Текст книги "Pusta noc"
Автор книги: Paulina Hendel
Жанры:
Городское фэнтези
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 21 страниц)
– Trzeba by naprawić – stęknął, machając butelką w stronę dwóch towarzyszy.
– Tak, Władziu – odparł jeden przez sen.
Drugi spróbował wstać, ale jakkolwiek by się nie starał, nie był w stanie zapanować nad wszystkimi kończynami na raz i w rezultacie padł na miękką ziemię, opierając się plecami o pień drzewa.
– Zaraz – oświadczył.
Blank, dla kolegów Władziu, westchnął ciężko. Zastanawiał się, czy chce mu się pić bardziej, niż wstawać z wygodnego poszycia z suchych jesiennych liści. Tak po prawdzie to nie chciało mu się nic. Już wiele razy zastanawiał się, czy nie powinien stąd odejść. Wstyd to przyznać, ale stoczył się na samo dno. Albo jeszcze niżej. Kiedyś był ambitny, wysportowany, inteligentny i miał cel, który świecił przed nim oślepiająco jasno. A potem przyszli oni i wszystko popsuli. Zabili jego dowódcę, choć przecież mówiono, że był nieśmiertelny i wszystko, na co pracowali przez tak wiele lat, szlag trafił. Blankowi udało się uciec, ale jakie życie go czekało? W poniżeniu i zapomnieniu.
Długo błąkał się po świecie. Nie miał żadnego planu, a lata mijały. Nawet nie był pewien, jak dawno to wszystko się wydarzyło. A teraz znalazł się tutaj, gdzie alkohol był tani, choć podły w smaku i poniewierał człowiekiem mocniej niż cokolwiek innego. Leżał na suchych liściach w lasku na obrzeżach miasta. Było to dobre miejsce – dalekie od codziennego zgiełku, a zarazem wystarczająco bliskie do monopolowego otwartego całą dobę, w którym sprzedawczyni, gdy miała dobry humor, sprzedawała na zeszyt. Nikt tu nie zaglądał, bo wiadome było przecież, że gnieżdżą się tu sami pijacy i narkomani. Nawet właściciele psów i entuzjaści spacerów woleli omijać zagajnik szerokim łukiem.
Złociste słońce powoli skryło się za drzewami. Zrobiło się chłodno, ale nie zdążyło to jeszcze dotrzeć do świadomości Blanka, który miał dwa wyjścia – albo się zdrzemnie i obudzi za kilka godzin cały zmarznięty i pokryty rosą, albo wyjdzie z lasu, wyprosi u jakiegoś przechodnia dwa złote brakujące mu do wina i wróci do swoich kolegów, którzy przez czas potrzebny do opróżnienia butelki będą traktować go jak bohatera. Zawsze można też wrócić do domu, tej klitki śmierdzącej starymi ubraniami i zepsutym jedzeniem, ale to była najmniej kusząca opcja.
– Władziuuu – zaintonował odrobinę trzeźwiejszy kolega. – Idź po wino.
– Sam se idź – mruknął Władziu, rozważając dylemat życia.
– O cholera, chowaj… – wydukał towarzysz, niezdarnie przysypując liśćmi butelki. – Albo w sumie po co. I tak nic nam nie zrobi…
Blank powędrował za spojrzeniem kolegi i dostrzegł idącą w ich stronę wysoką, barczystą postać. Już z daleka dostrzegł charakterystyczny mundur strażnika miejskiego. Nie wystraszył się. Żeby wystawić mu mandat, strażnik najpierw musiałby znać jego dane, a przecież Blank nie nosił przy sobie dowodu. Nawet nie był pewien, czy takowy jeszcze w ogóle posiada. W najgorszym wypadku czekała go noc na wytrzeźwiałce, co wcale nie było taką złą perspektywą w chłodny, jesienny wieczór.
– Władziu? Naprawdę? – zapytał strażnik, stając nad pijakami.
Coś w jego głosie obudziło dawno zapomniany instynkt.
– Nie ma co. Stoczyłeś się, Blank.
Blank wytrzeźwiał w ciągu sekundy. Nikt na tym świecie nie znał jego prawdziwego nazwiska.
Stanął na wciąż lekko chwiejnych nogach i spojrzał w ciemne oczy strażnika tak stare jak świat. Blank jako jeden z niewielu wszędzie by je rozpoznał, w każdym ciele. Bił z nich spokój i pewność siebie kogoś, kto widział już wszystko.
W pierwszej chwili, gdy doszedł w nim do głosu stary pijak, ręka Blanka powędrowała do czoła, aby się przeżegnać. Na szczęście w porę się powstrzymał. Dowódca nie przepadał za tym gestem.
– Ty żyjesz – powiedział niezbyt odkrywczo.
– I z tego, co widzę, mam się o wiele lepiej niż ty – odparł strażnik, mierząc go wzrokiem.
