Текст книги "Pusta noc"
Автор книги: Paulina Hendel
Жанры:
Городское фэнтези
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 14 (всего у книги 21 страниц)
Wszystko zaczęło ją boleć i zabrakło jej tchu. Ale krzyk, który się powtórzył, dodał jej na chwilę energii do ucieczki.
Wtem spomiędzy ciemnych zarośli wybiegł bury pies, warcząc gardłowo. Kątem oka zobaczyła jak ją mija, pędząc prosto na mężczyznę. Więcej nie musiała widzieć – popędziła przed siebie, starając się nie słyszeć warczenia ani krzyków umierającej istoty.
Przedzierając się przez las, dopiero po dłuższym czasie odnalazła ścieżkę. Bolały ją wszystkie mięśnie, oczy zaszły łzami, a płuca płonęły. Tak naprawdę nie miała pojęcia, co wydarzyło się chwilę temu, ale wiedziała, że musi znaleźć się jak najdalej stąd.
Potknęła się o kępę traw i wylądowała na ziemi, zdzierając sobie z dłoni skórę. Przygryzając wargę z bólu, wstała i ruszyła dalej, tym razem już odrobinę wolniej. W końcu zapadł zmrok, okrywając wszystko wokół czarnym płaszczem. Magda dopiero teraz zauważyła, że mży. A musiało padać od dłuższego czasu, gdyż była cała przemoczona, zaś mokre włosy lepiły jej się do twarzy.
W końcu wyszła z gęstego lasu i dojrzała zarys samochodu. Musiała stąd uciec. Dopiero wtedy będzie mogła pozwolić sobie na odetchnięcie z ulgą.
Chociaż już od pewnego czasu nie słyszała za sobą żadnych kroków, ani głosów, na wszelki wypadek odwróciła się za siebie.
Niewiele mogła dostrzec w mroku, lecz miała nadzieję, że nikt jej nie goni. Nagle zderzyła się z czymś twardym, czego jeszcze przed chwilą nie było na jej drodze. Upadła na ziemię, zasłaniając odruchowo ramionami twarz. Dopiero gdy nie nadszedł żaden cios, opuściła lekko ręce i otworzyła oczy.
– Magda? – usłyszała, nie poznając tego głosu.
Silne dłonie złapały ją za ramiona i podniosły w górę.
– Wszystko w porządku?
Przez chwilę wpatrywała się w obcą twarz, aż w końcu przyszło zrozumienie.
– Mateusz? – zapytała cicho.
– Co ty tu robisz? Co się stało? Jesteś ranna?
Nie potrafiła odpowiedzieć na tyle pytań naraz. Otworzyła usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Bez słowa objęła chłopaka w pasie i przytuliła się do niego, wreszcie czując się bezpieczna. Przez chwilę trwali w bezruchu.
– Możesz iść? – zapytał Mateusz i poprowadził ją ostatnie kilka kroków do samochodu. – Gdzie masz kluczyki?
Automatycznym ruchem sięgnęła ręką do kieszeni.
Mateusz posadził ją na siedzeniu pasażera i zerknął na ciemny las, po czym usiadł za kierownicą.
W ciepłym, bezpiecznym samochodzie Magda powoli zaczęła dochodzić do siebie. Czuła też, że jeszcze chwila, a się rozklei. Mocno zacisnęła zęby, a kiedy kryzys minął, nabrała w płuca duży haust powietrza.
– Ktoś na mnie napadł w starym hotelu – powiedziała, siląc się na spokojny ton. Minęli już brukowaną drogę w Grzmiącej i wyjechali na asfalt.
– Wiesz, kto to był? – Widziała, jak Mateusz mocno zacisnął szczękę.
– Nie wiem… To coś… ten… mężczyzna… Wyglądał, jakby był chory. I ranny. Ale tak śmiertelnie. Pojechałam do hotelu pomyśleć, zawsze tak robię, a kiedy wychodziłam, wpadłam na niego.
Deszcz zaczął padać coraz mocniej. Mateusz włączył wycieraczki.
– Czy coś ci zrobił? – zapytał powoli.
– Co? Nie… – Magda spojrzała na obite i zakrwawione dłonie i ze zdziwieniem odkryła, że jeszcze nie czuła bólu z licznych zadrapań. – Ja sama… jak wyskoczyłam przez okno.
– Chcesz jechać na policję?
– Nie! – Gwałtownie wyprostowała się na fotelu pasażera.
Mateusz spojrzał na nią zaskoczony.
– Nie, nic mi nie jest – powiedziała spokojniej. – Feliks nie lubi policji.
Chłopak prychnął cicho, jakby w tej chwili zdanie Feliksa było najmniej istotne.
– A jak ty się tu znalazłeś? – zapytała, patrząc na tunel z drzew przed nimi.
– Martwiłem się o ciebie – odparł po chwili. – Słyszałem, co się stało z twoją ciocią. Nie odbierałaś telefonu…
– Chyba byłam poza zasięgiem.
