Текст книги "Pusta noc"
Автор книги: Paulina Hendel
Жанры:
Городское фэнтези
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 21 страниц)
– Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś schizofrenikiem i masz manię prześladowczą? – odparł zmęczonym tonem Waldemar i skierował się do salonu
– Ale tym razem było inaczej! – zapewnił Gauza, drepcząc tuż za nim.
Waldemar usiadł w fotelu, zapalił papierosa i wpatrzył się w znajomego.
Jak zwykle był ubrany w gruby, wełniany sweter i paskudne, stare spodnie na kant. Okulary ze szkłami grubymi niczym denka od słoików sterczały mu na długim nosie. Szpakowate włosy, zazwyczaj zaczesane tak, aby ukrywać zakola i łysinę na czubku głowy, teraz stroszyły się we wszystkie strony. Niebieskie, wodniste oczy nie przestawały niespokojnie badać otoczenia.
– Wywalą cię kiedyś z roboty za te głupoty – stwierdził spokojnie Waldemar.
– W pracy się pilnuję i nic nie mówię – odparł Gauza.
Usiadł na kanapie, ale po chwili zerwał się z niej, żeby odchylić ciężkie zasłony i wyjrzeć na ulicę.
– Kiedyś się złamiesz. – Waldemar zaciągnął się papierosem.
– Nie dam im się złamać – zapewnił hardo gość.
– Aha, jasne. Ciekawe tylko, jak nowe pokolenie młodych, ambitnych ludzi ma się rozwijać, skoro uczy ich taki świr.
– Mam już blisko do emerytury – mruknął Gauza.
– A wtedy już w ogóle nie dasz mi spokoju.
– Waldemar. – Mężczyzna zwrócił niespodziewanie trzeźwe spojrzenie na lekarza. – Tym razem widziałem to naprawdę. Jestem tego pewien. Było inaczej niż zazwyczaj, kiedy rzeczywiście mam omamy. To coś… ten pies… istnieje naprawdę. Wracałem z parku, a on stał pod moim domem i wpatrywał się w moje drzwi. Był olbrzymi. Jak cholerny koń! Miał czerwone, gorejące ślepia. Aż słabo mi się robi, gdy tylko go sobie przypomnę. Był cały czarny, miał zmierzwioną sierść i śmierdział zgnilizną.
– To był pewnie wilczur twojej sąsiadki. – Waldemar machnął ręką.
– To nie był jej pies! – krzyknął piskliwie nauczyciel.
– Siadaj, uspokój się, naleję ci kielicha…
– Ty myślisz, że potrzebuję wódki?! Wtedy to dopiero bym miał wizje! Aż dreszcz mnie przechodzi, kiedy przypomnę sobie, jak jego łańcuch brzęczał po asfalcie!
– Łańcuch? – zainteresował się nagle lekarz, pochylając się w fotelu.
Popiół z papierosa, którego trzymał między pożółkłymi palcami, bezszelestnie spadł na linoleum.
– Przecież mówię! Wielkie bydlę o czerwonych oczach!
– Ale miał łańcuch?
– Tak!
– Słyszałeś kiedyś o zwidach?
– Nie mam żadnych zwidów!!!
Gauza poderwał się z kanapy i zaczął nerwowo krążyć po pokoju.
– Nie to mam na myśli. Zwid to coś pomiędzy pokutującą duszą, a upiorem… – Gauza przeżegnał się. – Czasem przybiera zoomorficzną postać, na przykład czarnego psa z łańcuchem.
– Groźny jest? Będzie szedł moim tropem, aż mnie dopadnie?!
– A skąd mogę to wiedzieć? – Waldemar wsunął do ust niemal zapomnianego papierosa.
– Przecież jesteś specjalistą od tych rzeczy!
– Nie jestem, tylko ich leczę i słyszę to i owo. Z tego co mówili, zwid nie robi ludziom krzywdy… Chyba. Ale ponoć potrafi nieźle przestraszyć.
Gauza opadł bezsilnie na wersalkę.
– I co ja mam teraz zrobić? Przecież nie wrócę do domu, jak to coś siedzi pod moimi drzwiami.
Waldemar zastanowił się przez chwilę.
– Masz telefon? Zadzwonię do… – zawahał się, ale doskonale wiedział, kto ma do niego najbliżej. Pozostali już dawno do niego nie zaglądali. – Jest taki jeden koleś, który zrobi coś z tym kundlem. A ty możesz zostać u mnie na noc… jeśli chcesz.
¢
W nocy Magdę obudził dzwonek telefonu.
– Tak? – zapytała sennie, nie podnosząc głowy z poduszki.
– Muszę pomówić z Feliksem – usłyszała.
– Pan Waldemar? Co się stało?
– Chyba mam dla niego zlecenie.
– Chwila.