– Panie. – Blank opadł na kolana.
W jego sercu zgroza mieszała się z radością. Z oczu popłynęły łzy szczęścia i strachu.
– Wstawaj. Klękanie to taki przestarzały zwyczaj. Musisz się ogarnąć. – Strażnik zerknął na dwóch pijaków na ziemi. – Czeka nas wiele pracy.
– Władziuuu, nie daj mu się! – zawołał za odchodzącymi jeden z żuli, a potem, uznając, że spełnił swój obowiązek dobrego kolegi, zasnął.
– Co teraz, panie? – zapytał Blank, z trudem nadążając za strażnikiem.
– Najpierw musisz znaleźć nowe ciało. – Mężczyzna zmierzył wzrokiem starego pijaka. – Starszy, elegancki pan. W kapeluszu i z laską, jakby wyjęty z poprzedniej epoki.
Blank gorliwie pokiwał głową. Choć Pierwszy zniknął z tego świata na wiele lat, czerpał wiedzę z obecnego ciała.
– A co potem?
– Potem znajdziemy pole krwi.
– Tak jest. Znam pewne takie miejsce – odparł Blank, a w jego sercu pojawiła się nadzieja. Już nic nie będzie takie, jak do tej pory.
Ponura, deszczowa jesień zamieniła się w mroźną i śnieżną zimę. Magda świętowała Boże Narodzenie oraz Nowy Rok wraz z liczną rodziną, a potem wracała do zimnego, pustego domu Feliksa. Martwiła się. Minęły już ponad trzy miesiące od momentu, kiedy wujek umarł, raniony przez upiora. Osiemdziesięcioletnia ciotka Jadwiga, która znała go najdłużej, mówiła, że jeszcze nigdy nie szukał nowego ciała przez tyle czasu.
A co, jeśli tym razem nie wróci? – zastanawiała się dziewczyna. Każdy wiedział, że przychodzi taki dzień, gdy żniwiarz umiera i nie wraca już do świata żywych, lecz nikt nie miał pojęcia, kiedy i dlaczego tak się dzieje.
Co wtedy miałaby ze sobą zrobić? Nikt nie rozumiał jej tak, jak Feliks, który był dla niej kimś w rodzaju drugiego ojca. To właśnie z nim spędzała długie godziny w dzieciństwie, gdy jej rodzice nabrali już pewności, że Magda widzi nawich. Gdy nie polował, opiekował się nią, uczył, opowiadał o niestworzonych dziwach, zabierał do lasu i na pola. Pokazał, które zioła mają moc odstraszania upiorów, które zabezpieczą dom, oraz te, które przyciągają pewne stwory. Pod jego czujnym okiem bawiła się w ogrodzie, opowiadając własne, wymyślone historyjki. Całymi godzinami leżała na podłodze w salonie jego ponurego domu i czytała książki o dawnych wierzeniach, poznając historię swoich przodków oraz okolicy, w której mieszkała.
Żałowała, że wcześniej wciąż denerwowała się, że był zbyt nadopiekuńczy i nie pozwalał jej się nawet zbliżyć do bardziej niebezpiecznych stworów. W pamięci co i rusz przywoływała ich ostatnie spotkanie, kiedy nawet nie życzyła mu powodzenia i mamrocząc pod nosem, trzasnęła drzwiczkami od samochodu.
Gdy wracała z księgarni do dużego, starego domu, czuła samotność napierającą na nią z każdej strony. Wieczorami dopadał ją strach, że już nigdy nie zobaczy osoby, która miała przy niej trwać do jej śmierci, być jedynym pewnym i stałym elementem w jej życiu. Usiłowała wtedy oglądać filmy na komputerze zamknięta w swojej sypialni, a dom trzeszczał i hałasował niczym żywa istota. Często, nawet w środku nocy, zabierała się za porządki, żeby tylko zająć czymś myśli. Wysprzątała strych będący istną skarbnicą starych śmieci, cennych przedmiotów oraz – przede wszystkim – kurzu. Pomalowała ściany w kuchni, namówiła tatę, żeby pomógł jej naprawić rozklekotane szafki, skatalogowała i uporządkowała całe mnóstwo książek znajdujących się w domu, a i tak wciąż znajdywała nowe. Z jednej ze skrytek w piwnicy wyjęła stary naszyjnik, który – tak jak pozostała biżuteria i stare monety – znalazł się w posiadaniu Feliksa na przestrzeni całego jego długiego życia. Spotkała się ze znajomym kolekcjonerem z Przyjaźni i wymieniła naszyjnik na gotówkę, za którą kupiła nową mikrofalówkę i mikser.