– I skoro nie było cię ani u Feliksa, ani u rodziców, czy w księgarni, pomyślałem o jednym miejscu, które znam i gdzie mogłaś się udać. Do Grzmiącej podwiózł mnie wujek. Za nią znalazłem twój samochód. Myślałem, że jesteś na starym cmentarzu, ale cię nie znalazłem. Wróciłem tutaj, kiedy na mnie wpadłaś.
– Dziękuję – szepnęła.
Kiedy wjechali do miasta, Mateusz ponownie zerknął z troską na Magdę.
– Jesteś pewna, że nie chcesz iść na policję? Ani na pogotowie?
Pokręciła głową.
– Odwieź mnie tylko do domu – poprosiła. – Do Feliksa.
Dom – jak zwykle o tej porze – był pogrążony w mroku i tylko słaba poświata w oknie salonu sugerowała, że żniwiarz siedzi przy świeczkach. Jak zwykle.
Mateusz odprowadził Magdę pod sam próg.
– Dziękuję – powiedziała dziewczyna, otwierając drzwi.
Z salonu wylewało się delikatne ciepłe światło. Słychać było szelest gazety.
– Nie ma sprawy. Na pewno wszystko w porządku? – Przytulił ją i pogłaskał po plecach.
– Tak, możesz już iść do domu, wyśpij się. – Magda z żalem oderwała się od niego. – W końcu jutro rano idziesz do pracy.
Mateusz wahał się jeszcze przez chwilę, a potem odszedł.
Magda zamknęła drzwi na ciężką zasuwę, a potem oparła się o nie plecami, oddychając głęboko. Wydarzenia, które rozegrały się niecałe pół godziny wcześniej, zdawały się należeć do sfery snów. Gdyby nie piekące zadrapania na całym ciele, mogłaby pomyśleć, że wymyśliła sobie to wszystko. Wręcz wolałaby, żeby tak było.
W końcu oderwała się od drzwi i pokuśtykała do salonu. Feliks siedział przy stole i przeglądał coś w komputerze, jakby w końcu w tym wcieleniu zaakceptował istnienie Internetu. Podniósł wzrok na dziewczynę i przez kilka sekund wpatrywał się w nią, a po jego twarzy przemykały najróżniejsze emocje.
– Co się stało? – zapytał nieco oskarżycielskim tonem.
Magda usiadła na kanapie i zaczęła mówić, mając wrażenie, że opowiada fabułę marnego thrillera. Żniwiarz słuchał uważnie, ale w środku – była o tym przekonana – wrzał ze wściekłości i strachu o nią.
– Feliks, ja jeszcze nigdy nie widziałam kogoś w takim stanie – szepnęła na koniec. – Nie kłamię, podobnie wyglądała Nadia, kiedy stanęła na naszym progu. Tylko że on zatracił całe człowieczeństwo. Wyglądał, jakby chciał zabić każdego, na kogo natrafi… Nie możemy tego tak zostawić. Ten… pies. Tak, wydaje mi się, że to był pies… Chyba go zagryzł. Ale jeśli nie i ktoś inny tam trafi…
Żniwiarz podniósł się z krzesła i wyjrzał na noc panującą za oknem.
– Daj kluczyki – rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Jak wyjdę, zamknij za mną dobrze drzwi. Przemyj te zadrapania i idź spać. Zajmę się wszystkim.
Magda, gdy została sama, zadrżała lekko, lecz nie z zimna. Kiedy tylko zamknęła oczy, widziała tamtego człowieka. Był przerażający, miał spojrzenie dzikiej bestii, a z gardła nie wydobywał się niemal żaden ludzki dźwięk. A mimo to, gdzieś w głębi serca, czuła żal i smutek. Kto doprowadził nieznajomego do takiego stanu?
Na zesztywniałych nogach podreptała do łazienki i zamknęła się w niej. Wzięła gorący prysznic, nie zważając na piekący ból licznych zadrapań, i powędrowała do łóżka.
¢
Feliks zaparkował samochód na rozdrożu niedaleko hotelu, resztę drogi pokonując pieszo. W domu ledwo się powstrzymał, żeby nie nawrzeszczeć na Magdę. Wyrzucić jej, że szlaja się po ruinach po zmroku. Ale przecież zawsze to robiła, a on nigdy nie widział w tym nic złego. Praktycznie cała lokalna społeczność znała ją lub jej rodzinę i wszyscy wiedzieli – choć nie mieli pojęcia skąd – że lepiej ich nie zaczepiać. Bezmyślnie ją zaatakować mógł tylko ktoś obcy. Jednak nic się tu nie zgadzało. Facet wyglądający jak zombie? Wściekły pies, który się na niego rzucił?
