Текст книги "Pusta noc"
Автор книги: Paulina Hendel
Жанры:
Городское фэнтези
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 21 страниц)
Kobieta z przerażeniem otworzyła szeroko oczy, odbiła w prawo, aby zrobić mu więcej miejsca, lecz wtedy opony wjechały na pobocze usłane mokrymi po nocnym deszczu liśćmi. Samochód wpadł w poślizg, Justyna spanikowała, zaczęła szarpać kierownicą, a potem zapadła ciemność.
Nadia wypuściła z płuc powietrze. Przeżywanie cudzej śmierci było dla niej najgorszą rzeczą w byciu żniwiarzem. Niestety zawsze były to wspomnienia zbyt świeże, żeby zepchnąć je gdzieś dalej i o nich nie myśleć.
Skupiając się nad opanowaniem drżących palców, sięgnęła po kawałek rozbitego lusterka i przejrzała się w nim. Pół twarzy miała pokryte zaschniętą krwią. Dotknęła czoła, ale rana, jakkolwiek głęboka była, zagoiła się. Nadia nie wiedziała, czy śmierć Justyny nastąpiła w wyniku uderzenia głową o kierownicę, a może ataku serca? Jednak to nie było teraz ważne.
Z trudem uwolniła się z wraku. Po srebrnym audi nie został nawet ślad.
– Pieprzony tchórz. – Splunęła na ziemię.
Na tylnym siedzeniu znalazła butelkę z wodą. Przemyła twarz i dłonie, lecz na brudne ubranie niewiele mogła poradzić.
Wtem usłyszała warkot silnika i wkrótce zza zakrętu wyjechał samochód, który zatrzymał się tuż przy niej.
– Miała pani wypadek? – zapytał młody kierowca.
Nadia powstrzymała się, żeby nie wywrócić oczyma.
– Pomóc pani? – zaproponowała jego dziewczyna.
– Nie, dziękuję. Dam sobie radę – odparła z uśmiechem, zadowolona, że zdążyła zmyć z twarzy krew.
– Zadzwonimy po pogotowie – mówiła dziewczyna, najwyraźniej nieprzekonana.
– Nie ma takiej potrzeby. Jak widać, nic mi nie jest, a mój mąż jest już w drodze. Proszę nie zawracać sobie mną głowy.
Po minucie młoda para odjechała, a Nadia odetchnęła z ulgą. Lecz samo wspomnienie o mężu Justyny spowodowało, że do jej oczu napłynęły łzy. Kochał ją, byli razem szczęśliwi, a teraz ona zginęła przez pijanego gnojka.
Nadia pociągnęła nosem i wytarła rękawem łzy. Jej dusza nie wybrałaby sobie ciała pięćdziesięcioletniej kobiety, gdyby nie zależało jej na czasie. Ale co to było…
Spróbowała przypomnieć sobie własną śmierć, nie Justyny. Stary, paskudny dom w tej mieścinie… a tak, Wiatrołomie… młody, chudy chłopak… jak mu… Feliks.
Feliks! Musi go ostrzec! Przed nim.
Przeszukała rozbity samochód i wyjęła pieniądze z portfela. W torebce znalazła rozbity telefon, czystą bluzkę i batonika. Przebrała się i ruszyła przed siebie, przeżuwając batona.
Dotarcie do najbliższego miasta nie stanowiło problemu. Złapała okazję, nakłamała kierowcy i wysiadła na przedmieściach. Wiedziała, że powinna jak najprędzej skontaktować się z Feliksem, ale była taka spragniona i głodna… Zawsze tak jest na początku. Nie mogła na niczym się skupić, tak bardzo burczało jej w brzuchu. W najbliższej budce kupiła trzy olbrzymie hamburgery i colę. Zazwyczaj nie jadała takich rzeczy, ale potrzebowała teraz mnóstwa węglowodanów.
Z tego, co się zorientowała, do Wiatrołomu miała ponad dwieście kilometrów. Jeszcze nie tak dawno temu musiałaby sama przemierzyć ten dystans, żeby się skontaktować z Feliksem, teraz wystarczyło zadzwonić. Musiała tylko zdobyć telefon i numer żniwiarza.
Gdy kończyła trzeciego hamburgera, myślała, jak ostrzec innych, ale znała ich adresy tylko w przybliżeniu.
– Najpierw Feliks, najszybciej zrozumie, o co mi chodzi – postanowiła. – Potem do niego pojadę i razem wymyślimy, co robić dalej.
Skrzywiła się na samą myśl o współpracy z tym kretynem, którego od zawsze nie znosiła, ale w obliczu tego, co widziała i słyszała, żniwiarze musieli połączyć siły.