Czasem dopadały ją obawy, co powie wujek, gdy już wróci. Pewnie się wścieknie, że wydawała jego pieniądze na rzeczy, bez których potrafił się obyć przez wiele lat i panoszyła się w jego domu, ale przecież tak naprawdę ten dom nie należał do niego.
Za każdym razem, gdy Feliks umierał, znajdował nowe ciało. Dla ludzi z zewnątrz stawał się zupełnie nową osobą. Jeśli już miał jakiekolwiek dokumenty, to najczęściej podrobione. Najłatwiej było, aby na papierze dom należał do kogoś z rodziny. Obecnie jego właścicielką była dość wiekowa ciotka Jadwiga. Ale od kilku lat w jej testamencie stało, że po jej śmierci dom przejdzie na Magdę. To rozumiało się samo przez siebie. Dziewczyna była przecież najmłodszą pełnoletnią osobą w rodzinie Wojnów. Poza tym każdy widział, że między nią, a Feliksem nawiązała się szczególna nić porozumienia. Jeszcze nigdy nikt wśród jego bliskich nie był tak wyczulony na obecność nawich jak ona i choć sam wujek nigdy się do tego nie przyznawał, Magda doskonale wiedziała, że nie tylko ją kocha, ale też ma do niej pewną słabość, którą bez skrupułów wykorzystywała za każdym razem, kiedy zachodziła taka potrzeba.
¢
Samotna latarnia na końcu ulicy już od dawna nie świeciła, przez co zarośnięty ogród starego domu stojącego tuż za tablicą z przekreśloną nazwą Wiatrołomu całkowicie pogrążył się w mroku. W oknach nie paliło się światło, co nadawało posesji nieco upiornego wyglądu.
Po przeciwnej stronie ulicy stały dwie sylwetki, wpatrując się w budynek.
– To co wiesz o tym lokalnym żniwiarzu? – zapytał Pierwszy.
– Jest młody i głupi. Z łatwością sobie z nim poradzisz – zapewnił Blank, który tym razem wyglądał jak starszy, elegancki pan, dobrotliwy dziadek gromadki dzieci. – Rozmawiałem z sąsiadami. Mówią, że nie widzieli go od kilku tygodni. Przypuszczam, że miał jakieś problemy i zginął.
Pierwszy skinął głową. Nie miał powodów, aby nie wierzyć słowom sługi. Chociaż Blank pozostawiony sam sobie staczał się na dno przez ostatnie dziesięciolecia, to nadal wiedział to i owo, a jego umysł – teraz już niezamroczony alkoholem – wciąż był bystry. Szybko znalazł im dom w zabitej dechami wsi, za którą w głębokim lesie znajdowało się pole krwi idealne do ich celu.
– Miejscowi wiedzą, że jest stare, ale nie mają pojęcia, jak bardzo – powiedział, gdy przechodzili się po małej, zarośniętej polanie pełnej wzniesień i dołków. – Praktycznie nikt tu nie zagląda, a we wsi żyją tylko dwie rodziny z czego jedna to para emerytów, a druga to dwóch braci, starych pijaków. Zajmiemy się nimi?
– Nie ma takiej potrzeby – odparł Pierwszy. – Emeryci pewnie są ślepi i głusi, a pijakom można wmówić wszystko. Pozbędziemy się ich dopiero, kiedy będą nam przeszkadzać.
Tak więc teraz, stojąc naprzeciwko opuszczonego domu, Pierwszy zaczął powoli planować najbliższą przyszłość.
– A co z nim zrobimy, gdy wróci? – zapytał Blank. – Pójdzie na pierwszy ogień?
Pierwszy zamyślił się.
– Tylko jedna osoba na tym świecie, oprócz nas, wie, jak mnie zabić – powiedział powoli.
– Gerard?
– Owszem, Gerard.
– Ale on jest cwany! Tak się gdzieś zaszył, że nie sposób będzie go znaleźć. Tym bardziej, że bardzo dobrze nas zna.
– Dlatego będziemy potrzebowali kogoś, kogo nie zna, komu będzie skłonny zaufać.
– Masz na myśli Feliksa? Ale on…
– Skoro nie jest aż tak bystry, na razie możemy spokojnie działać pod jego nosem. Zabić innych żniwiarzy, a jego zostawić na sam koniec. Gdy wreszcie zorientuje się, co jest grane, gdy zostanie całkiem sam, podsuniemy mu pomysł odszukania Gerarda. Doprowadzi nas do niego, a wtedy pozbędziemy się ich obu. Już nikt mi nie zagrozi, nikt nie będzie potrafił mnie zabić.
Blank pokiwał głową. To był całkiem niezły plan. Spojrzał kątem oka na swojego pana i poczuł bijącą od niego moc oraz pewność siebie.
– Cieszę się, że jestem po twojej stronie – powiedział, wywołując nieznaczny uśmiech na wargach Pierwszego.