Magda przetarła oczy, wstała i boso wyszła z pokoju. Dom pogrążony był w ciszy i ciemności. Najpierw zajrzała do sypialni Feliksa, ale zasłane łóżko wskazywało, że jeszcze nie położył się spać. Wciąż lekko zaspana, przykładając jedną dłoń do ściany, zeszła na dół. Stary zegar wybił jedenastą wieczorem.
– Feliks? – Dziewczyna weszła do salonu, gdzie w fotelu drzemał żniwiarz. – Telefon do ciebie.
Wręczyła mu telefon, ale zamiast wracać do łóżka, przysiadła na kanapie, z marnym skutkiem usiłując usłyszeć Waldemara.
– Wielki, czarny i śmierdzący? – dopytywał Feliks. – Na pewno miał łańcuch? Bo w hycla bawić się nie będę, nie zamierzam wyłapywać zwykłych psów. Szczególnie, jeśli mają właściciela – dodał ironicznie. – Dobrze, zaraz wyjeżdżam. Kiedy będę? Jak dojadę.
Rozłączył się i kilka razy stuknął telefonem w otwartą dłoń.
– I co? – zapytała z niecierpliwością Magda.
– Kolegę Waldemara nastraszył zwid.
– Zwid? Ale super! – ucieszyła się dziewczyna, ale mina jej zrzedła pod karcącym spojrzeniem Feliksa. – To znaczy źle, ale jeszcze nie widziałam zwida.
– I nie zobaczysz – mruknął Feliks, wstając z fotela.
Oddał jej telefon i skierował się do przedpokoju.
– A właśnie, że zobaczę, bo jadę do Czarnej Wody z tobą! – krzyknęła i zerwała się z kanapy.
– Jesteś w pidżamie – przewrócił oczami. – Nie będę czekał, aż się ubierzesz.
– Daj mi minutę. W międzyczasie możesz naszykować trochę krwi świętego Jana – rzuciła przez ramię, wbiegając na schody. – Bo zużyliśmy mu cały jego zapas! – krzyknęła, będąc już na piętrze.
Wpadła do swojego pokoju niczym burza, chwyciła pierwszą z brzegu bluzkę, wywróciła się, wciskając się w spodnie, ale minutę później znalazła się na dole, zarzucając kurtkę na ramiona.
– Co tak długo? – zapytała Feliksa, który wychodził właśnie z piwnicy z butelką pełną przeźroczystego płynu.
Żniwiarz tylko pokręcił głową.
– Ja prowadzę – dodała na wszelki wypadek, zdejmując z haczyka kluczyki.
Półtorej godziny później zaparkowali pod małym, zaniedbanym domkiem.
Waldemar otworzył im drzwi, dzierżąc pogrzebacz w dłoni. Jak zwykle.
– To co z tym zwidem? – zapytał od razu Feliks.
Lekarz zmierzył go wzrokiem, jakby oceniał jego nowe ciało, a na koniec skrzywił się z niezadowoleniem.
– Stał ponoć pod domem Gauzy jeszcze dwie godziny temu – odparł w końcu.
Weszli do salonu, gdzie na starej wersalce siedział roztrzęsiony mężczyzna pod sześćdziesiątkę. W dłoniach gniótł chusteczkę higieniczną.
– To jest ten schizofrenik? – Żniwiarz spojrzał na niego, kładąc podróżną torbę na krześle.
– Wypraszam sobie! Żaden gówniarz nie będzie… – oburzył się Gauza.
– To jest żniwiarz – wtrącił zmęczonym głosem Waldemar. – Ma kilkaset lat.
– Ach… Chyba że tak… – Nauczyciel spuścił z tonu. – A ty? – spojrzał na Magdę.
– Człowiek, ma szesnaście lat – powiedział Waldemar.
– Dwadzieścia – poprawiła nieco urażona Magda.
– Mniejsza z tym. Opowiedz im, co widziałeś – zwrócił się do Gauzy.
Mężczyzna ze szczegółami opowiedział o spotkaniu ze zwidem.
– Pozbędziecie się go, prawda? – zapytał. – Ten diabeł nie będzie siedział pod moim domem co noc?
– Jak się zwidów nie zaczepia, nie zrobią człowiekowi krzywdy – powiedział Feliks.
– Jasne – mruknął nauczyciel.
– Gdzie mieszkasz?
– Pięć domów dalej. – Gauza machnął ręką w stronę okna.
Żniwiarz skinął głową i sięgnął do swojej torby. Za pasek spodni zatknął nóż i wsunął gałązkę szakłaku, drugą podał Magdzie. Do kieszeni wcisnął woreczek z suszonymi ziołami i garść zielonych liści.
– Gotowa?
Dziewczyna skinęła głową, starając się ukryć strach wymieszany z ekscytacją.
– Do zobaczenia później. – Żniwiarz machnął ręką Waldemarowi i Gauzie.
Feliks i Magda wyszli w chłodną noc. Garb księżyca skrył się za chmurami. Kilka latarni na ulicy było rozbitych, lecz te działające zalewały okolicę ciepłym światłem.