Potrząsnęła głową. Sama jeszcze tego nie rozumiała w pełni. Żniwiarz, który… nie, to niemożliwe, żaden żniwiarz nie zająłby ciała, w którym była czyjaś dusza, coś musiało jej się przywidzieć. I on… Te jego czarne, przerażające oczy… Kim był ten Pierwszy? Kim byli jego potępieńcy?
¢
Helena Adler podgrzała mleko, kupione jak zwykle rano od tego samego sprzedawcy na rynku, i przelała je do kubka. Na wierzchu już utworzył się kożuch, który starsza pani uwielbiała. Mleko z kartonu nie było takie dobre, według niej smakowało jak woda. Dodała jeszcze łyżeczkę miodu i usiadła na kanapie, wyciągając stopy przed siebie. Gruby, wiekowy kot, Bonifacy, z trudem wskoczył na miejsce obok niej i zwinął się w kłębek, mrucząc cicho.
Starsza pani, choć posiadała telewizor, nie włączała go za często. Miała dość tych głupkowatych albo krwawych filmów, a jeszcze bardziej wysłuchiwania polityków i ich obietnic. Jej ulubioną rozrywką było przesiadywanie przy oknie i obserwowanie tego, co działo się na ulicy. Mogła dopilnować, aby chłopcy nie bazgrali po murach starych kamienic, widziała kto i gdzie się wybierał, mogła pogawędzić ze znajomymi. A czasem, bardzo rzadko, widziała coś podejrzanego. Na przykład to, co stało się z tamtą dziewczyną. Aż trudno było uwierzyć w coś takiego! Przecież okolica zawsze była taka spokojna.
– Może już ją znaleźli – powiedziała do kota. – Mam nadzieję.
Bonifacy zastrzygł uszami, nie przerywając mruczenia.
Helena odłożyła na stolik pusty kubek wciąż pachnący mlekiem i miodem. Zerknęła na zegarek, ziewnęła głośno i przymknęła oczy. Nadszedł czas na przedpołudniową drzemkę.
Przyśnił jej się tamten dzień.
Zjadła śniadanie i usiadła w oknie. Bonifacy od razu ułożył się przy jej boku. Już z daleka ujrzała drobną dziewczynę z ciemnymi włosami. Była blada, lekko utykała i co chwilę oglądała się za siebie. Nagle drogę zajechała jej biała furgonetka…
Helena obudziła się, gwałtownie wciągając do płuc powietrze.
– Widziałam! – sapnęła, podnosząc się z kanapy.
Stare kości zaprotestowały przeciwko takim zrywom. Starsza pani chwiejnie podeszła do stolika, gdzie leżał długopis i gazeta, w której popołudniu rozwiązywała krzyżówkę. Na rogu pospiesznie, dopóki jeszcze pamiętała, zapisała numer rejestracyjny białego samochodu.
– Mówiłam, że mam dobrą pamięć – sapnęła, patrząc na krótki ciąg liter i cyfr. – Co raz tu trafi, tak łatwo stąd nie wypadnie. – Postukała długopisem w skroń. – Tylko gdzie ja schowałam numer tego chłopaka?
Rozejrzała się po pokoju, ale nigdzie nie widziała kartki z pospiesznie napisanym numerem.
– Na pewno jej nie wyrzuciłam – orzekła i zaczęła przeszukiwać szuflady.
Magda opadła bez tchu na krzesło. Przyjęła nową dostawę książek i poukładała je na półkach. Za oknem żar lał się z nieba, a w księgarni, w której powinien panować przyjemny chłód, było gorąco i duszno. Mama poprzedniego dnia majstrowała przy klimatyzacji i najwyraźniej ją popsuła. I zamiast wezwać kogoś jeszcze tego samego dnia, zupełnie o tym zapomniała, a teraz Magda męczyła się już od kilku godzin w tym niemożebnym upale. O tyle dobrego, że na razie nie przyszło wielu klientów i mogła choć na chwilę odsapnąć.
Ściągnęła bluzę, a gęste włosy związała wysoko w kitkę, ale i tak miała wrażenie, że zaraz się ugotuje. Wtem rozległ się dzwonek przy drzwiach. Z jękiem zawodu podniosła wzrok, lecz w tej chwili spotkała ją miła niespodzianka. Zamiast klienta ujrzała Mateusza z dwoma wysokimi papierowymi kubkami.
– Błagam, powiedz, że masz tam coś zimnego do picia – powiedziała, wychodząc zza lady.
Zanim chłopak zdążył odpowiedzieć, zajrzała do jednego z kubków.
– Kawa mrożona! – wykrzyknęła z radością. – Jesteś najlepszy pod słońcem!
Pocałowała go, a chwilę potem wzięła łyk zimnego napoju.
– Na zdrowie – powiedział Mateusz, patrząc, jak dziewczyna opróżnia kubek. – Nie tak szybko, bo gardło sobie załatwisz…
– E tam. – Machnęła ręką, łapiąc oddech. – Co słychać?