– Nie wiem, co tu jest grane, ale się dowiem – mruknął Feliks, gdy między drzewami ujrzał bryłę budynku. Noc była pochmurna i ciemna, ale on przecież miał wzrok żniwiarza.
Deszcz przestał padać, pozostawiając świat wciąż duszny i wilgotny. Spodnie Feliksa przemokły już od pokrytej rosą trawy, ale nie zwracał na to uwagi.
Powoli zbliżył się do hotelu. Rozłożył swoją pałkę teleskopową na wypadek, gdyby zaatakował go zombie, wściekły pies, czy jeden Bóg wie co jeszcze.
Dawno temu był sprawny w posługiwaniu się najróżniejszą bronią: szablą, bagnetem, a w razie potrzeby nawet cepem czy widłami. Dawno temu był przekonany, że mało kto zatrzyma człowieka z ostrą bronią w ręku. I tak rzeczywiście było, ale dopiero potem nauczył się, że człowiek z pewnym siebie uśmieszkiem na twarzy może iść przez życie równie pewnym krokiem.
Jednak czasem samo spojrzenie nie wystarczało, a broń zwracała zbytnią uwagę i prowadziła do niewygodnych pytań we współczesnym świecie, gdzie obywatele powinni zachowywać się jak bezmyślne stado owiec. Dlatego Feliks zawsze dziękował w myślach wynalazcy pałki teleskopowej. Złożona była naprawdę niewielka, a rozłożona dawała efekt psychologiczny – często na sam jej widok napastnik odpuszczał, zaś dla kogoś, kto potrafił się nią posługiwać, bywała niezwykle przydatna.
Feliks skierował się pod okno, z którego skakała Magda. Ziemia pod nim była lekko zryta, a krzewy połamane. Ślady Magdy prowadziły do lasu, a potem na ścieżkę.
Żniwiarz odnalazł miejsce, gdzie tamtego mężczyznę zaatakował pies. O ile to rzeczywiście był pies. Na trawie i liściach zobaczył ciemniejsze plamy, których nie zdołał zmyć deszcz. Nie musiał zapalać latarki, by wiedzieć, że to krew. Było jej całkiem sporo, lecz poza tym nie dostrzegł nic innego. Jeżeli pies zabił faceta, gdzieś powinien leżeć trup, albo przynajmniej Feliks powinien widzieć ślady ciągnięcia ciała w las. Jeżeli nieznajomy przeżył, a rzeczywiście było z nim tak źle, jak mówiła Magda, to zostawiłby po sobie ścieżkę naznaczoną krwią oraz połamanymi krzewami i trawami. A tymczasem wyglądało, jakby po prostu wyparował. Tak samo jak pies.
– Co tu się, do diabła, dzieje? – mruknął żniwiarz.
Po żmudnym przeszukaniu terenu wokół hotelu wreszcie wszedł do samego budynku. Widział krew rozchlapaną na podłodze i ślady ucieczki Magdy, ale nic więcej.
Jakkolwiek by się nie starał, wyprawa do hotelu postawiła przed żniwiarzem jeszcze więcej pytań, niż dała odpowiedzi.
Feliks wierzył w przypadki i zbiegi okoliczności. Zazwyczaj to one – a nie spiski – przeważały w życiu, ale tutaj to już była przesada. Zbyt wiele dziwnych rzeczy działo się ostatnio w Wiatrołomie i okolicy, by uznać je za przypadek.
Na wszelki wypadek jeszcze raz przeszedł się dookoła zrujnowanego hotelu, ale nie znalazł niczego nowego. Mężczyzna, który zaatakował Magdę, po prostu zniknął, podobnie jak zwierzę.
Żniwiarz wrócił do samochodu. W głowie kłębiły mu się myśli. Wiedział, że rozwiązanie tej zagadki jest na wyciągnięcie ręki, tuż pod jego nosem. Musiał tylko połączyć fakty, by dowiedzieć się, co jest grane. Wciąż rozmyślając nad wydarzeniami z ostatnich tygodni, odpalił silnik i wyjechał na drogę prowadzącą do Grzmiącej.
Od kiedy to wszystko się zaczęło? Chyba od śmierci Nadii. A może jeszcze wcześniej, od momentu jego własnej śmierci? Nie, to był raczej głupi wypadek, że dał się tak zaskoczyć. Jednak przez ponad pół roku nie było go w Wiatrołomie. Kto wie, co się wtedy działo?
Powoli przejechał przez Grzmiącą. Na stałe mieszkały tu już chyba tylko dwie rodziny, inne przyjeżdżały tylko latem. A szkoda, bo ta ładna wieś szybko popadała w ruinę. Kątem oka dostrzegł duży, niebieski samochód stojący pod jednym z domów. Już trzy – pomyślał. Pewnie kolejna para emerytów, która sprowadziła się tu w poszukiwaniu spokoju.