Magda nabrała w płuca rześkiego powietrza. W życiu by się do tego nie przyznała, ale dłonie drżały jej z emocji. Kiedyś trochę czytała o zwidach. Ponoć samo ich spojrzenie potrafiło przerazić człowieka tak bardzo, że nie był zdolny do żadnego ruchu: ciało drżało, ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa, a po plecach lał się lodowaty pot. Była ciekawa, czy to prawda, a jeśli tak, to jak zwid zadziała na nią.
– Będziesz trzymała się z daleka – odezwał się Feliks, przerywając jej rozmyślania. – Odwrócisz uwagę zwida, ale nie zbliżysz się do niego. Szakłaku użyj tylko w ostateczności, nie chcemy, żeby uciekł.
– Jak się go wypędza? – zapytała.
– Zwid jest po części upiorem, a po części potępieńcem…
– Tyle to wiem.
– Nie przerywaj mi. Kiedyś wierzono, że pojawia się na ziemi w ramach kary za popełnione grzechy. Ze zwidem w postaci psa stosunkowo łatwo można sobie poradzić, albo i nie, zależy jak na to patrzeć. W każdym razie to łańcuch przypięty do jego obroży symbolizuje jego karę. Trzeba go odpiąć.
Magda przystanęła na środku ulicy.
– Pies wielki jak kuc, a ty mu chcesz obrożę odpinać?
– Takie życie. – Żniwiarz wzruszył ramionami, a potem wyjął z kieszeni kilka zielonych liści. – Natrzyj nimi dłonie, twarz i szyję – polecił, wręczając kilka z nich Magdzie.
– Leszczyną? Po co? – zdziwiła się.
– Czasem myślisz, że wiesz wszystko. Pamiętaj, że jest jeszcze całe mnóstwo rzeczy, o których nie masz bladego pojęcia.
Magda wzięła liście i zaczęła nacierać nimi dłonie.
– Całe mnóstwo rzeczy, o których… – mruczała pod nosem, przedrzeźniając Feliksa.
– Pędy leszczyny umieszczone przy belkach w nowo wybudowanym domu miały chronić mieszkańców przed złem. Podobnie wielu rolników umieszczało je nad wejściem do obory. Często też zmarłym wkładano do rąk orzechy, zanim ich pochowano, aby chroniły ich przed wszystkim, co mogą spotkać na swojej drodze do zaświatów. Leszczyna ma potężną moc. W pewnym sensie dorównuje szakłakowi. My, nacierając nią dłonie i twarze, sprawimy, że zwid nie wyczuje nas zbyt szybko.
Magda na wszelki wypadek potarła liśćmi kurtkę – nie chciała, żeby potem Feliks wypominał jej, że polowanie nie udało się przez nią.
Wkrótce zbliżyli się do domu Gauzy.
– I co? Widzisz go? – zapytała szeptem Magda, rozglądając się uważnie.
– Nie – odparł Feliks, który zapatrzył się w jeden punkt w oddali, gdzie, jak mu się zdawało, widział czyjś cień. – Ale nie martw się, nie mógł uciec daleko. Chodźmy.
Ruszył przed siebie, nie odrywając oczu od podejrzanego cienia, a im byli bliżej, tym silniejsze miał wrażenie, że cień ma ludzki kształt.
– Tam! – szepnęła nagle Magda.
Feliks spojrzał w lewo, gdzie na samym środku drogi, pod rozbitą latarnią, siedział wielki, czarny pies. Wiało od niego smrodem zgnilizny i zepsutych jajek. Zwid wpatrywał się w ciemne okna jednego z domów.
Feliks skinął głową, a potem zerknął przelotnie w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą znajdował się cień, ale ten znikł. Żniwiarze nie miewali omamów, rzadko też mówili, że coś im się przywidziało czy przesłyszało. Jeśli żniwiarz coś widział bądź słyszał, to z całą pewnością to coś tam było. Jednak Feliks teraz nie miał czasu na rozważania na temat natury podejrzanego cienia.
– Daj mi pięć minut – powiedział do dziewczyny. – Zajdę go z drugiej strony. Kiedy zobaczysz mnie naprzeciwko, powoli zbliż się do psa, ale nie więcej niż na dziesięć metrów. Jeśli cię nie zauważy, możesz coś powiedzieć, czy zaszurać butami, żeby zwrócić na siebie uwagę. Kiedy zwid wlepi w ciebie swoje spojrzenie, sparaliżuje cię strach. Nie martw się, to normalna reakcja u ludzi.
– I co dalej? – szepnęła głosem pełnym emocji.
– Po prostu tam stój. Zwid cię nie zaatakuje. Ja w międzyczasie zajdę go od tyłu i spróbuję odczepić jego obrożę. Gdyby było naprawdę źle, użyj tego, co zwykle. – Wręczył jej woreczek z ziołami. – To go odstraszy i ucieknie.
– Ale wtedy nie wiadomo, kiedy znów się pojawi.