– A to kto? – zapytał starszy żniwiarz, patrząc na osobę zbliżającą się po przeciwnej stronie ulicy.
Młoda dziewczyna szła przed siebie pewnym krokiem, nucąc pod nosem i wymachując torebką.
– Zdaje się, że to jego bratanica – odparł Blank. – Sąsiedzi mówili, że niedawno wprowadziła się do tego domu.
Pierwszy uśmiechnął się szeroko.
– Ona i Feliks zaprowadzą nas do Gerarda – powiedział. – Chcę, aby zarówno ona, jak i jej wujek, jak już powróci, byli obserwowani przez całą dobę.
Blank skinął głową.
Pierwszy patrzył, jak dziewczyna, znika w zarośniętym ogrodzie, wciąż podśpiewując pod nosem, a potem ruszył ulicą w stronę miasta.
– Pora obudzić potępieńców – powiedział. – Będziemy potrzebowali naprawdę wielu.
¢
Nadeszła wiosna, a Feliks nadal nie dawał znaku życia. Magda przyzwyczaiła się już do samotnego mieszkania w jego wielkim, upiornym domu, co nie zmieniało faktu, że wciąż się martwiła. Nie tylko o wujka, ale i o zwykłych ludzi z Wiatrołomu i okolic, którzy nawet nie wiedzieli, jakie niebezpieczeństwa im grożą, kiedy nie chroni ich żniwiarz.
Magda wypakowała wilgotną pościel z pralki i wyszła do ogródka. Ścieżką wydeptaną w wysokiej trawie dotarła do linek, które luźno zwisały nad ziemią.
– I znowu muszę prosić o pomoc ojca – mamrotała, szukając w zielonej gęstwinie kija. – Nawet jeśli chodzi o pożyczenie kosiarki, bo inaczej sama w życiu sobie nie poradzę z tymi chwastami.
Ostatnio stwierdziła, że mniej martwi się o wujka, jeśli się na niego wścieka.
– Jest facetem, skosiłby trawę, naprawił coś w domu, ale nie, nigdy nie ma czasu na te „bzdury” – narzekała, mocno akcentując ostatnie słowo. – Człowiek cywilizowany powinien dbać o miejsce swojego zamieszkania, a nie tak je zapuścić, że od pół roku tylko sprzątam i jeszcze końca nie widać.
Gdy znalazła odpowiedni, rozdwojony na końcu kij, podparła nim linki na środku i zaczęła wieszać na nich kolorowe prześcieradła. Przedpołudnie było ciepłe i słoneczne, z lekkim wiatrem, który kołysał delikatnie praniem. Owady bzyczały pracowicie w kwitnących trawach, a sroka szczebiotała między gałęziami kwitnącej akacji. Cały ogród oszałamiał zapachami wiosny.
Magda przypięła klamerkami ostatnie prześcieradło i schyliła się po miskę, chcąc wracać do domu, gdy kątem oka ujrzała ciemny kształt przy pniu brzozy. Powoli, nie patrząc w tamtą stronę, wyprostowała się. Była przekonana, że cień zaraz się rozpłynie, ale sekundy mijały, a on ani drgnął. Dziewczyna obserwowała go dyskretnie, udając, że zapatrzyła się na srokę i jej gniazdo. Czarny kształt wciąż tkwił nieruchomo i zdawało się, że na nią patrzy. Tego już było za wiele.
Magda odwróciła gwałtownie głowę i spojrzała prosto na niego. Był niematerialny, zbudowany jakby z ciemnego dymu, który zachował postać szczupłego mężczyzny w obszernym płaszczu.
Magda nie bała się. Nie pierwszy raz ujrzała jednego z cienistych, jednak ten zachowywał się inaczej. Zazwyczaj można było zobaczyć ich zaledwie kątem oka, a gdy człowiek chciał bliżej się im przyjrzeć, rozwiewali się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Czasem, gdy człowiek budził się w środku nocy wyrwany gwałtownie z koszmaru, mógł dostrzec podejrzany ciemny kształt stojący w kącie pokoju. Wiele razy zdarza się, że to zwykłe przywidzenie, ale czasem jednak to coś więcej, coś czego nie można wytłumaczyć zwykłymi, sennymi omamami. Tak samo, gdy w wieczornej szarówce idzie się przez park, a między drzewami majaczy cień, którego tak naprawdę nie powinno tam być. Cieniści zdecydowanie woleli pokazywać się nocą lub o zmierzchu, choć zdarzały się przypadki, że zaobserwowano ich w biały dzień.
Fascynowali Magdę od zawsze. Tym bardziej, że dla wszystkich stanowili pewną zagadkę. Nawet żniwiarze nie wiedzieli, skąd pochodzą cieniści, ani w jakim celu istnieją. Nie wydawali się bytami złymi, jak upiory czy duchy, choć nie sprawiali również wrażenia postaci całkowicie życzliwych ludziom.