¢
Pierwszy spożywał posiłek. Była to jedna z tych rzeczy, których brakowało mu w Nawii. Podobnie jak oddychania, lecz oddychanie trudniej celebrować. Dlatego za każdym razem, gdy miał ku temu okazję, zasiadał do stołu nakrytego białym obrusem i delektował się tym, co akurat Blank zamówił na wynos w restauracji.
– Czy wszyscy wiedzą, jaki błąd popełnił ten przeklęty potępieniec? – zapytał spokojnym tonem.
– Tak – odparł Blank, obawiając się kolejnego wybuchu swojego pana.
Poprzedniego wieczoru, gdy tylko dowiedział się, że jeden z potępieńców postradał zmysły i o mały włos nie zabił Magdy, Pierwszy tak się wściekł, że zabił nie tylko jego cielesną powłokę, ale i samego potępieńca.
– Zwracaj na nich baczniejszą uwagę, kiedy przychodzi ich czas, dobrze?
Blank skwapliwie pokiwał głową. Po części była to jego wina. Mięso, z którego potępieńcy budowali ludzkie ciała, nie było wieczne i po pewnym czasie zaczynało się psuć. Musieli wtedy powrócić do swojej prawdziwej postaci i czekać, aż Pierwszy pozwoli im znów przybrać ludzkie kształty. Jednak ten jeden potępieniec nie zamierzał rozstawać się ze swoim ciałem i ukrywał, że jest z nim tak źle – zaczął gnić, postradał zmysły. Uciekł przed pobratymcami i skrył się w opuszczonym hotelu. Pech chciał, że akurat tego dnia poszła tam również Magda.
– Na szczęście nic jej nie jest – powiedział na głos Blank, parząc herbatę dla swojego pana. – A nawet jeśli, to przecież tak naprawdę potrzebujemy tylko Feliksa, prawda?
Pierwszy odłożył sztućce na talerz i wytarł usta serwetką.
– Ile razy mam ci powtarzać, że potrzebujemy jej tak samo jak Feliksa? – powiedział spokojnie, jakby tłumaczył to dziecku. – Jeśli ktoś wyrządziłby jej krzywdę, Feliks stałby się nieobliczalny, a to byłoby dla nas niemałym problemem. Oni oboje są od siebie zależni w jakiś pokręcony sposób. I tylko we dwójkę będą potrafili odszukać Gerarda. – Nie możemy dać Feliksowi zbyt dużo czasu na rozważania, bo jeszcze czegoś się domyśli. – Zorganizuj mu jakieś zajęcie na najbliższe dni.
– A co konkretnie mam zrobić? – zapytał Blank, wciąż stojąc w miejscu.
Pierwszy zastukał palcami w stół i spojrzał w sufit, zastanawiając się.
– Z tego co wiem, to doktor Waldemar ma znajomego schizofrenika. Może by tak pokazać mu prawdziwego diabła?
– Znakomity pomysł.
– Nie podlizuj się i daj mi w spokoju wypić herbatę. Mam jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia dziś w nocy. Łysy podwiezie mnie do miasta.
Pomocnik skierował się do wyjścia.
– Blank? – Pierwszy zatrzymał go w drzwiach.
– Tak?
– Liczę, że nie będzie już więcej problemów z potępieńcami – rzucił oschle.
¢
Magda leżała w łóżku, ale nie mogła usnąć. Gdy tylko zamykała oczy, widziała tamtego mężczyznę z hotelu. Kim był? Co go tak załatwiło?
Kiedy po raz setny usiłowała ubić poduszkę, a ta wciąż była niewygodna, podniosła się ze złością i opuściła stopy na chłodną podłogę. Wstała z łóżka i podeszła do okna, ale jedyne co ujrzała to czarny, zarośnięty ogród. Nawet gdyby ktoś się w nim ukrywał, nie zobaczyłaby go. Zadrżała na samą myśl.
Znalazła spodnie i wyjęła z nich pogniecioną kartkę.
„Zombie w hotelu” – napisała ołówkiem.
Nagle usłyszała wesołą melodyjkę. Ze strachem podskoczyła na krześle. Chwilę trwało, zanim zorientowała się, że to telefon, który wciąż miała w spodniach.
– Cześć – usłyszała w słuchawce głos Mateusza. – Jak się czujesz?
– W porządku, wszystko w porządku – skłamała.
– Feliks jest z tobą?
– Nie, pojechał do Grzmiącej.
– Chcesz, żebym do ciebie przyjechał?
– Nie, dzięki. I tak kładłam się spać.
Pożegnali się i Magda wróciła do łóżka. Jakoś trudno jej było uwierzyć, że dzień wcześniej wesoło gawędzili przy grillu, a ciocia jeszcze żyła.
¢
Kolejne dni Magda pamiętała jakby przez mgłę. Chodziła do pracy, gdzie spędzała większość czasu, aby odciążyć mamę. Popołudniami odwiedzał ją Mateusz, żeby nie siedziała sama. A Feliks wciąż gdzieś wychodził bez słowa. Potem był pogrzeb i stypa.
