała układu pomieszczeń hotelu na pamięć, mogłaby mieć problem z dotarciem do wyjścia, a okna, choć powybijane, były zbyt wysoko nad ziemią, żeby przez nie wyjść.
Chociaż szła powoli i ostrożnie, w pewnej chwili nie miała wyjścia i postawiła stopę na gruzie. Kilka ceglanych odłamków wyprysnęło spod jej buta i potoczyło się niżej.
Dziewczyna zamarła. Przygryzła wargę i skrzywiła się lekko, zła na siebie, że jest taka nieostrożna. Gdy drobne kamyki i resztki zaprawy znieruchomiały, odetchnęła z ulgą. Lecz oprócz bicia własnego serca, usłyszała coś jeszcze. To było niczym westchnienie. Dochodziło z pokoju po prawej.
Po ciele Magdy przebiegł nieprzyjemny dreszcz, krew płynąca w żyłach zrobiła się zimna. Dziewczyna zaczęła drżeć.
Dźwięk – teraz Magda była już pewna, że to ludzkie sapnięcie – powtórzył się. Wciąż stała nieruchomo, nie wiedząc, co robić dalej.
Mając w rodzinie Feliksa, nie musiała bać się ludzi. Żniwiarz niemal w magiczny sposób odstraszał od swoich bliskich najróżniejszych złodziei i awanturników. Ponadto, choć nigdy w życiu nie przyznałaby się do tego przed własnymi rodzicami, już nie raz znalazła się w nieciekawej sytuacji, ale zawsze potrafiła z niej jakoś wybrnąć. A więc co się działo z nią teraz? Dlaczego tak ją zmroziło? Przecież powinna zastosować swoją codzienną taktykę osoby, która pewnie szła przez życie, nie spodziewając się jakichkolwiek zakazów, co w większości przypadków działało bezbłędnie. Mało kto zaczepiał ludzi, którzy kroczyli naprzód z podniesioną głową.
Jednak tym razem coś było nie tak. Czuła to całą sobą, choć nie miała pojęcia, czym tak naprawdę to było. I wiedziała, że za ścianą nie znajdzie zwykłych nastolatków, którzy przyszli do hotelu postraszyć siebie nawzajem.
Nie miała zamiaru pokazywać się intruzowi. Powoli zaczęła się wycofywać, nie odwracając wzroku od wejścia do pokoju. Jeszcze dwa lata temu można było wyjść do ogrodu przez piwnicę. Co prawda będzie wtedy musiała okrążyć większość budynku, żeby dotrzeć na ścieżkę wiodącą do bezpiecznego samochodu, ale dużo bardziej wolała znaleźć się teraz w lesie, niż tu, w zrujnowanym pałacu pełnym duchów z przeszłości i nieznanego zagrożenia z teraźniejszości.
Krok za krokiem, spokojny oddech, czujny wzrok i słuch…
Nagle usłyszała szuranie. Mimowolnie zatrzymała się, patrząc z przerażeniem na postać wychodzącą z pokoju. Prawdopodobnie był to człowiek, mężczyzna odziany w porwane i brudne łachmany. Jedną nogą powłóczył za sobą, a ręce bezwładnie zwisały mu wzdłuż ciała. W prawej dłoni trzymał nóż. Przez chwilę Magda wpatrywała się w tę broń, a potem przeniosła wzrok na jego twarz. Była poszarzała z bólu, a może wściekłości? Na jednym policzku ziała otwarta, głęboka rana, odsłaniając zęby. Krew zaznaczyła bury ślad poprzez żuchwę, szyję i koszulę. Gdyby nie była tak przerażona, mężczyzna pewnie skojarzyłby się Magdzie z aktorem z filmu o zombie, lecz w tej chwili wcale nie było jej do śmiechu.
Na początku spojrzenie obcego było chaotyczne, jakby nie potrafił zdecydować, na co powinien patrzeć, lecz zaraz potem skupił wzrok na dziewczynie. A było to niebezpiecznie błyszczące spojrzenie szaleńca.
Dziewczyna nie musiała dłużej się zastanawiać, co robić. Gdy mężczyzna wydobył z gardła zduszony okrzyk i ruszył w jej stronę, unosząc nóż, odwróciła się na pięcie i popędziła przed siebie. Usłyszała, że ten stwór – wbrew jakiejkolwiek logice – przyspiesza. Niemal czuła jego oddech na karku.
Przeskoczyła nad zwałami gruzu i wylądowała twardo na betonowej podłodze. Coś strzyknęło jej boleśnie w kolanie, ale nie zamierzała się nad sobą użalać. Przynajmniej nie do momentu, aż znajdzie się w bezpiecznym miejscu.
Łapiąc ręką za framugę, gwałtownie skręciła o dziewięćdziesiąt stopni. Tajemniczy mężczyzna był tuż za nią. Ledwie celując, ciął nożem tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się dłoń Magdy. Metal zadźwięczał rozdzierająco na ceglanej ścianie.
Magda nie miała czasu na zastanawianie się. Przed nią znajdowała się wielka dziura w ścianie, będąca niegdyś oknem. Za nią ziała przepaść. Co prawda salon znajdował się na parterze, ale nie znaczyło to, że do gruntu będzie blisko. Tym bardziej, że – jeśli dobrze pamiętała – bezpośrednio pod oknem znajdował się zsyp do piwnicy.
Dziewczyna kilkoma susami przesadziła salon i dopadła do okna. Parapet nie był wysoko, więc stanęła na nim bez problemu i ostatni raz obejrzała się za siebie. Mężczyzna charczał i postękiwał, jakby zostało mu naprawdę niewiele sił, ale dotarł już do połowy salonu.
Magda skoczyła. Miała wrażenie, że lot w pobliskie krzaki trwa całą wieczność. Serce podeszło jej do gardła, usłyszała jęk zawodu na ustach atakującego. A potem spotkała się z twardą ziemią. Najpierw upadła na stopy, potem kolana i dłonie. Upadek szarpnął jej głową, a zęby boleśnie zadzwoniły o siebie. Już myślała, że roztrzaskała sobie wszystkie stawy, kiedy siłą rozpędu poleciała do przodu. Lekko wykręciła tułów i potoczyła się po ziemi przez prawe ramię. Na moment ją zamroczyło. Nie wiedziała, gdzie się znajdowała, co robiła i dlaczego powinna się spieszyć. Z trudem, podpierając się o ziemię, zaczęła się podnosić, kiedy dobiegł do niej ni to krzyk, ni szloch. Obejrzała się za siebie. Stwór, który kiedyś był człowiekiem, kucał właśnie na parapecie okna gotowy do skoku.
Magda natychmiast otrzeźwiała, pozbierała się z ziemi i chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie. Głośny łomot utwierdził ją w przekonaniu, że powinna przyspieszyć, gdyż napastnik również znalazł się już poza hotelem.
Nie uda mi się – pomyślała rozpaczliwie.