– Ja nie zawracam sobie nimi głowy – oświadczył kiedyś Feliks. – Egzorcyzmy na nich nie działają, tylko stoją, gapią się i nic innego nie robią. Jak będą czegoś ode mnie chcieli, to sami wykonają pierwszy krok.
I ten właśnie wyglądał, jakby miał ochotę „wykonać pierwszy krok” w stronę Magdy.
Uniósł nagle głowę, odsłaniając czerwone oczy, którymi prześwidrował dziewczynę na wylot.
– Witaj – powiedziała, bo nic innego nie przyszło jej na myśl.
Cienisty otworzył usta i choć nie wydobył się z nich żaden słyszalny dźwięk, wszystkie włoski na ciele Magdy stanęły dęba. Wyciągnął rękę przed siebie, kierując w nią oskarżycielsko palec. A potem ruszył w jej stronę. Z początku wolno, lecz już po chwili coraz szybciej. I wtem do dziewczyny dotarł zapach. Nie smród, ale też nie do końca przyjemny i tak charakterystyczny, że z niczym innym nie można było go pomylić.
– Czego chcesz?! – zapytała trochę wyższym tonem, niż planowała.
Cienisty sunął po ziemi coraz szybciej, a niematerialny płaszcz z czarnego dymu powiewał za nim niczym skrzydła. Znów otworzył usta, a mózg Magdy zaczął wibrować od dźwięku, którego uszy nie potrafiły usłyszeć.
Nie cofnę się! – postanowiła dziewczyna i to była jej ostatnia myśl, zanim cienisty na nią wpadł.
Odruchowo zasłoniła ręką twarz, a kiedy zderzyła się z istotą zbudowaną z cienia – choć zdawałoby się to niemożliwe – została odrzucona i upadła w miękką trawę. Zaś cienisty rozwiał się niczym dym na wietrze.
– Co to u diabła było?! – wybuchła po chwili. – Przecież tak się nie zachowujecie!
Podniosła się z ziemi i stanęła na drżących nogach, lecz była zupełnie sama w ogrodzie. Do jej nozdrzy dotarł zapach prania suszącego się na słońcu. Po cienistym nie został nawet ślad, lecz Magda w swoim życiu widziała zbyt wiele niesamowitych rzeczy, żeby usiłować sobie wmówić, że to wszystko było tylko przywidzeniem.
¢
Blank zaparkował samochód przy leśnej drodze. Ostatni raz siedział za kierownicą dawno temu, ale i tak uważał, że poradził sobie całkiem nieźle. Szczególnie, że nigdy jeszcze nie jechał z przyczepą do przewozu zwierząt. Prawo jazdy, tak samo jak dokumenty samochodu i przyczepy, było podrobione. Musiał wydać na to sporo pieniędzy, ale zależało mu na czasie. Poza tym zdobycie fałszywych dokumentów w tych czasach było jeszcze prostsze niż dawniej – w Internecie znalazł mnóstwo firm trudniących się produkcją „kolekcjonerskich” dowodów. Najlepsze, że cały ten proceder był całkowicie legalny.
Schował kluczyki do kieszeni, kierując się do przyczepy. Otworzył zasuwę i ostrożnie wyprowadził ze środka przestraszoną krowę, którą ukradł z oddalonej wsi.
– No chodź – zachęcił zwierzę, prowadząc je w las.
Nie opierała się, tylko co jakiś czas szarpała łbem, żeby chwycić zębami mijane krzaki.
Blank już z daleka dostrzegł sylwetkę Pierwszego, który przysiadł na zniszczonym nagrobku na zapomnianym, przedwojennym cmentarzu.
– Nie spieszyłeś się – mruknął Pierwszy.
– Wybacz, krowę zabrałem z daleka, żeby nikt nas nie podejrzewał. Już i tak zbyt wiele zwierząt ukradliśmy z okolicy.
– Nikt cię nie widział?
Blank pokręcił głową.
– Pasły się na polanie daleko od wsi. Nie było tam nikogo.
– Dlaczego jest żywa?
– Bo łatwiej taką tu przyprowadzić. Pamiętaj, że mam już swój wiek i nie uśmiechało mi się targanie pół tony mięcha na cmentarz w lesie.
Pierwszy uniósł nieznacznie kącik ust.
– Czyń honory – powiedział i wskazał dłonią zwierzę.
Blank westchnął ciężko.
– Ilu ich jest? – zapytał.
– Pięciu.
– Nieźle jak na tak mały cmentarz.
– Nie ociągaj się, mamy jeszcze mnóstwo pracy – powiedział Pierwszy, wręczając swojemu podwładnemu młotek i długi, ostry nóż.