– Jak ty to znosisz? – zapytała Feliksa, kiedy po wszystkim wrócili do domu. – Już tylu bliskich pożegnałeś…
– Każdy prędzej czy później umiera – odparł żniwiarz. – Jadwiga miała ciężkie życie, ale pod koniec była szczęśliwą kobietą. Tego nikt jej nie zabierze.
– W poprzednim wcieleniu bardziej byś jej żałował – mruknęła dziewczyna, zabierając się do zmywania naczyń.
Feliks zapatrzył się na widok za oknem.
– Pewnie tak. Wtedy znałem ją znacznie dłużej. Może właśnie dzięki temu, że tak wiele zapominamy, zmieniając ciało, możemy dalej funkcjonować i wykonywać swoją pracę?
Magda wiedziała, że Feliks ma rację, ale w tej chwili tylko ją to rozdrażniło. Ten chudy, nieco złośliwy chłopak nie kochał cioci tak bardzo jak powinien.
– Czyli jak ja umrę, a ty akurat będziesz w nowym ciele, nawet się nie wzruszysz? – warknęła, już od kilku minut szorując ten sam talerz.
– Może – odparł, choć zdawał sobie sprawę z tego, że to nieprawda. Jakimś cudem od kiedy tylko się urodziła, czuł się odpowiedzialny za Magdę. Jeszcze nigdy nie zależało mu na kimś z rodziny tak bardzo jak na niej. Może dlatego, że była tak podobna do niego? Jako jedyna z osób, które znał na przestrzeni wielu lat, widziała i słyszała nawich prawie tak wyraźnie jak żniwiarz.
Magda zaparzyła herbatę, ukroiła kawałek ciasta od mamy i usiadła za ladą. Przed południem nie było w księgarni nikogo poza nią, miała więc chwilę, żeby odpocząć. Odchyliła się na krześle, skrzyżowała nogi i oparła o ladę. Przez chwilę wpatrywała się w sufit, rozkoszując się ciszą i spokojem. Minął już ponad tydzień od pogrzebu cioci, a życie wróciło do normy. Magda nawet zaczęła przyzwyczajać się do faktu, że już nigdy więcej nie zobaczy staruszki, choć wciąż wolała jeszcze o tym nie myśleć, więc najczęściej wynajdywała sobie najróżniejsze zajęcia, aby zająć czymś umysł. Znów wysprzątała na błysk dom Feliksa, a samego żniwiarza zmusiła do skoszenia trawy w ogrodzie. Szkoda tylko, że Mateusz nie miał dla niej czasu w tym tygodniu. W jego towarzystwie z całą pewnością łatwiej byłoby oderwać się od rzeczywistości.
Magda odłożyła talerzyk z ciastem, opuściła stopy na ziemię i oparła łokcie o ladę. Coś na ulicy przykuło jej uwagę. Przez szklane drzwi zapatrzyła się na skwerek, przy którym stała księgarnia. O tej porze przechadzała się po nim tylko para staruszków, a kawałek dalej duży, bury wilczur zaglądał do kosza na śmieci. Wyciągnął coś z niego i wypluł na chodnik, mlaskając jęzorem z obrzydzeniem.
Po Wiatrołomie od zawsze szwendało się kilka psów, którymi nikt nigdy nie zawracał sobie głowy. Nikogo nie atakowały, były wręcz przyjazne dla ludzi, dlatego wszyscy przymykali oko na takie włóczęgostwo. Magda pamiętała nawet wielkiego bernardyna, który przychodził pod jej szkołę podczas każdej długiej przerwy, a dzieciaki, włącznie z nią samą, dokarmiały go kanapkami. Pies był na tyle bezczelny, że nie jadał kanapek z sałatą, ani pomidorami, które zawsze wypluwał na chodnik, jednak nie gardził szynką i serem. W nagrodę pozwalał uczniom tarmosić się za futro i uszy, służąc im za wielką, nieco śmierdzącą przytulankę. Dzieci go uwielbiały, a dorosłym nie przeszkadzał, tak więc żył na szkolnych kanapkach przez wiele lat.
Wilczur przeglądający kosze pod księgarnią nie miał nawet w połowie tyle uroku, co tamten bernardyn, ale Magda jakoś nie potrafiła go zignorować. Wzięła kawałek ciasta z talerzyka i po chwili wahania poszła na zaplecze, gdzie w plastikowym pudełku znajdowała się reszta placka, i wyszła przed księgarnię.
Pies w pierwszej chwili w ogóle jej nie zauważył, a dziewczyna nie była na tyle głupia, żeby od razu podchodzić do nieznanego zwierzęcia. Zagwizdała na niego, a gdy ten podniósł łeb, pomachała kawałkiem ciasta.
Wilczur spojrzał na nią niepewnie, a potem rozejrzał się wokół, niemal jak człowiek.