Usiedli w wiklinowych fotelach.
– Dlaczego nie jesteś w pracy?
– Skończyłem już swoją zmianę. A w moim pokoju nad garażem panuje teraz taki zaduch, że szkoda gadać.
– I pewnie liczyłeś, naiwniaku jeden, że u mnie będzie chłodniej? – zaśmiała się Magda. – Niestety mama popsuła wczoraj klimatyzację.
– To pech.
– Nic mi nie mów, koszmar. A technik przyjdzie dopiero jutro.
– Współczuję. – Mateusz odstawił swoją kawę na stolik. – Mogę skorzystać z komputera? Chciałbym ci coś pokazać.
– Jest za ladą.
Chłopak przyniósł laptopa do stolika i przez chwilę szukał czegoś w Internecie.
– O, mam. Przeczytaj ten artykuł. – Odwrócił komputer w stronę Magdy.
Dziewczyna zerknęła na nagłówek. „Brutalne morderstwo w Sianowie”.
Podniosła pytający wzrok na Mateusza.
– Czytaj dalej. Usłyszałem o tym dziś w pracy i pomyślałem, że może cię to zainteresować.
Magda ponownie spojrzała na ekran komputera. Sianowo było niewielkim miastem oddalonym od Wiatrołomu o jakieś siedemdziesiąt kilometrów. I, jak głosił artykuł, kilka dni wcześniej doszło tam do brutalnego zabójstwa.
– Ofiarę znaleziono w parku… – mamrotała Magda. – Bezduszny, okrutny mord… Okaleczone ciało…
– I co, wampir czy seryjny zabójca? – zapytał Mateusz, kiedy dziewczyna dotarła do końca artykułu.
– Ciężko stwierdzić, za wiele szczegółów to nie podali.
– Jeden z kolegów z pracy ma rodzinę w tym mieście. Stąd o tym wiem.
Magda jeszcze raz rzuciła okiem na adres strony internetowej, a potem zamknęła laptopa.
– Pokażę to dziś Feliksowi – obiecała. – Na pewno będzie chciał to sprawdzić.
¢
– Nie! Nie zabierzesz mi znów samochodu! – piekliła się Magda, podążając za Feliksem na podjazd przed domem.
– Przecież nie pojadę tam autobusem – mruknął żniwiarz i otworzył drzwi auta.
– To pojadę z tobą.
– Jutro rano idziesz do pracy, a poza tym to pewnie nic takiego – zbył ją Feliks. – Zresztą wciąż nie masz sprawnej ręki.
– Nic mi nie jest – zapewniła, pokazując mu jak zaciska i rozprostowuje palce prawej dłoni. – Tylko jeszcze trochę piecze.
– No właśnie. Zostajesz w domu. Tylko bądź grzeczna.
– Zaproszę pół miasta do domu i urządzę dziką imprezę – zagroziła.
– Niech będzie, tylko nie wychodź po zmroku sama.
Magda ze złością przymrużyła oczy, ale na Feliksie nie wywarło to żadnego wrażenia.
– Aha, i przestań wreszcie dokarmiać tego psa – zerknął na przeciwległy chodnik, gdzie w żywopłocie buszował bury wilczur.
– Będę karmiła kogo tylko zechcę – mruknęła, odwracając się na pięcie.
Wróciła do domu i usiadła na łóżku w swoim pokoju. Z szafki przy łóżku wyciągnęła pomiętą kartkę.
– I tak to nie ma sensu – burknęła, dopisując nazwę Sianowa z datą oraz znakiem zapytania.
Już miała odłożyć kartkę na miejsce, kiedy coś przykuło jej uwagę.
– Hmm, dziwne – stwierdziła wpatrując się w datę widniejącą obok martwca. – Siódmego czerwca był nów. Martwiec powinien wtedy być najmniej aktywny, to samo dotyczy dzikiego myśliwego. Bezkost na torowisku zaatakował dwa dni wcześniej, tuż przed pustą nocą. A dwa dni po pustej nocy zaatakował mnie ten facet w hotelu. Dlaczego tak nagle się obudziliście? Dlaczego cieniści odwiedzają mnie średnio raz w tygodniu?
Wszelkie gatunki nawich były najbardziej aktywne podczas pełni. Ludzie od zawsze nadawali pełni duże znaczenie, a gdy księżyc nie pojawiał się na nieboskłonie, znaczyło to, że wszystko, łącznie z upiorami, zamiera na trzy dni. Nie dosłownie oczywiście, ale w puste noce Feliks zazwyczaj miał wolne, a Magda mogła spać spokojnie.
Po chwili namysłu do listy dopisała jeszcze przybliżoną datę zaginięcia Wandy i Antoniego. Te informacje wyciągnęła wcześniej od Feliksa.