Krowa zamuczała z niepokojem, jakby spodziewając się, co ją czeka. Blank przywiązał ją do drzewa i z całej siły uderzył młotkiem w czaszkę. Zwierzę na moment zamroczyło, a wtedy żniwiarz poderżnął mu gardło. Krowa osunęła się na kolana. Blank podsunął pod jej gardło miskę, która bardzo szybko zapełniła się krwią.
Nie minęło nawet pięć minut, gdy zwierzę padło martwe na ziemię, choć wciąż rzucało się w konwulsjach.
W międzyczasie Pierwszy nasypał do metalowego pojemnika wysuszonego kolcowoju i podpalił go. Kiedyś wierzono, że roślinę tę szczególnie upodobały sobie czarownice i wykorzystywały, aby szkodzić zwykłym ludziom, zaś owoce podrzucały nieświadomym ich trującego działania. Gdy ogień wygasł, żniwiarz z popiołów usypał okrąg na skrawku uprzednio oczyszczonej gleby. Potem wziął miskę napełnioną krwią krowy i ostrożnie wylał szkarłatny płyn, rysując na ziemi przyzywający symbol.
– Zaklinam was i wzywam, abyście pojawili się przede mną w widzialnej postaci – odezwał się Pierwszy. Jego głos był mocny i wyraźny. – Rozkazuję wam spełnić wszystkie moje polecenia, z których jesteście w stanie się wywiązać. Dlatego też przybądźcie tu w postaci pozbawionej zniekształceń, niechaj głosy wasze będą czyste, a mowa zrozumiała i uczyńcie to, co zostało wam polecone.
Przez chwilę nic się nie działo, aż w końcu ziemia tuż obok kręgu z popiołów poruszyła się i wybrzuszyła w formie małego kopca, z którego wylazł stwór nie większy od dorodnego szczura. Blank przypatrywał mu się z obrzydzeniem. Już zapomniał, jak paskudne były te bestie – łyse, niekształtne, na czterech patykowatych kończynach.
Potępieniec rozejrzał się, wciągając powietrze małym nosem. Czerwone ślepia najpierw spoczęły na wciąż mówiącym Pierwszym, a potem skierowały się na martwą krowę.
Pierwszy rzucił jedno przyzwalające słowo, a ohydny stwór popędził do martwego zwierzęcia, które wierzgnęło kopytami. W niemożliwie szybkim tempie wgryzł się w brzuch krowy, w którym całkowicie znikł, a po chwili, cały umazany krwią i wnętrznościami, wylazł na zewnątrz, ciągnąc za sobą kawał wątroby.
Blank odwrócił wzrok. W ciągu minionego półrocza Pierwszy obudził już całe mnóstwo potępieńców na kolejnych cmentarzach, ale obecne ciało Blanka miało naprawdę delikatny żołądek.
– Pójdę po ubrania – stwierdził, zatykając usta i nos chusteczką.
– Idź. Nie chcemy, żebyś się rozchorował – powiedział niemal z rozbawieniem Pierwszy.
Blank czym prędzej się oddalił. Dopiero przy samochodzie nabrał w płuca duży haust świeżego powietrza. Stwory z cmentarza były ohydne, mieszkały pod ziemią, kopiąc tam niezliczone tunele, aby tylko dorwać się do nieboszczyków. Zżerały mięso, ubrania, nawet kości. Prawie nigdy nie wychodziły na powierzchnię, chyba że zostały wezwane przez pierwszego żniwiarza, który już dawno temu odkrył sposób, jak zmusić je, aby mu służyły. Nazywali siebie nijami, od imienia Nija – słowiańskiego boga, pana podziemi. Jednak Pierwszy od zawsze zwał ich potępieńcami.
Minęło pół godziny, zanim Blank wziął z bagażnika pięć kompletów ubrań i wrócił między groby.
– Ominęła cię cała zabawa – powiedział Pierwszy, nawet na niego nie patrząc.
Blank zmierzył wzrokiem czterech nagich, muskularnych i bardzo podobnych do siebie mężczyzn, stojących przed jego panem.
– Ubierzcie się – rozkazał Pierwszy. – I będziecie musieli się wykąpać – dodał po chwili, marszcząc nos.
Blank rzucił ubrania na ziemię, odsuwając się od mężczyzn, którzy jeszcze przed godziną byli ohydnymi szczurami, hienami cmentarnymi siedzącymi głęboko pod ziemią. Nadal zalatywało od nich surowym mięsem.
– A gdzie piąty? – zapytał Blank, gdy na ziemi został jeden komplet ubrań. Pierwszy się uśmiechnął, zerkając na ostatniego potępieńca, który siedział kilka metrów dalej.
– Dla niego mam specjalne zadanie…
¢
Jak każdego ranka, Magda wstała wcześnie i jedząc śniadanie, włączyła komputer, żeby przejrzeć lokalne wiadomości.