– No chodź, zobacz, co mam. – Rzuciła na chodnik kawałek ciasta.
Pies – wciąż się wahając – podszedł do niej, zębami chwycił ciasto i odbiegł dwa metry dalej, po czym pochłonął je jednym łapczywym kęsem.
– Taki wielki, a taki tchórz – podsumowała go Magda. – No chodź, mam więcej.
Za trzecim razem delikatnie wyjął ciasto z jej dłoni.
– No już, dobry piesek. – Dziewczyna podrapała go za uchem. – Głodny byłeś, co? Matko, przydałaby ci się kąpiel – dodała, marszcząc nos. – Cuchniesz jak wychodek.
Wilczur pozwolił się głaskać, nawet niepewnie machnął ogonem.
Magda ujęła jego wielki łeb i spojrzała w bursztynowe oczy.
– Czy to byłeś ty? – zapytała. – Wydaje mi się, że cię poznaję.
Lecz pies nie odpowiedział. Delikatnie szarpnął łbem i zaczął wylizywać leżące na ziemi plastikowe pudełko, a kiedy upewnił się, że nie został w nim już żaden okruszek, odszedł.
Magda nie zatrzymywała go. Wyprostowała się i patrzyła, jak odbiega sprężystym truchtem.
– Widzę, że nie tylko ty dokarmiasz tego psa – usłyszała.
Odwróciła się i zobaczyła Aleksa.
– Cześć – przywitała się.
– Cześć – odparł. – Już od dawna widuję tego psa kręcącego się niedaleko naszego domu – powiedział, patrząc, jak wilczur znika za rogiem. – Kilka dni temu przyłapałem Mateusza na tym, jak dokarmia go kanapkami zrobionymi przez moją mamę – zachichotał.
– Cwaniaczek z tego psa. – Uśmiechnęła się. – A ty nie w szkole o tej porze?
– Znowu wcześniej skończyliśmy.
– Całe ciasto oddałam psu, ale może masz ochotę na szklankę zimnego soku? – zaproponowała.
Nastolatek zastanawiał się tylko chwilę, zanim skinął głową.
– To mów, co u ciebie słychać – zagadnęła, stawiając szklanki na wiklinowym stoliku w rogu.
– Nic szczególnego. – Wzruszył ramionami. – Koniec roku się zbliża, mamy sporo nauki.
– Miałeś wpaść do mnie po zioła – przypomniała.
– Byłem, ale ciebie nie było – odparł. – Twój kuzyn dał mi jakąś mieszankę.
– I jak? Lepiej teraz śpisz?
– Znacznie lepiej. – Uśmiechnął się. – Naprawdę czuję się mniej bezbronny. W garażu znalazłem stary łom. Feliks mówił, że takie rzeczy też nieźle działają na nawich. Tylko mama trochę się wkurza, że chcę spać z tym łomem. Ech, ciężkie jest życie łowcy demonów.
– Tylko jak już jakiegoś zobaczysz, to uciekaj i dzwoń po mnie albo Feliksa – ostrzegła. – Tu masz nasze numery. – Napisała na kartce dwa szeregi cyfr.
– Dzięki. Muszę już iść – powiedział Aleks, chowając karteczkę do kieszeni. – Posiedziałbym jeszcze z tobą, ale mama się wścieka, jak włóczę się po mieście, zamiast się uczyć. Wystarczy, że Mateusza ciągle nie ma w domu.
– Biedak, wciąż pracuje. – Magda pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Ja nie wiem, co on robi, ale na pewno nie pracuje. Tata ostatnio narzeka, że wciąż się urywa z pracy, a nawet kiedy pracuje, to nie potrafi się na niczym skupić.
– Och? – zdziwiła się dziewczyna.
– Ale rodzice są zgodni co do tego, czyja to wina.
– Tak?
– Twoja. – Aleks wyszczerzył wszystkie zęby w uśmiechu. – To cześć!
Magda, lekko czerwona na twarzy, pomachała mu na pożegnanie, stojąc w drzwiach księgarni.
– Pięknie, zaraz będzie, że przeze mnie zszedł na złą drogę – mruknęła.
Po południu, kiedy skończyła pracę, poszła na zakupy i wróciła do domu późnym wieczorem. Feliks znów gdzieś się włóczył – pewnie wyszedł pobiegać – więc z braku zajęcia i towarzystwa, poszła szybko spać.
¢
Waldemar włączył telewizor i usiadł w fotelu, lecz już po chwili obraz zaczął tak śnieżyć, że nie był w stanie nic zobaczyć.
– Przeklęty gruchot – warknął, wstając.
Podszedł do urządzenia i kilka razy uderzył dłonią w obudowę, ale nic to nie dało – wręcz przeciwnie, teraz nawet dźwięk się popsuł.
– Wyrzucę cię na złom – zagroził, wyłączając telewizor.