Poza tym nie pamiętała, żeby Feliks kiedykolwiek zabraniał jej wychodzić po zmroku samej. A skoro zrobił to teraz, znaczyło to, że naprawdę czymś się martwił.
– Może być sobie żniwiarzem, mieć szósty zmysł i nie mówić mi wszystkiego – mamrotała, składając kartkę – ale taka głupia to nie jestem.
¢
Feliks zaparkował samochód niedaleko dużego, zarośniętego parku. Szybko zlustrował wzrokiem okolicę, po czym zagłębił się w zielony gąszcz. Choć zbliżał się wieczór, nadal było ciepło i ludzie wylegli z budynków i szwendali się po okolicy. Mało kto jednak zbliżał się do miejsca, gdzie znaleziono ofiarę. Zazwyczaj takie rzeczy przyciągały ludzi ze względu na zwykłą ciekawość, lecz teraz jakby podświadomie czuli, że coś jest nie tak.
Żniwiarz zatrzymał się w głębi wąskiej ścieżki, oparł ramieniem o pień drzewa i obserwował starszą parę, która zapalała znicz w miejscu, gdzie najwyraźniej znaleziono denata. Leżało tam parę kwiatów, pośród nich paliło się kilka świeczek.
Staruszkowie szybko ustawili znicz i odeszli, nie oglądając się za siebie. Feliks przeniósł spojrzenie na szeroką aleję, którą przechodzili inni ludzie. Większość z nich odwracała wzrok od gęstych zarośli, jakby odcinając się od tego, co tam się stało.
Wbrew pozorom większe grupy ludzi potrafiły podświadomie wyczuwać nawich. Nie zdawali sobie z tego sprawy, ale pewne miejsca omijali, bo „tam się nie chodzi”, robili niektóre rzeczy, bo tak postępowali ich dziadkowie i „tak trzeba”. Byli niczym jeden olbrzymi, skomplikowany organizm.
– A więc to prawdopodobnie coś więcej niż zwykłe zabójstwo – uznał cicho Feliks i dopiero wtedy podszedł do miejsca, w którym znaleziono ofiarę.
Na pierwszy rzut oka nie zobaczył ani krwi, ani innych śladów. Zresztą, nawet gdyby były tu wcześniej, ziemię w promieniu dziesięciu metrów zadeptały dziesiątki butów policjantów, a potem gapiów. Ale był zapach – delikatna, ledwie wyczuwalna woń rozkładającego się mięsa. Feliks zrobił krok w tył i przyjrzał się dokładnie przestrzeni tuż przed nim. Powietrze wyglądało, jakby w tym jednym miejscu rozszczepiło się od upału. Powoli przemieszał je ręką, ale światło wciąż załamywało się jakiś metr nad ziemią, dwa kroki od miejsca, gdzie stały wszystkie znicze i kwiaty.
Żniwiarz usłyszał za sobą kroki – zbliżał się jakiś człowiek, zapewne kolejny wstrząśnięty mieszkaniec Sianowa ze zniczem. Feliks nie odwrócił się w jego stronę, bowiem coś jeszcze przykuło jego uwagę. Na pniu jednego z pobliskich drzew zobaczył małą, szarą plamkę, ledwie dostrzegalną na ciemnej korze. Wyglądała jak zwykły zaciek albo grzyb, ale czuć ją było zgniłym mięsem.
– Oni nie wierzą! – zahuczał złowieszczy głos tuż za plecami żniwiarza.
Feliks kątem oka spojrzał na starszego pana z laską, który wyczekująco wpatrywał się w jego plecy.
Pewnie tego pożałuję – pomyślał, ale nie potrafił się powstrzymać od zapytania:
– W co nie wierzą?
– Apokalipsa nadchodzi!
– Aha.
– Od stu lat Pan jest z nas niezadowolony! Rozpętaliśmy dwie wojny światowe, dopuściliśmy się takiego bestialstwa…
Feliks skinął głową i zaczął przyglądać się kolejnym drzewom, podczas gdy staruszek kontynuował swoją wizję końca świata.
– Nadejdzie w płomieniach i ukarze niewiernych. To koniec! A oni mi nie wierzą, nie pójdą do spowiedzi, nie wyznają grzechów, nawet gdy mają namacalny dowód, że diabeł jest wśród nas! Widziałem go! Wielki, obrzydliwy, o wielkiej, wiecznie głodnej paszczy i długich pazurach. Smagnął ogonem, kryjąc się w ciemnościach…
– Aha. – Żniwiarz wyprostował się i jeszcze raz spojrzał na rozszczepiające się powietrze.
– I kryje się pod miastem, wyłazi na żer w nocy, napawa się naszymi grzechami, naszą krwią! Potem wraca do ciemnych odmętów i zasypia na długie dni. A zostawia za sobą taki smród rozkładającego się mięsa, że człowiek nie jest w stanie go znieść.