– Przynajmniej nie zrobi ci krzywdy. Pamiętaj, pięć minut.
Feliks odszedł w mrok ogródków ciasno upchniętych między domami.
Magda spojrzała na psa, który wciąż siedział pod zgaszoną latarnią i wpatrywał się w jeden z domów. Nie wyglądał szczególnie demonicznie – ot, wielka bestia z czarnym, zmierzwionym futrem. Zerknęła na zegarek – minęła dopiero minuta. A jeśli zwid zobaczy ją wcześniej? Albo po prostu odejdzie, zanim Feliks się do niego zbliży? Starała się nie ruszać, ani nie wydawać żadnych dźwięków, żeby nie zwrócić na siebie jego uwagi przed czasem, co było dość trudne, bo od stania w miejscu zaczęły ją boleć nogi, a pięć minut trwało tyle co wieczność.
Wreszcie zobaczyła ciemną sylwetkę Feliksa, który bezszelestnie wyłonił się z ciemności na drugim końcu ulicy. Powoli uniósł w górę dłoń i gestem dał jej znak, by szła w jego kierunku.
Dziewczyna ruszyła cicho i powoli, latarnia nad jej głową zamrugała i zgasła. Drobne kamyczki zachrzęściły pod jej butami. Serce biło mocniej, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.
Kątem oka zobaczyła, jak Feliks ponownie podnosi w górę dłoń, każąc jej się zatrzymać. Teraz widziała psa znacznie wyraźniej, jego czarną sierść jakby pozlepianą smołą, pysk, z którego buchały kłęby pary i gruby, ciągnący się po ziemi łańcuch przyczepiony do skórzanej obroży.
Magda wzięła głęboki wdech i odchrząknęła, ale zwid nie zwrócił na nią uwagi. Wtedy zagwizdała. Pies powoli odwrócił spojrzenie w jej stronę. Magda w życiu nie widziała tak czerwonych i obrzydliwych oczu. Bestia wlepiła w nią gorejące spojrzenie, hipnotyzując, sprawiając, że straciła wszelką zdolność do ruchu. Czuła, jak drży, ale nie była w stanie poruszyć nawet palcami u rąk. Strużka lodowatego potu spłynęła jej po plecach.
Zwid stanął na czterech łapach – dopiero teraz można było dostrzec, jak jest olbrzymi. Czarne pazury zachrobotały na asfalcie, a poruszony łańcuch zadźwięczał nieprzyjemnie. Latarnie na ulicy zaczęły migotać. Magda poczuła się słaba i bezsilna wobec mocy zwida. Gdyby tylko chciał, rozszarpałby ją na strzępy, oderwał mięso od kości, przegryzł gardło, a drogę splamiłaby jej gorąca krew.
Niemal czuła, jak jego kły gruchoczą jej ręce i nogi. Instynkt samozachowawczy wył, aby uciekała, ukryła się, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Jedyne co mogła zrobić, to nadal wpatrywać się w czerwone, przerażające ślepia i czekać na pewną śmierć. Świat poza nią i zwidem przestał istnieć, wokół panowała ciemność, której nic nie było w stanie rozświetlić.
To koniec, zginę tutaj, na obcej ulicy w obcym mieście – pomyślała Magda, gdy coś nagle przerwało czar.
Ujrzała Feliksa, który stał tuż przy psie i wyciągał rękę w stronę jego szyi.
Nie!!! On cię zabije!!! – chciała krzyczeć, ale z jej gardła wydobywał się zaledwie cichy jęk.
Wtem zwid poczuł żniwiarza, szarpnął łbem i capnął zębiskami tuż przy jego dłoni. Feliks odskoczył do tyłu, a pies rzucił się na niego.
Magda bezsilnie patrzyła, jak Feliks szamocze się ze zwidem, a po jej policzkach spływały łzy. Oczyma wyobraźni widziała, jak potwór go zagryza, a potem zostawia na ulicy jego zakrwawione strzępy. Zaczęła trząść się niczym w malignie.
– Nie! – krzyknęła tak głośno, że zaskoczyła samą siebie.
Feliks zdołał unieruchomić psa, nogami oplatając jego tułów, a ramionami trzymając szeroki pysk. Jednak za każdym razem, gdy usiłował uwolnić jedną rękę, aby sięgnąć nią obroży, pies wyrywał się z taką siłą, że żniwiarz nie był w stanie go utrzymać.
Magda spięła wszystkie mięśnie i podbiegła do nich, zataczając się. Pies wił się w uścisku, sapał i warczał gardłowo. Jego pazury drapały asfalt, a łańcuch brzęczał głośno.
– Przesuń rękę! Nie mogę sięgnąć klamry! – Magda siłowała się ze skórzaną obrożą.
Nerwowo przesuwała po niej palcami, próbując namierzyć zapięcie. Pies wbił w nią spojrzenie czerwonych ślepi, ale starała się w nie nie patrzeć.
