Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 22 страниц)
Baza Marynarki Wojennej EU Narvik
4 lutego 2211 ESD, 04:06
Za iluminatorem właśnie dokował „Królewski Dąb”. Olbrzymi lotniskowiec wisiał przy
głównym stanowisku cumowniczym bazy Narvik, otoczony rojem błyszczących niczym świetliki pojazdów technicznych. Niewielkie, jednoosobowe stateczki uwijały się jak w ukropie, montując rękawy transportowe, podłączając systemy zewnętrzne i oznaczając granice strefy dokowania bojami.
Generał Solskjaerd obserwował ich bezgłośny taniec od kilku minut. Brisbane, stojący przy biurku przełożonego, czekał cierpliwie.
Wreszcie starszy, niski mężczyzna odwrócił się w jego stronę. Przygładził siwe włosy.
– Więc „Kalipso”, „Cień” i „Sztorm”. Trzy z pięciu naszych okrętów do działania za liniami wroga.
– Tak jest. Zdaję sobie sprawę z przekroczenia swoich kompetencji. Uznałem jednak sprawę za pilną.
– Ze względu na stare logi nawigacyjne. – Szef Dowództwa Operacji Specjalnych nie
zmienił tonu.
– „Alta” spotkała się ze „Skowronkiem”, wykonały razem dwa skoki. Nawet śladowe dane
dotyczące jej lokalizacji nadal są lepsze niż żadne, a skoro „Skowronek” się znalazł... – Brisbane wzruszył ramionami. – Tonący brzytwy się chwyta. To szansa, której po prostu nie możemy przepuścić. Nie będzie drugiej.
Wąskie usta generała wykrzywiły się w ponurym uśmiechu. Starszy mężczyzna
w zamyśleniu wbił wzrok w hologram strategiczny. Sześćdziesiąt dwa systemy gwiezdne
kontrolowane przez Unię Europejską mogły wydawać się wielkim dominium, jednak mapa nie mówiła wszystkiego. W ciągu kilku miesięcy po Dniu wojna pochłonęła większość gęsto zaludnionych systemów – tak się składało, że miały one również najbogatszą infrastrukturę, a przez to stanowiły ważne cele strategiczne. Ocalała ludzkość szybko zaczęła przypominać grupy złomiarzy walczące na gruzach cywilizacji o resztki spadku. Często pod szumną nazwą „kontrolowanego systemu gwiezdnego” kryły się dwie stacje górnicze, po stu pięćdziesięciu ludzi na każdej i frachtowiec, który zawijał do nich raz na pół roku. Obecnie rozpaczliwie brakowało funkcjonującego przemysłu utraconego na rzecz wrogów, zniszczonego lub zaginionego, kiedy po utracie danych nawigacyjnych do części kolonii nie dało się po prostu trafić...
Oczywiście, sytuacja Imperium i Stanów Zjednoczonych prezentowała się podobnie, ale
Chińczycy dysponowali niemal dwukrotnie większym terytorium, a Amerykanie pozostawali
niewiele w tyle. Matematyka zdecydowanie była wrogiem Unii.
Przez kilka chwil obaj oficerowie milczeli. Wreszcie Solskjaerd uruchomił ekran osobisty i spojrzał po raz tysięczny na wyświetlony raport.
– Właściwie wbrew prawdopodobieństwu... Ma pan szczęście. Wygląda na to, że wszyscy
mamy.
– Nie cieszmy się zbyt wcześnie. Na sygnał wywoławczy wrak odpowiedział
szerokopasmówką. Nie ma możliwości, żeby Amerykanie go nie wyłapali. „Sztorm” zagłuszył
raport lokalnego garnizonu, ale to kwestia dni, zanim się zorientują, że coś jest nie tak...
Solskjaerd przygarbił się lekko, wpatrzony przed siebie niewidzącym wzrokiem. Milczał.
Podejmował decyzję. Brisbane czekał cierpliwie. Przełożony, choć wyglądał niepozornie, był
jednym z najbystrzejszych umysłów, jakie miała do zaoferowania kadra oficerska Unii
Europejskiej. W głowie starszego człowieka ścierały się koncepcje, analizowane były wykresy zysków i strat, ważone krótko-i długoterminowe konsekwencje decyzji.
Wreszcie generał na powrót się wyprostował.
– Więc trzeba będzie tam uderzyć. Zyskamy trochę czasu i będziemy mogli w poszukiwania zaangażować większe siły. Dostanie pan Drugą Kompanię Zwiadu, akurat jest pod ręką. Zobaczę, ile sił da się przekierować w trybie natychmiastowym.
– Amerykanie odpowiedzą.
– Tak.