Feliks błyskawicznie odwrócił głowę w stronę starszego mężczyzny i przeszył go spojrzeniem, aż ten cofnął się o krok.
– Widział go pan?
– No przecież mówię! Widziałem samego diabła. Miał kopyta niczym kozioł…
– Wcześniej mówił pan, że długie pazury.
– Pazury miał przy przednich łapach. I nie miał oczu, a widział. Patrzyłem, jak podąża za tamtym człowiekiem!
– Gdzie?
– Tu, w parku. Zadzwoniłem na policję, ale mnie wyśmiali – przyznał trochę ciszej. – Bo nie wierzą w samego diabła! A ty, młody człowieku, wierzysz? – zapytał i utkwił wodniste oczy w Feliksie.
– O tak. Nie tylko wierzę, ale wiem, że on istnieje. A teraz powiedz mi, dziadku, o jakich tunelach mówiłeś?
– Pod całym miastem ciągnie się labirynt kanałów burzowych. Ciemne miejsce, pełne rozkładu i zgnilizny, idealne dla wysłannika Szatana!
– Coś jeszcze?
– Apokalipsa nadcho…
– Coś o tym konkretnym diable? – przerwał staruszkowi, ale ten pokręcił głową. – W takim razie dziękuję za pomoc.
– Jesteś za młody na egzorcystę – orzekł mężczyzna. – Ale znałem kiedyś jednego i miał w oku ten sam błysk co ty.
– Nie jestem egzorcystą – przyznał Feliks. – Ale wiem, co należy zrobić z diabłem.
Skinął starszemu panu na pożegnanie i odszedł.
Kanały burzowe odprowadzające wodę zdawały się idealnym siedliskiem dla bezkosta. Ciemne, wilgotne, na tyle niedostępne i obrzydliwe dla większości ludzi, że niewielu tam zaglądało. Mógł wyleźć z nich praktycznie w samym środku miasta, aby szukać świeżej krwi. Ostatnią ofiarę dopadł przed kilkoma dniami. Zostało więc niewiele czasu, zanim pojawi się na powierzchni i znów zabije. Feliks musiał się spieszyć, aby go odnaleźć i unicestwić.
Studzienki odpływowe były rozmieszczone licznie w całym mieście. Większość ludzi nie zwracała na nie uwagi. Czy właśnie jednej z nich używa bezkost? Gdy nie jest opity krwią, jego ciało jest zdolne do przeciskania się przez naprawdę małe otwory. Nie aż takie, jak wierzyli kiedyś ludzie, bo nigdy nie zmieściłby się w szparze pod drzwiami ani w dziurce od klucza, ale studzienka powinna mu wystarczyć. Gorzej, gdy jest pełen krwi, więc musi mieć jakieś inne wejście do kanałów burzowych. Zamiast szukać go na ślepo, wystarczy zaczepić jakiegoś miejscowego.
Dwie młode dziewczyny spacerujące po parku z psem zapytane o to, wymieniły spojrzenia, a potem wskazały palcami na bardziej zarośniętą stronę parku.
– Ale nie wejdziesz do środka – powiedziała jedna z nich. – Wszystkie wejścia są zakratowane.
– A poza tym tam śmierdzi – dodała druga.
Feliks podziękował im i ruszył we wskazanym kierunku. Wejście do kanałów było łatwe do znalezienia – masywna betonowa konstrukcja wystająca z gąszczu. Feliks stanął na jej szczycie i spojrzał w dół na szerokie rozlewisko. Nieco dalej płynęła wąska rzeczka. Przeszedł wzdłuż betonowej krawędzi do miejsca, gdzie łączyła się ona z łagodną górką i zszedł niżej. Brodząc po kostki w wodzie i błocie, stanął naprzeciwko trzech dużych okrągłych wejść do kanałów. W każdym z nich tkwiła zardzewiała, gruba krata.
Feliks stał przez chwilę w błocie i wpatrywał się w nieco zarośnięty zielenią betonowy blok. Wokół śmierdziało stęchlizną i zgniłymi liśćmi, ziemia zaś była tak podmokła, poprzecinana malutkimi strużkami, że nie pozostał na niej najmniejszy ślad. Pierwsza i druga krata były mocno przytwierdzone do ściany, a pod zawiasami widać było rdzawe nacieki sugerujące, że od bardzo dawna nikt ich nie ruszał. Za to trzecia krata zdawała się być nieco pod kątem, miejscami zwisały z niej grudki ziemi i szlamu, a na rdzawym zacieku na ścianie osiadł jaśniejszy cementowy pył.
Żniwiarz podszedł do kraty, stanął z boku i pociągnął za metal, który bez problemu oderwał się od ściany i runął w błoto z głośnym mlaśnięciem.