– Mam! – Jej palce zacisnęły się na końcówce obroży.
Aby ją odpiąć, musiała najpierw mocniej ją zacisnąć, żeby zwolnić zapięcie. Szarpnęła mocno, aż metalowa końcówka wyskoczyła z dziurki, lecz zablokowała się w następnej. Nagle zwid szarpnął łbem, uderzając Feliksa w szczękę. Żniwiarza na chwilę zamroczyło, ale to wystarczyło, żeby pies uwolnił się z jego uścisku. Stanął na czterech łapach i wpatrywał się w Feliksa, dysząc ciężko. Gdy okazało się, że żniwiarza nie zmroziło ze strachu na widok gorejących oczu, bestia rzuciła się na niego.
Żniwiarz odskoczył do tyłu, wyciągając zza paska szakłak, ale zwid tylko capnął zębiskami w powietrzu, jakby coś go zatrzymało w miejscu.
– Mam go! – krzyknęła Magda, łapiąc za ciągnący się po ziemi łańcuch.
Feliks przechylił się w bok, lecz pies podążył za nim. Nie było szans, aby sięgnął do obroży, nie zostając dotkliwie pogryzionym.
Łańcuch powoli zaczął wyślizgiwać się Magdzie spomiędzy palców, a zwid kłapał zębiskami coraz bliżej Feliksa. Dziewczyna odchyliła się do tyłu jeszcze bardziej. Na ułamek sekundy wypuściła łańcuch z prawej ręki i błyskawicznie wykręciła nadgarstek tak, aby łańcuch zawinął jej się wokół przedramienia.
– Odepnij go! – sapnęła, ale każda próba sięgnięcia obroży przez Feliksa kończyła się fiaskiem.
Pazury zwida rysowały asfalt, a obroża wżęła mu się głęboko w skórę, gdy wyrywał się do przodu, żeby tylko dopaść wroga. Zaślepiła go wściekłość – nie zważał na to, że ktoś trzyma go za łańcuch.
Magda czuła, jak kolejne ogniwa wyślizgują jej się z palców. Zerknęła na obrożę, jeszcze kawałek, mały kawałeczek, a sama się odepnie. Żeby tylko ten przeklęty pies przestał ciągnąć!
Wzięła głęboki wdech. Teraz albo nigdy. Jeśli się uda, to pozbędą się zwida. Jeśli nie… to będzie miała Feliksa na sumieniu.
– Odsuń się! – krzyknęła, przechylając się do przodu.
Na sekundę łańcuch zwiotczał – Magda szarpnęła nim, po czym klamra na obroży puściła. W jednej chwili dziewczyna poleciała do tyłu, a pies rzucił się na Feliksa, który odskoczył, mijając go o milimetry.
Zwid zatrzymał się na chodniku. Spojrzał na ludzi nieco zdezorientowanym wzrokiem, a potem zawył rozdzierająco i odbiegł w ciemną ulicę. Jednak zanim dotarł do jej końca, buchnął płomieniem i znikł, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Magda pozbierała się z ziemi. W dłoni wciąż trzymała łańcuch.
Feliks zerknął na nią, a jego oczy nagle rozszerzyły się.
– Wyrzuć to! – wrzasnął, ale było już za późno.
Metal w ułamku sekundy rozgrzał się do czerwoności. Magda krzyknęła z bólu, wypuszczając łańcuch z dłoni. Nim ten dotknął asfaltu, jego kolor przeszedł z czerwonego w biały, a potem znikł.
– Ja pier… – zaczęła Magda, lewą dłonią chwytając za prawy nadgarstek i przyciskając je do ciała. Zgięła się wpół, wypuszczając z płuc powietrze.
– Pokaż. – Feliks podszedł do niej, ale Magda odwróciła się. – Przyłóż rękę do latarni, powinna być chłodna.
To wcale nie przyniosło dziewczynie ulgi.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że ten przeklęty łańcuch parzy?! – jęknęła, chłodząc wewnętrzną stronę dłoni o zimny metal.
– Bo nie wiedziałem, że będziesz za niego łapała. Chodź do domu doktora, może on będzie miał coś na oparzenia.
¢
– Jesteście pewni, że to coś już nie wróci? – dopytywał się Gauza.
– Uhm – mruknął Feliks, przeglądając zawartość swojej torby.
– Ale na pewno?
– Tak. – Wyjął butelkę z krwią świętego Jana i podał ją lekarzowi.
– Tak mało? – jęknął z zawodem Waldemar.
– Jak chcesz więcej, to zbliża się noc świętego Jana, nazbieraj sobie sam.
– Bo nie mam nic lepszego do roboty – burknął mężczyzna, chowając butelkę do barku.
– Tylko jej przypadkiem nie wypij – powiedział Feliks.
– Ha, ha, bardzo zabawne – mruknął lekarz. – A wy wybieracie się po nowy zapas?