Wieczór był jeszcze wczesny i nie chciało mu się spać. Zresztą… ostatnio kiepsko sypiał.
Odszukał pod gazetami na stole pełną popielniczkę i paczkę papierosów. Wsunął jednego do ust i zapalił, rozkoszując się dymem wypełniającym płuca, a potem zaczął kaszleć.
– Niech to diabli – mruknął.
Sięgnął po szklankę, ale ta była pusta. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, przeszedł do kuchni i napił się wody bezpośrednio z kranu, opierając o zlew dłoń z tlącym się papierosem.
– Zjadłbym coś. – Zajrzał do lodówki, ale był tam tylko kawałek kiełbasy, który już kilka dni wcześniej zaszedł bielą. – Umyje się.
Kiełbasa może i była mokra, ale przynajmniej już nie śmierdziała.
– Kiedy ja się tak stoczyłem? – zastanawiał się, wracając do salonu.
Już dawno temu odtrącił rodzinę, żona go zostawiła, wyrzucili go ze szpitala całe wieki wcześniej. Od tamtej pory żył samotnie, lecząc tych, których nie stać było na lepszego lekarza, albo tych, którzy nie chcieli, aby zadawano im zbyt wiele pytań typu „kto pana dźgnął nożem?” czy „te rany wcale nie wyglądają na ugryzienia psa”.
Waldemar nie przebierał w pacjentach – leczył każdego, kto zapukał do jego drzwi, nieważne, czy była to ofiara czy napastnik. Liczyło się tylko to, że płacili. I choć szanowani obywatele omijali go szerokim łukiem, czuł się stosunkowo bezpiecznie wśród wszelkich mętów społeczeństwa, bo żaden z nich nie wiedział, kiedy trafi pod jego nóż, a lepiej nie zadzierać z lekarzem.
Wyjątkową grupą, którą leczył, byli żniwiarze. Czasem płacili mu mnóstwo pieniędzy, czasem nie mieli grosza przy duszy. Innym razem dawali mu zioła lub krew świętego Jana. A zdarzało się też, że płacili przysługami.
Jako dziecko Waldemar widział cienie oraz słyszał szepty tam, gdzie nikogo nie było. A lodowaty wiatr, który nie wywoływał wśród innych ludzi żadnych większych uczuć, przejmował go dreszczem.
Waldemar nie raz zastanawiał się, czy to między innymi dlatego wybrał medycynę. Chciał być człowiekiem, który twardo stąpa po ziemi i nie wierzy w żadne paranormalne bzdury. Gdy kończył staż, chciał przepracować kilka lat w szpitalu, a potem założyć własną klinikę i zarabiać mnóstwo pieniędzy.
Wtedy trafiło do niego to dziecko. Chłopiec złamał rękę – nic niezwykłego u energicznego dzieciaka. Lecz gdy jego matka na chwilę wyszła, zostawiając ich samych, chłopak powiedział, że widział upiora.
– Wierzy pan, że one istnieją? – zapytał.
– Oczywiście, że nie – odparł pewnym tonem Waldemar. – Byłeś zaspany, mózg wymyśla czasem różne niestworzone rzeczy, kiedy ciało już się obudzi, a umysł śpi. To jest zupełnie normalne. Duchy nie istnieją.
Chłopiec pokręcił głową.
– Nie spałem i wiem, co widziałem. Mama mi nie wierzy, ale on wszedł do domu sąsiada, a ten następnego dnia już nie żył.
Waldemar zbył dzieciaka. Dopiero co przekonał samego siebie, że nie ma żadnego nadprzyrodzonego świata, że to wszystko to tylko owoc zbyt bujnej wyobraźni. Nie chciał wysłuchiwać takich historyjek.
Minęły zaledwie trzy dni, gdy na pogotowiu znów znalazł się ten sam chłopiec. Ze złamaną ręką wszystko było w porządku, ale na udzie miał obficie krwawiącą ranę, jakby pogryzł go duży pies. Waldemar zrobił wszystko, co było w jego mocy, ale gdy już udało mu się zatamować krwotok, chłopiec zmarł. Zrozpaczona matka krzyczała o potworze, który napadł na jej dziecko.
Później Waldemar często zastanawiał się, czy gdyby już wtedy zaczął czytać, szukać pomocy, mógłby cokolwiek zrobić i ocalić chłopaka. Tego już nigdy się nie dowie.
Tamtej nocy spił się do nieprzytomności, a następnej, samemu nie wiedząc dlaczego, udał się pod dom chłopca.
Stał po drugiej stronie ulicy i wpatrywał się w budynek, zastanawiając się nad słowami dziecka i jego matki. Czyżby to rzeczywiście było coś więcej niż zwykłe zwierzę?