– Trzeba będzie się liczyć ze stratami.
– Tak.
– Na jakie możemy sobie pozwolić?
Generał Solskjaerd przez chwilę wpatrywał się w wyświetlony na ekranie raport.
– Tak – odpowiedział w końcu.
Prawo wojny
Prom desantowy DS-09 Clansman nr 64-11
27 marca 2211 ESD, 23:08
Clansman runął ku powierzchni New Quebec, rozpychając gęstniejącą atmosferę pancernym
kadłubem. Wpięty w fotel Marcin Wierzbowski oblizał nerwowo wargi. Tyle się nasłuchał
opowieści o twardzielach zasypiających podczas zrzutów bojowych, iż właściwie oczekiwał, że prędzej czy później sam stanie się jednym z nich. Ale albo nie był jeszcze prawdziwym weteranem, albo te historie były jedną wielką bzdurą.
Boleśnie świadom zagrożeń, jakie czyhały na pikujący desantowiec na terytorium wroga,
nie mógł powstrzymać wyobraźni przed wypełnianiem jego głowy obrazami pocisków
przeciwlotniczych, uszkodzonych tarcz termicznych i katastrof spowodowanych awarią jednej z tysięcy drobnych części, które weszły do produkcji seryjnej, ponieważ były tanie. Nie mógł
zasnąć czy choćby się rozluźnić. Zwyczajnie bał się jak diabli.
Pewnym pocieszeniem był fakt, że nie drzemał też nikt inny. Ani porucznik Cartwright,
skupiona na wymianie przez komunikator uwag z pilotem, ani olbrzymi sierżant McNamara, ledwo mieszczący się w swoim stanowisku, ani wsparty na erkaemie Szafa, który swoim zwyczajem oglądał po kolei każdy element oporządzenia. CJ żuł końcówkę zgaszonego papierosa i jednocześnie gadał coś półgębkiem do Jackiego. Chłopak chłonął opowieść radiooperatora z szeroko otwartymi oczami. Przez chwilę Wierzbowski był nawet ciekaw słów kolegi, ale przez szum silników clansmana nie dało się nic wyłowić. Pewnie zresztą było to normalne CJ-owe gadanie.
Drobna Kicia, z jasną grzywką, która jak zwykle wymykała jej się spod hełmu, bębniła
paznokciami w trzymaną na kolanach apteczkę. W tej chwili jeszcze bardziej niż zwykle
przypominała Barbarę. Marcin uśmiechnął się smutno na wspomnienie młodszej siostry.
Skupione na sobie spojrzenie bardziej wyczuł, niż zauważył. Wciśnięty w kąt, owinięty
w CSS-ową pelerynę Thorne, który dotychczas obserwował spod półprzymkniętych powiek
manipulującego przy uprzęży Sokole Oko, patrzył teraz na Marcina badawczo. Wierzbowski wytrzymał dwa uderzenia serca i odwrócił wzrok. Nie potrafił rozszyfrować Thorne’a, który wydawał się nie tyle częścią oddziału, co jego chwilowym sojusznikiem. Marcin zawsze miał
wrażenie, że niemal trzydziestoletni szeregowiec widzi pluton tak, jak wilk może widzieć stado owiec.
Ale nawet on był całkiem przytomny.
Wierzbowski sięgnął do kieszeni na piersi kamizelki taktycznej, wydobył talię kart i szybko przetasował. Błękitne grzbiety zatańczyły mu w dłoniach. Wyćwiczone, praktycznie odruchowe ruchy w jakiś sposób uspokajały. Lubił się nimi bawić, żartował, że przynoszą mu szczęście.
Oczywiście, w takim przypadku pewnie nie wylądowałby tutaj. Przełożył karty i dotknął grzbietu pierwszej z nich. Będzie walet pik. Przyjrzał się awersowi. No tak, uśmiechnął się krzywo. Jeśli próbuje się w ten sposób sprawdzić, co przyniesie los, może lepiej nie pamiętać układu kart i przebiegu tasowania.
Poczuł lekki wstrząs kadłuba maszyny i delikatną, ledwo uchwytną zmianę rytmu pracy
silników. Poszły wabiki. Wchodzili w strefę zagrożenia ogniem przeciwlotniczym. Szybko przełożył talię i odkrył wierzchnią kartę. Siódemka kier. Szczęśliwa wróżba. Oby prawdziwa.