– „Podpalacz w Wiatrołomie”? – przeczytała na głos nagłówek jednego z portali z lokalnymi wiadomościami. – Hmm – mruknęła, przewijając stronę. – Tydzień temu spłonęła firma Fischera – czytała, przeżuwając kanapkę. – Właściciel magazynu ocenił straty na co najmniej kilkaset tysięcy złotych. Uuu, nieźle. Spłonęły maszyny oraz dwie ciężarówki. W sobotę ogień ogarnął dom mieszkalny w Polanach, małej wsi pod Wiatrołomem, a w środę kompleks budynków wypoczynkowych nad jeziorem Kamiennym. Policja prowadzi śledztwo i szuka powiązań między kolejnymi podpaleniami… Jasne.
Odchyliła się na krześle, wyciągając ręce do góry.
– Nie wierzę, że to zwykły podpalacz – stwierdziła.
Opuściła dłonie i założyła je za głowę, wciąż wpatrując się w monitor.
Z opowiadań Feliksa wiedziała, że niegdyś podpalenie było jednym z najcięższych grzechów przeciwko wspólnocie. Domy zbudowane z drewna, dachy pokryte gontem lub słomą były nadzwyczaj łatwopalne. A gdy zajął się jeden budynek, zazwyczaj płonęła też reszta: dom, chlew, stajnia, obora… W ciągu kilkunastu minut można było stracić cały dobytek. Wierzono, że człowiek, któremu spłonął dom, może przynosić pecha i mało kto był skory przyjąć go oraz jego rodzinę pod swój dach. Dlatego nikt nie miał litości dla podpalaczy. Jeśli przyłapano takiego na gorącym uczynku, często wrzucano delikwenta do ognia, który rozniecił, aby zginął w męczarniach. A potem jego dusza błąkała się po świecie jako spaleniec.
Magda wypiła łyk chłodnej już herbaty. Gdyby Feliks tu był, na pewno potrafiłby powiedzieć, czy pożary wzniecała potępiona dusza, czy jakiś piroman. Wiedziałby też, jak go dorwać.
Po chwili zastanowienia dziewczyna sięgnęła po telefon i zadzwoniła do seniorki rodu Wojnów, osiemdziesięcioletniej ciotki Jadwigi. Kobieta była nieco zdziwaczała, ale stanowiła istną skarbnicę wiedzy.
– Halo? – usłyszała po dziesięciu sygnałach.
– Cześć ciociu, to ja.
– Jaka ja?
Magda westchnęła.
– Ja, Magda.
– Jaka Magda?
– A ile Magd nazywa cię „ciocią”?
– Ach, no tak. Tylko jedna. A więc, co chcesz dziecko? Tylko mów szybko, bo zaraz zaczyna się mój serial.
– Ciociu, ty wiesz wszystko, co się dzieje w okolicy – zaczęła Magda, chcąc połechtać jej ego.
– Oczywiście – odparła ciotka mniej zniecierpliwionym tonem.
– A słyszałaś o tych podpaleniach w naszej gminie?
– A kto o nich nie słyszał?
– To co o nich sądzisz?
– Hm… – Ciotka zamyśliła się. – A ty?
– Ja myślę, że to spaleniec, ale od ostatniego pożaru upłynęło już za dużo czasu, żeby się przekonać.
– Ano jo.
Magda usłyszała w słuchawce melodię z ulubionego serialu ciotki. Jak zwykle Jadwiga oglądała telewizję podkręcając głos tak, że w kuchennych szafkach drżały filiżanki. I jak zwykle nie do końca słuchała tego, co się do niej mówiło.
– I tak sobie myślałam, ciociu, że ty zawsze masz informacje z pierwszej ręki, więc gdyby coś jeszcze działo się w tej sprawie… Zadzwonisz do mnie?
W słuchawce zaległa cisza przerywana odgłosami kłótni głównych bohaterów serialu. Magda nie potrafiła nawet określić języka, którym się porozumiewali.
– Co? – odezwała się ciotka. – Tak, tak, oczywiście, moje dziecko. Muszę kończyć. Do zobaczenia.
Ciocia Jadwiga rozłączyła się.
– Super – westchnęła Magda, kończąc śniadanie. – Mam nadzieję, że chociaż zapamięta, o co prosiłam.
Po śniadaniu założyła skórzaną kurtkę, wokół szyi zawiązała kolorową apaszkę i – z jak zwykle wypchaną torbą – pojechała do pracy.
Tego dnia w księgarni był taki ruch, że nie usiadła nawet na chwilę, a po południu twarz zaczęła ją boleć od ciągłego uśmiechania się do klientów.
Za każdym razem, kiedy miała choć minutę wolnego czasu, odświeżała stronę internetową lokalnej gazety, na wszelki wypadek, gdyby miała przeczytać o nowych podpaleniach. Jednak prasa wciąż milczała.