– Oczywiście – odparła Magda. Siedziała na fotelu, trzymając obie ręce na kolanach. Prawa dłoń była przykryta chłodzącym opatrunkiem.
– A jak tam noga twojego kolegi? – zagadnął Waldemar.
– Ładnie się goi. Wczoraj wyjął sobie szwy.
– Tak szybko? – zdziwił się Waldemar.
– Twierdzi, że wszystko goi się na nim jak na psie. – Wzruszyła ramionami. – Długo mam to trzymać? – zapytała, patrząc na rękę.
– A chcesz mieć blizny?
– No nie…
– To jeszcze trochę. A w domu możesz kilka razy przetrzeć rękę wywarem z czarnego bzu. Diabli wiedzą, czy to jest jak zwykłe oparzenie.
– Łańcuch był całkiem zwykły, dopóki nie rozgrzał się do białości i nie znikł – mruknęła dziewczyna.
– Na nas już czas – stwierdził Feliks, zarzucając torbę na ramię. – Zbieraj się. – Kiwnął głową w stronę dziewczyny.
Magda wstała z fotela, wciąż ostrożnie trzymając przed sobą prawą dłoń.
– To do zobaczenia – powiedziała i skierowała się do drzwi.
Feliks ruszył za nią, ale zawahał się w progu.
– Kiedy widziałeś się ostatnio z kimś innym? – zapytał, odwracając się do Waldemara.
– Bo ja wiem? – Lekarz podrapał się po głowie, a potem wyjął z ust papierosa i strzepnął popiół na trawnik. – Nie liczyłem, ale dość długo. Może z pół roku. To dziwne, że nie potrzebowali żadnego szycia ani nic przez ten czas. A co?
– Nic, tak tylko z ciekawości pytam – odparł powoli Feliks, lecz w jego oczach coś się pojawiło. Jakaś iskierka, której lekarz nie potrafił zidentyfikować. – Jakby działo się coś jeszcze, dzwoń.
Waldemar pokiwał głową i zaciągając się końcówką papierosa, patrzył, jak jego goście odchodzą.
– Daj kluczyki – powiedział Feliks.
Dziewczyna zaczęła lewą ręką klepać się po kieszeniach, co wywołało u niego zniecierpliwione westchnienie.
– Trochę wyrozumiałości! – oburzyła się.
– Ja ci nie kazałem ze mną jechać – odparł żniwiarz, biorąc kluczyki. – Sama jesteś sobie winna.
– Nie bądź złośliwy – upomniała go.
– Wsiadaj. – Otworzył jej drzwi od strony pasażera.
Większość drogi pokonali w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach.
Feliks przerwał ciszę dopiero, gdy w oddali zalśniły światła Wiatrołomu.
– Chciałbym, żebyś w najbliższym czasie nie chodziła nigdzie sama – powiedział. – Szczególnie po zmroku.
– Dlaczego? – Magda spojrzała na Feliksa.
– Po prostu mnie posłuchaj, dobrze?
– Feliks, co się dzieje?
– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Możesz wychodzić z tym swoim chłopakiem, ale nie sama.
Dziewczyna skinęła głową.
¢
Feliks usiadł za stołem w dużym pokoju i wpatrywał się w kartkę papieru. Kroki na górze ucichły, co znaczy, że Magda wreszcie położyła się spać. Co miał napisać? Jak ubrać myśli w słowa? Wiedział, że dzieje się coś złego, czuł to całym sobą, ale nie miał na to praktycznie żadnego dowodu.
– Nadio, kiedy się wreszcie odezwiesz? – zapytał ciemność za oknem. – Wiesz, gdzie mnie znaleźć. Zatem dlaczego milczysz?
Ciepłe światło małej lampki zalewało pokój, tworząc w kątach cienie. Gdzieś na górze rozległo się trzeszczenie desek. Stary dom nigdy nie milkł, ale Feliks zdążył już na nowo przyzwyczaić się do jego dźwięków.
Mrok za oknem zaczęła rozjaśniać delikatna łuna, a on nadal nic nie napisał. Poranna szarówka przemieniła się w jasny, pogodny dzień. Na piętrze rozległ się tupot bosych stóp, w rurach zaszumiała woda, a kwadrans później do pokoju zajrzała Magda z mokrymi włosami.
– Już na nogach? – zdziwiła się.
– Powiedzmy. Jak ręka?
Pokazała mu wewnętrzną stronę dłoni, na której przecinało się kilka brązowych pasków przypalonej skóry.
– Nie jest źle, ale w nocy bolało jak cholera. Jesz śniadanie? – zapytała, kierując się do kuchni.
– Zaraz – odparł Feliks, zdejmując zakrętkę z pióra. Już wiedział, co napisać.
Nadia, ktoś śledzący go, ten podejrzany typ w opuszczonym hotelu, cieniści prześladujący Magdę… Nie prosił o pomoc – chciał tylko wiedzieć, czy inni cokolwiek zauważyli. A może on sam zaczął popadać w paranoję?