– Cwaniak – ocenił Feliks.
Nie dość, że bezkost znalazł sobie tak obszerną kryjówkę, do której mało kto w ogóle zaglądał, to jeszcze potrafił zamknąć za sobą drzwi. Było to dość rzadkie zjawisko, ale nikt nigdy nie mówił, że nawi to bezrozumne istoty potrafiące myśleć tylko o ludzkiej krwi.
Żniwiarz zajrzał do kanału i zrobił kilka kroków do przodu. Otoczył go zapach zgnilizny, błota i wilgotnego betonu. Żeby wejść dalej będzie potrzebował latarki, bo nawet jego wzrok zawiedzie w ciemności czarnej niczym smoła, która panowała głębiej. Ponadto zrobiło się już późno, park spowiła wieczorna szarówka, a kiedy wyszedł na zewnątrz, na niebie nie było nawet śladu po słońcu. Bezkost powinien być jeszcze nasycony po poprzedniej ofierze, więc nie było ryzyka, że w nocy znów wylezie na żer, jednak każdy dobrze wiedział, że stwory jego pokroju są najbardziej aktywne w nocy. Jeżeli Feliks chciał mieć pewność, że go zaskoczy, co znacznie ułatwiłoby mu unicestwienie bezkosta, musiał wrócić tu za dnia.
Kratę blokującą wejście do kanału ustawił tak, żeby nikomu czasem nie przeszło przez myśl, że jest ona ruchoma. Nie chciał mieć na sumieniu kolejnych ofiar bezkosta.
Potem wrócił do samochodu i zrobił przegląd rzeczy znajdujących się w bagażniku.
Dobrze, że Magda trzyma tu tyle gratów – przemknęło mu przez myśl, kiedy się pakował.
Do plecaka wrzucił między innymi dobrą latarkę, czołówkę, sól, zioła i szakłak. Na wszelki wypadek dodał też małą buteleczkę z krwią świętego Jana.
Do paska spodni przyczepił pochwę z myśliwskim bagnetem, który zasłonił koszulką. Żadna ustawa o broni nie zakazywała noszenia tego, ale nie chciał zwracać na siebie zbytniej uwagi.
Właśnie upychał do plecaka łom, gdy rozdzwonił się jego telefon. Muszę zmienić tę kretyńską melodyjkę – przemknęło mu przez myśl.
– Co jest? – zapytał.
– I jak? Kto go zamordował? – usłyszał pełen zainteresowania głos Magdy.
– Bezkost. Prawdopodobnie ukrywa się w kanałach pod miastem.
– A to cwaniaczek.
– Nie będę dziś tam schodził, poczekam do jutra. Pewnie będę wtedy poza zasięgiem. A u ciebie wszystko w porządku?
– Taa, nudy jakich mało – westchnęła. – Zrobiłam dla ciebie kolację, ale skoro nie wrócisz za szybko, dam ją psu.
– Ani mi się waż!
– Dobra, już dobra – rzekła ugodowo. – Tylko uważaj tam na siebie, okej?
– Ty też. I…
– Co?
– Nic, muszę kończyć. Trzymaj się.
Rozłączył się i pochylił, udając, że szuka jeszcze czegoś w bagażniku, lecz kątem oka obserwował mężczyznę, który siedział na ławce w parku w cieniu drzew. Stąd Feliks nie mógł dostrzec jego twarzy, ale rosły, krótko ogolony facet nie wyglądał na takiego, który często przesiaduje w parku, by rozkoszować się świeżym powietrzem. Tym bardziej, że tego samego typa widział już wcześniej.
Feliks wyprostował się i nonszalancko zamknął samochód, wciąż udając, że nie zauważył mężczyzny, który go śledził. A potem ruszył do parku. Zaczai się na nieznajomego gdzieś między drzewami i dowie się, dlaczego ten za nim łazi.
Przez kilka minut kluczył parkowymi ścieżkami pogrążonymi w szarówce, aż w końcu zszedł z nich i zagłębił się w zaniedbane chaszcze. Stanął za grubym pniakiem i czekał.
I czekał…
Skupił się na wszystkich odgłosach otoczenia – szczekaniu psów, krzyczących do siebie w oddali ludziach, szumie przejeżdżających samochodów.
Lecz kroków nie słyszał. Sekundy przeciągały się w minuty i nikt nie nadchodził. Nie może być aż tak dobry w skradaniu się – pomyślał Feliks, wyglądając zza drzewa. Jednak w okolicy nikogo nie było.
– Co jest? – szepnął sam do siebie.
Nagle usłyszał szelest z innej strony. Odwrócił się błyskawicznie, napinając wszystkie mięśnie, gotów na konfrontację.