Przed osiemnastą pościerała kurze z półek, zmiotła i umyła podłogę, aby zamknąć o pełnej godzinie.
Z przyzwyczajenia zerknęła na telefon, mając nadzieję, że jakimś cudem nagle zadzwoni do niej Feliks. Ale jedyne co zobaczyła, to godzina i data, gdy nagle uruchomiły się wibracje, a na ekranie pojawiło się zdjęcie ciotki Jadwigi z wytkniętym językiem.
– Cześć, ciociu!
– Chciałaś wiedzieć o tych podpaleniach – zaczęła Jadwiga.
– Tak?
– No to w tej chwili pali się stodoła Rowińskich w Pasiece.
– Naprawdę? Skąd wiesz?
– Nie wierzysz mi?! – oburzyła się ciotka.
– Oczywiście, że wierzę! – zapewniła. – Ale w tej chwili?
– Nie, jutro – mruknęła ironicznie Jadwiga.
– Bomba! – ucieszyła się Magda. – To znaczy bardzo źle – zaczęła się tłumaczyć. – Muszę to w takim razie sprawdzić. Na wszelki wypadek.
W słuchawce na chwilę zapadła cisza.
– Ciociu? Tylko nie mów rodzicom, dobrze?
– Nie powiem im, jeśli ty nie powiesz, że wiesz to ode mnie.
– Umowa stoi! – ucieszyła się dziewczyna. – To trzymaj się i do zobaczenia!
Magda rozłączyła się i zaczęła czym prędzej przeglądać zawartość swojej torebki, a kiedy tylko upewniła się, że ma przy sobie wszystko, czego potrzebuje, zamknęła księgarnię i wsiadła do samochodu. Nie miała zamiaru pytać mamy o radę, bo doskonale wiedziała, jaką usłyszałaby odpowiedź. Jednak ktoś musiał zająć się spaleńcem. Ktoś, kto potem będzie mógł wytknąć Feliksowi, że potrafi poradzić sobie w trudnej sytuacji… Oczywiście jeśli tylko wujek powróci.
Pasieka była niewielką wsią znajdującą się pięć kilometrów za Wiatrołomem. Magda już z daleka zobaczyła na niebie kłęby czarnego dymu. Nie musiała wiedzieć, kim są ci Rowińscy, żeby bezbłędnie trafić na miejsce.
Samochód zostawiła na leśnym dukcie w bezpiecznej odległości od płonącego gospodarstwa. Resztę drogi przebyła pieszo, a gdy dotarła na miejsce, ujrzała grupkę gapiów. Większość z nich nagrywała pożar na telefonach komórkowych. Nikomu nie przeszło przez myśl, że gospodarze mogą potrzebować pomocy.
Magda przecisnęła się przez niewielki tłumek i stanęła na jego czele. Ujrzała ogień, który pochłonąwszy stodołę, powoli zaczął zamierać, choć ze szkieletu budowli wciąż buchały płomienie.
Strażacy polewali wodą nie dogasający budynek, a dom znajdujący się obok stodoły oraz chlew z drugiej strony.
– Nikomu nic się nie stało? – zapytała Magda najbliżej stojącego mężczyznę.
– Nie, nikogo nie było w stodole – odparł ten, nie przerywając filmowania.
– A zwierzęta?
– Też żadnych. A świnie wyprowadzili z chlewa jak tylko stodoła zaczęła się palić.
Magda pokiwała głową, ciesząc się, że i tym razem nikt nie padł ofiarą pożaru.
Przez minutę jeszcze wpatrywała się w dogasające płomienie, ale potem oderwała od nich wzrok. W końcu nie była tu po to, żeby przypatrywać się pożarowi. Przyjechała, aby pozbyć się sprawcy podpalenia.
Odłączyła się od grupki gapiów i ruszyła wzdłuż stodoły, zachowując bezpieczną odległość. Zresztą od zgliszcz tak buchało gorącem, że nawet nie zamierzała się do nich zbliżać.
Wkrótce zobaczyła to, czego szukała – wąską ścieżkę wypaloną w trawie, wiodącą na pola znajdujące się poza wsią. Teraz już nabrała pewności, że sprawcą pożarów nie był człowiek, a mściwy duch.
Wciąż idąc wzdłuż czarnej ścieżki, wyciągnęła z torby metalowy pręt i garść suszonego bagna – rośliny rosnącej na podmokłych terenach i doskonale przydającej się podczas polowania na spaleńca.
Droga powiodła ją przez pole uprawne, z którego nieśmiało wystawały zielone kiełki żyta. Słońce wkrótce skryło się za pobliskim lasem, a temperatura gwałtownie obniżyła się, choć Magda wcale nie czuła chłodu. Zachód pokolorował niebo na najróżniejsze odcienie różu, które szybko zaczęły blednąć.