Skreślił pożegnanie na ostatnim liście, w szufladzie odszukał cztery koperty i je zaadresował. Nie podobał mu się obecny charakter pisma. Był taki koślawy i jakby pisany niepewną ręką, jednak nie miał czasu, żeby go poćwiczyć. Miał zbyt wiele na głowie.
Do pokoju weszła Magda, niosąc dwie miski płatków z mlekiem.
– Co to? – zapytała, stawiając jedną z nich na stole obok listów.
– Przydaj się na coś i wyślij je w drodze do pracy.
Dziewczyna, wciąż stojąc przy stole, zaczęła jeść.
– Piszesz do kolegów żniwiarzy? – zapytała, wyjmując łyżkę z ust. – Jakiś zjazd organizujesz?
– Nie kpij, bo nigdzie więcej cię już z sobą nie zabiorę – zagroził, przysuwając sobie miskę.
– A ja nie pożyczę ci samochodu.
Jedząc, Magda wpatrywała się w adresy nakreślone na kopertach. Zawsze chciała wiedzieć więcej o innych żniwiarzach, ale Feliks nie był skory do rozmów o nich.
– Ty zmywasz. – Odstawiła pustą miskę na stół, zgarnęła z niego listy i ruszyła do wyjścia.
Feliks poczekał, aż zamknie za sobą drzwi, a potem wziął do ręki telefon. Były trzy numery, które jeszcze musiał sprawdzić. Choć znał je na pamięć, na wszelki wypadek zerknął do starego, pożółkłego notesu.
Gdy wykonał pierwszy telefon, w słuchawce odpowiedziała mu cisza, a po chwili usłyszał damski głos oznajmiający, że abonent jest poza zasięgiem lub ma wyłączony telefon.
– Pięknie – mruknął, rozłączając się.
Pod drugim numerem odezwała się jakaś dziewczynka, twierdząc, że to musi być pomyłka.
Feliks bez większych nadziei wykręcił trzeci numer. Długi sygnał w słuchawce przeciągał się w nieskończoność i żniwiarz już miał odłożyć telefon, kiedy po drugiej stronie usłyszał jakieś trzaski.
– Tak? – odezwał się niepewny głos.
– Dzień dobry, z tej strony Feliks Wojna, dodzwoniłem się do Antoniego?
– Tak, ale nie ma go…
– W takim razie kiedy wróci?
– No właśnie nie wiem, nie widziałem go już od kilku tygodni.
Feliks znieruchomiał.
– Kilka tygodni? Co się stało?
– Nie wiem, nie mówi mi wszystkiego.
– A pan jest…?
– Och, przepraszam, nie przedstawiłem się. Bolesław Suchocki, jestem sąsiadem Antoniego i opiekuję się jego mieszkaniem, kiedy wyjeżdża. Wczoraj, podlewając kwiaty, znalazłem ten telefon i go naładowałem. Nie sądziłem, że ktoś się odezwie… W każdym razie ostatnio jechał gdzieś na północ. To była jakaś sprawa z upiorem, chyba. Od tego czasu się nie widzieliśmy.
– Proszę mu przekazać, żeby się ze mną skontaktował, gdy wróci – poprosił Feliks, zanim się rozłączył.
Schował telefon do kieszeni, przez ramię przerzucił sobie kurtkę i, zignorowawszy zmywanie naczyń, wyszedł z domu. Nadeszła pora na odwiedzenie pobliskich cmentarzy i sprawdzenie, czy nie dzieje się na nich nic podejrzanego. A jak wystarczy mu czasu, wybierze się na patrol po okolicy. Jeżeli gdzieś czają się jacyś nawi, znajdzie ich i odeśle daleko stąd.
¢
Na cmentarzach panował spokój, żaden z grobów nie był naruszony. Na dwóch świeżych wciąż leżały lekko podwiędłe kwiaty.
Feliks mijał bramę, kiedy rozdzwonił się jego telefon.
– Co jest? – zapytał.
– Sprawdziłam te adresy, gdzie kazałeś wysłać mi listy – zaczęła Magda.
– I?
– I jeden z nich to jakiś stary, zamknięty magazyn, nie sądzę, żeby mieli tam skrzynkę pocztową. Inny dom został chyba wyburzony, przynajmniej tak to wygląda na mapie w Internecie. Kolejny w ogóle nie istnieje… Ja nie wiem, skąd ty je bierzesz.
– A ostatni?
– Ostatni… ach, to ten. Tak, stoi tam dom, ale na mapie satelitarnej wygląda na opuszczony. I to dawno.
– Psiakość – mruknął Feliks.
– Poszukałam też w sieci ludzi możliwe, że spokrewnionych z tymi żniwiarzami i wydaje mi się, że znalazłam adres mailowy chłopaka, który jest z rodziny Wandy. Napisałam do niego i odpisał mi, że nie widział jej od pięciu miesięcy. Co prawda twierdzi, że to normalne i już wcześniej się zdarzało, ale…
– Dobra, dzięki – odparł Feliks i już chciał się rozłączyć.