Zza krzaków wybiegł pies, niuchając przy ziemi i kręcąc młynka ogonem. Chwycił w pysk patyk i spojrzał na Feliksa uradowany ze swojego znaleziska. W oddali rozległ się gwizd. Pies obrócił się w tamtą stronę, zamarł na sekundę, a potem jak strzała popędził do właściciela.
Żniwiarz wrócił na ścieżkę. Tak jak mógł się tego spodziewać – po mężczyźnie, który prawdopodobnie go śledził, nie było śladu.
– Jeszcze cię złapię – mruknął do siebie Feliks.
Tymczasem musiał znaleźć jakieś spokojne miejsce na nocleg. O ile się nie mylił, gdzieś na obrzeżach miasta widział skromny pensjonat, znajdował się on jednak za daleko od kanałów, a żniwiarz wolał spędzić noc blisko nich, tak na wszelki wypadek. Poza tym wcale nie uśmiechało mu się płacenie za niewygodne łóżko i dyskusyjnie czystą pościel. Za to nieco na północ od parku były ogródki działkowe – idealne miejsce na nocleg o tej porze roku.
Szybko odnalazł działkę ze skromną, ale schludną altaną. Jednym susem przesadził wysoki płot i wylądował na miękkiej ziemi. Ostrożnie lawirując między rzędami warzyw, dotarł do małego, drewnianego domku, dawno temu pomalowanego na kolor niebieski. Oczywiście był zamknięty na kłódkę, ale Feliks szybko sforsował łomem zabezpieczenie i stanął w niewielkim pomieszczeniu. Tak jak się tego spodziewał – było w miarę czyste, nie pachniało stęchlizną, a po meblach nie biegały myszy. W kącie stała stara wersalka, a na stoliku obok czajnik elektryczny. Nie potrzebował niczego więcej.
Częstując się zapasami gospodarzy, zaparzył sobie herbatę, a w jednej z szafek znalazł dwie konserwy nieco po terminie ważności, które – choć paskudne w smaku – pozwoliły wypełnić żołądek. Potem położył się na wersalce, przykrył kocem i zapatrzył w ciemny sufit. Może i niejedna osoba oskarżyłaby go o włamanie i kradzież, ale przecież zostawi po sobie porządek, a nowa kłódka, nieco wody i dwie konserwy to niewielka zapłata za bezpieczeństwo, jakie zapewni właścicielom działki oraz innym z tej okolicy.
¢
Pierwszy został gwałtownie wyrwany ze snu. Otworzył szeroko oczy i usiadł na łóżku, wciągając powietrze głęboko w płuca. Nawet przez sen poczuł uwolnienie ogromnej energii, a to mogło znaczyć tylko jedno – Nadia znalazła właśnie nowe ciało.
Nie zapalił nagiej żarówki, woląc pozostać w ciemnościach. Przyłożył palce do skroni i skupił się. Najpierw ujrzał rozbity samochód i zakrwawioną kobietę za kierownicą. Ale to nie wystarczyło, potrzebował jeszcze czegoś.
Wyciszył się i skupił na wspomnieniu tego, co widział – droga, las i w końcu to co najważniejsze, czyli przewrócony słupek drogowy. Z jego pomocą mógł określić dokładnie miejsce.
Od razu sięgnął po telefon i wykręcił numer.
– Blank? – odezwał się. – Wyślij potępieńców na drogę numer dwadzieścia, sto osiemdziesiąty ósmy kilometr.
¢
Feliks był już na nogach, gdy pierwsze promienie słońca rozjaśniły niebo. Posprzątał po sobie altankę, a następnie przemył twarz w wodzie ze studni i wyruszył na miasto. Sporo czasu zajęło mu odnalezienie sklepu otwartego o tak wczesnej porze, ale świeże, jeszcze ciepłe bułki na śniadanie mu to wynagrodziły.
Wciąż dyskretnie się rozglądał, szukając tajemniczego prześladowcy, ale nie było po nim śladu.
Potem poszedł do najbliższego obuwniczego, gdzie kupił kalosze. Co prawda na zagłębianie się do kanałów burzowych, nawet gdy ostatnio nie padał deszcz, wolałby wędkarskie wodery, ale szukanie odpowiedniego sklepu zajęłoby mu znacznie więcej czasu.
W końcu, gdy słońce wspięło się wysoko na firmament, a ludzie pędzili do pracy, skierował się w stronę dzikszej części parku, tej, o którą nikt nie dbał, gdzie między grubymi pniami drzew gęsto rosły krzewy. Gdzie nie było latarni, a miejscowi wydeptali tylko kilka wąskich ścieżek.
Feliks wyjął z plecaka latarkę oraz łom, czołówkę wcisnął na głowę, odchylił delikatnie zardzewiałą kratę i przez wąską szparę przecisnął się do kanału, dokładnie blokując wejście, aby nikt niepowołany nie ruszył jego śladami.