Nagle zobaczył mężczyznę, który stał oparty o płot kilkanaście metrów dalej. Wyglądał podejrzanie. Może to właśnie on zaatakował dziecko, raniąc je? I nagle Waldemar usłyszał coś i poczuł smród rozkładającego się ciała, a po chwili, po raz pierwszy w życiu, ujrzał tak wyraźnie to, czego zawsze się obawiał.
Następnych kilku sekund nie pamiętał. Nigdy nie potrafił ich przywołać, jego mózg zamknął się na to wspomnienie. Był pewien jedynie tego, że okropny stwór rzucił się na niego, a ten dziwny facet ocalił mu życie. Potem jakimś cudem znaleźli się w mieszkaniu Waldemara.
– Przeklęty upiór – mówił mężczyzna, który przedstawił się jako Feliks, żniwiarz, jakby cokolwiek z tego miało znaczenie dla młodego lekarza. – Nie mogłem namierzyć jego grobu, więc musiałem czatować przez dwie noce na jego żerowisku. Żebym tylko zdążył dzień wcześniej. – Uderzył pięścią w dłoń. – To ten upiór zabił chłopca – dodał wyjaśniającym tonem.
– Nie umiałem zatamować krwotoku – powiedział nieprzytomnie Waldemar. – Gdybym tylko…
– Nie mogłeś mu pomóc. Trupi jad krążył w jego żyłach. To jedna z najgorszych trucizn.
– On nie był otruty!
– Ależ był. To wasze metody nie potrafią tego wykazać.
– Co pan w ogóle robi w moim domu?! – Waldemar poczuł się, jakby obudził się z głębokiego transu. – Proszę natychmiast wyjść!
– Dobrze. – Intruz uniósł obie dłonie, próbując go uspokoić. – Ale dziś widziałeś upiora. A to tylko początek. Jak ktoś raz je zobaczy, już zawsze będzie je widział. Jakbyś miał jakieś problemy, skontaktuj się ze mną. – Podał mu kartkę z adresem.
Lekarz zamknął za nim drzwi, a kartkę rzucił na stół. Potem przeciąg zrzucił ją pod kanapę.
Waldemar już nigdy nie otrząsnął się po tych wydarzeniach. Stał się opryskliwy i nie stronił od kieliszka, za co w końcu wyrzucono go z pracy.
Dwa lata później, kiedy wciąż nie uporządkował swojego życia, znalazł pod kanapą starą kartkę z adresem. Jak tylko na nią zerknął, wróciły wydarzenia, o których zdawałoby się, że zapomniał. I kiedy sąsiadka zawodziła, że jej dom jest nawiedzony, skontaktował się z Feliksem, jakby przed samym sobą chciał dowieść, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.
A jednak. Waldemar nie mógł temu zaprzeczyć, gdy zobaczył prawdziwego ducha. Martwiec – jak nazywał go Feliks – był zaskakująco silny i nieźle poturbował żniwiarza. Na widok jego ran w Waldemarze obudził się lekarski instynkt i nie wypuścił Feliksa z domu, zanim go nie pozszywał. Plotka, że istnieje lekarz, który leczy żniwiarzy, szybko rozeszła się po kraju i od tej pory do drzwi Waldemara pukał już nie tylko margines społeczeństwa. Mężczyzna szybko nauczył się rzeczy, o których nikt nie wspominał na uniwersytecie. Na przykład tego, że rany zadane przez nawich goją się znacznie lepiej, kiedy poleje się je krwią świętego Jana. Wydawało się to być wbrew zdrowemu rozsądkowi… ale tak samo rzecz miała się z duchami i upiorami, prawda?
Rozmyślając o przeszłości, Waldemar przysnął w fotelu. Ze snu wyrwało go walenie do drzwi.
Lekarz zerwał się na równe nogi i rozejrzał nieprzytomnie po pokoju. Chwilę trwało, zanim zorientował się, gdzie jest i co się dzieje. Łomot powtórzył się.
– Niech ich diabli – mruknął, wziął do ręki pogrzebacz i wyszedł na korytarz.
– Otwórz! To ja! – krzyknął ktoś za drzwiami.
Waldemar odetchnął lekko, ale nie odłożył pogrzebacza.
– Czego znowu? – warknął, otwierając drzwi.
– Widziałem go! – sapnął mężczyzna w średnim wieku, wciskając się do domu. – Zamknij szybko drzwi! Chyba mnie śledzi!
– Kto? Co?
Mężczyzna, drżąc na całym ciele, wyjrzał przez judasza na zewnątrz.
– Chyba poszedł… Ale nie, coś tam jest. O mój Boże! On nas zabije! – zaczął jęczeć niespodziewany gość.
– Gauza, uspokój się – warknął Waldemar, odepchnął go od drzwi i sam wyjrzał na zewnątrz. – Nic tam nie ma.
– Na pewno? Ja wiem, że to za mną szło! – krzyknął nienaturalnie wysokim tonem starszy mężczyzna. Ponownie zerknął na ulicę, wciąż drżąc ze strachu.