– Poczekaj! – zatrzymała go Magda.
– Co?
– Feliks, nie zastanawia cię, że to niedługo po twojej śmierci?
– Nie.
– Ale my też tak długo na ciebie czekaliśmy…
– Przypadek. To na razie.
¢
– Rozłączył się! – oznajmiła światu Magda. – Kiedy on ma do mnie interes, to może gadać w nieskończoność, ale jak ja zaczynam, to odkłada telefon. Przypadek – powtórzyła ironicznie. – Jasne, sam w to nie wierzy. Pomóc w czymś?
– Nie, tak tylko się rozglądam – odparła kobieta, która właśnie weszła do księgarni.
Magda opadła na krzesło i potarła bandaż na dłoni. Poparzenie bolało ją bardziej, niż była skłonna przyznać, ale nie zamierzała się nad sobą użalać.
Bezwiednie wodziła wzrokiem za klientką, która kręciła się przed regałami, a w końcu wyszła bez słowa. Potem przyszły trzy nastolatki szukające prezentu dla koleżanki. Na wszystkie propozycje Magdy kręciły nosem, a na koniec wybrały popularny ostatnio romans. Po zapłaceniu rozchichotane dziewczyny ruszyły do drzwi, w których minęły się ze starszą panią szukającą „czerwonej książki ze słonecznikiem na okładce”. Minął ponad kwadrans, zanim Magda namierzyła żółty tom z polem maków.
– Tak! To ta książka! – ucieszyła się staruszka.
Magda, pakując książkę, uśmiechnęła się do siebie, rozbawiona tą zabawą w detektywa.
Kiedy została sama, zaczęła poprawiać książki na regałach, biorąc do rąk egzemplarze z dostawy z poprzedniego dnia, zapoznając się z informacjami z okładek, a co jakiś czas przeglądając ich zawartość. Potem włączyła komputer i przejrzała lokalne wiadomości.
Kolejny rolnik twierdził, że niedaleko jego pola wylądowali kosmici.
– Ludzie nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. – Magda pokręciła głową, patrząc na filmik mający być dowodem na istnienie obcej rasy z innej planety.
Rolnik pokazywał wąską dziurę w ziemi o cylindrycznym kształcie, ciągnącą się pionowo w dół na aż sześć metrów. Jego zdaniem ludzie nie byliby w stanie czegoś takiego zrobić.
– Pewnie lokalna firma budowlana znowu robiła odwierty zimą, kiedy ziemia była wciąż twarda i nie został na niej ślad po żadnym sprzęcie – mruknęła dziewczyna. – A jeśli podłoże jest z gliny, to nic dziwnego, że dziura się nie zapadła.
Już nie pierwszy raz spotkała się z czymś takim. Jednak dalsze wywody rolnika przykuły jej uwagę, gdyż skarżył się na to, że zaginęło mu kilka krów, tak samo jak w wielu innych gospodarstwach.
– Dlaczego ktoś miałby kraść bydło? – zmarszczyła brwi.
Nie sądziła, żeby miało to cokolwiek wspólnego z nawimi, ale mimo wszystko postanowiła powiedzieć o tym Feliksowi, gdy tylko się z nim zobaczy.
¢
Nadia ze świstem zaczerpnęła tchu. Wyprostowała się gwałtownie – nowe ciało jak zwykle było zesztywniałe i nie chciało odpowiadać na komendy.
Przez chwilę dziewczyna zastanawiała się, gdzie jest i co takiego ważnego miała zrobić. Spieszyła się. Tak bardzo zależało jej na czasie, ale za nic nie potrafiła sobie przypomnieć dlaczego. Powoli powiodła wzrokiem dookoła.
Siedziała sama w samochodzie… a raczej tym, co z niego zostało. Przednia maska była wygięta, na szybie wykwitła pajęczyna pęknięć, a deska rozdzielcza poszła w drzazgi. Tuż przed dziewczyną, prawie na wyciągnięcie ręki, wyrastał z ziemi gruby pień, na którym zatrzymał się samochód.
– Justyna – szepnęła imię, które wypłynęło z odmętów pamięci i należało do kobiety siedzącej za kierownicą.
Odetchnęła, przymknęła oczy i w pamięci odtworzyła ostatnie chwile zmarłej. Kobieta jechała w odwiedziny do znajomej, zostało jej jeszcze niespełna dwadzieścia kilometrów, kiedy nagle zza drzew wyskoczyło nowiutkie, srebrne audi. Za kierownicą siedział młody chłopak. Jedno spojrzenie na niego wystarczyło, aby uznać, że jest jeszcze mocno „wczorajszy”. Pędził przed siebie z prędkością, która była bardzo niebezpieczna na tej wąskiej drodze wijącej się przez las. Beztrosko ścinał zakręt i za późno zauważył samochód jadący z naprzeciwka.