Początkowy odcinek kanału był zawalony gruzami, śmieciami oraz nawianymi z zewnątrz liśćmi. Cuchnął wilgocią oraz stęchlizną. Woda stała tu do połowy łydki, a w powietrzu unosiły się chmary komarów zbudzonych ze snu.
Feliks obejrzał się za siebie – odległe wyjście powoli gasło, zaś przed nim ziała ciemność. Latarka oświetlała tylko kawałek drogi oraz okrągłego betonowego korytarza pokrytego zielono-białymi liszajami. Woda i błoto chlupotały pod kaloszami, lecz na razie cisza nie była konieczna. Bezkost z pewnością zaszył się gdzieś głębiej.
Po kilkunastominutowej wędrówce żniwiarz dotarł do większego pomieszczenia, gdzie kanał się rozwidlał. Dokładnie obejrzał każde wejście, a jedyny ślad, który dostrzegł, to podłużne zarysowania na szarym, wapiennym nalocie przy prawym korytarzu. Było to niewiele, ale nie miał żadnej innej wskazówki.
Im dalej szedł, tym wyżej stała woda. Pożałował, że nie poprosił Magdy o sprawdzenie prognozy pogody na najbliższe godziny. Podczas ulewy kanały wypełniały się wodą, a on nie miał zamiaru się tu utopić, ale było już za późno – jego telefon stracił zasięg.
Przy kolejnym rozwidleniu musiał wybrać kanał na chybił trafił, bo choć spędził tam dobrych kilka minut, nie dojrzał żadnego śladu. Wciąż dało się odczuć zapach wilgoci i odrobiny zgnilizny, ale powietrze tutaj było znacznie czystsze – w końcu nie wędrował po ściekach, a po kanałach burzowych, gdzie była dość niezła wentylacja powietrza.
Jego kroki odbijały się echem od okrągłych ścian i przeplatały z dudnieniem samochodów najeżdżających na studzienki kanalizacyjne. W oddali dało się słyszeć szum wody.
Kilka razy natrafił na korytarze wiodące pionowo w górę, gdzie po starych, zardzewiałych drabinkach można było się wspiąć do metalowych studzienek i wydostać na powierzchnię. Feliks starał się notować w pamięci każde takie wyjście, gdyby nagle go potrzebował. Co jakiś czas znaczył ścianę kredą, bo choć miał bardzo dobrą orientację, wolał się nie zgubić w podziemiach z bezkostem czającym się gdzieś w mroku.
Ciemność napierała na niego z każdej strony, a latarka nie dawała zbyt wiele światła. Czuł się tutaj, jakby trafił do zupełnie innego świata, mrocznego, zapomnianego i śmiertelnie niebezpiecznego.
Po godzinie dotarł prawdopodobnie pod centrum miasta, gdyż tutaj kanały były nieco większe, zbudowane ze starych cegieł.
– Przeklęta bestia znalazła sobie naprawdę dobre lokum – mruknął Feliks, ponownie stając przed rozwidleniem korytarza.
Tym razem z jednej odnogi powiało odorem gnijącego mięsa.
– Mam cię, draniu!
Żniwiarz wyjął z plecaka łom i wsunął go za pasek od spodni. Przełożył latarkę do lewej dłoni, w prawą chwytając myśliwski nóż. Liczył, że zaskoczy bezkosta.
Feliks był zawodowcem. Dobrze wiedział, co robi, i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, dlatego jego serce przyspieszyło, a w organizmie zaczęła krążyć adrenalina. Z każdą chwilą smród rozkładającego się mięsa nasilał się, w zamkniętej przestrzeni wywołując mdłości, choć Feliks starał się jak mógł oddychać tylko ustami.
Szum wody wciąż odbijał się echem po kanałach, dzięki czemu żniwiarz nie musiał martwić się, że jego kroki zostaną usłyszane.
Zapach stał się nie do zniesienia, co znaczyło, że był już naprawdę blisko celu. Zatrzymał się, nasłuchując, ale do jego uszu nie dotarł żaden nienaturalny dźwięk. Wziął kilka głębszych oddechów, uspokajając serce, które zaczęło bić jak oszalałe. Jego organizm bronił się przed tym, co zamierzał zrobić. Ciało, jeszcze nie w pełni przyzwyczajone do tego, kto je zamieszkiwał, buntowało się. Nogi mu drżały, jakby chciały uciekać, dłonie spociły się, choć w kanałach temperatura była niska, włoski na karku zjeżyły się, a żołądek sprawiał wrażenie, jakby zamierzał pozbyć się ostatniego posiłku. Mimo woli Feliks pomyślał, że jeżeli tu zginie, to prawdopodobnie nikt go nie odnajdzie do czasu, aż jego ciało poniesie deszczowa woda i wypluje całe okaleczone i sponiewierane gdzieś na obrzeżach miasta.