Kilkanaście minut lotu minęło drużynie Wierzbowskiego bez rozmów, w starannie
ukrywanym napięciu. Wreszcie prom zadygotał po raz kolejny i – na ile Marcin mógł wierzyć błędnikowi – wyrównał lot. Musieli już się zbliżać do bazy Juno, gdzie stacjonowały główne siły Czterdziestego Regimentu, od prawie trzydziestu sześciu godzin walczące o planetę z garnizonem amerykańskim. Nierówną walkę, trzeba dodać – ponad pięć tysięcy żołnierzy sił inwazyjnych Unii dawało dwunastokrotną przewagę liczebną. Wierzbowski nie mógł się jednak pozbyć irracjonalnego wrażenia, że kilkaset metrów niżej amerykański strzelec spogląda na sylwetkę clansmana poprzez celownik wyrzutni przeciwlotniczej. Że na małym ekranie maszyna już obwiedziona jest czerwonym prostokątem sygnalizatora namiaru. Że zaraz naciśnięty zostanie spust i śmiercionośny pocisk pomknie wprost w desantowiec. Wierzbowski otrząsnął się. Nie lubił
zrzutów. Dobrze, że zaraz mieli lądować.
– Pierwsza drużyna, zmiana planów – zabrzmiał nagle w słuchawkach głos porucznik. Na
swoim stanowisku Cartwright obróciła się w stronę pozostałych żołnierzy. Marcin widział, jak kobieta porusza ustami, ale słyszał ją tylko dzięki komunikatorowi. – Przyszły nowe rozkazy, lądujemy poza strefą bezpieczną. Sierżancie, przygotujcie ludzi do desantu za osiem minut.
Odprawa na dole, jak połączymy się z resztą plutonu.
Wierzbowski zamrugał szybko kilka razy. Jak to? Zamiast do bezpiecznej bazy mieli lecieć od razu na front?
– Status strefy? – McNamara już odpinał pasy, nie zważając na nadal nierówny lot promu.
– Żółty, brak kontaktu.
Olbrzymi mężczyzna kiwnął głową i przeszedł w stronę rampy desantowej. Zdawał się
w ogóle nie reagować na lekkie przechyły maszyny. Zupełnie jakby grawitacja miała dla niego zbyt duży respekt, żeby zmuszać go do balansowania – pomyślał Marcin. Uśmiechnął się odruchowo.
Dobrze było widzieć spokój na twarzy dowódcy drużyny, choć z drugiej strony, Wierzbowski nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był on zdenerwowany. Sierżant emanował niemal widoczną aurą stabilności, sprawiając, że wszystko jawiło się w jaśniejszych barwach. Nie było ważne, czy sytuacja była zła, czy dobra, czy właśnie byli pod ogniem artylerii, czy szturmowali umocnione pozycje wroga, w pobliżu zwalistego podoficera rzeczywistość zdawała się przekształcać, żeby ułatwić życie jemu i jego podwładnym. Jeśli w korpusie kolonialnym istniała jakakolwiek stała, był
nią niezniszczalny sierżant Colin McNamara.
– Siedem i pół minuty! – huknął olbrzym, obracając się w stronę wpiętych w stanowiska
żołnierzy. – Procedura: desant na nieznanym terenie, perymetr okrężny, pierwsza strefa naprzeciwko rampy! Thorne i Sokole Oko, potem Szafa i ja, potem Wierzbowski i Jackie. Kicia i CJ idą z porucznik Cartwright, ani kroku od niej. Trzymać się blisko ziemi i czekać na rozkazy.
Macie siedem minut na przypomnienie sobie raportu środowiskowego. Zrozumiano?
– Tak jest! – rozległ się w odpowiedzi nierówny chór głosów. Najgłośniejszy był jak zawsze Jackie, nadal przekonany, że głośne okrzyki i duch bojowy zaprowadzą go wprost na szczyty wojskowej kariery.
W stanowisku naprzeciwko Wierzbowskiego Thorne uśmiechnął się złośliwie. Marcin
wyciągnął z kieszeni munduru datapad i przejrzał skąpe informacje, jakie otrzymali na odprawie ogólnej. New Quebec była w pełni sterraformowana, choć trudno było ją nazwać idealną.
Roślinność przyjęła się słabo i nie związała podmokłego gruntu, przez co poszczególne placówki kolonii wybudowano pośród trzęsawisk. Obrazu planety dopełniała potwornie wysoka wilgotność powietrza i mała widoczność wywołana częstymi mgłami. Z drugiej strony, temperatura była całkiem znośna, nie trzeba było nosić ani skafandrów, ani nawet masek tlenowych, a lokalna woda, po zaprawieniu końskimi dawkami tabletek uzdatniających, dawała się nawet pić. W dodatku doba dobrze zgrywała się ze standardową – dwadzieścia cztery godziny osiem minut. Nie trzeba będzie się przestawiać. Nie najgorsze miejsce.
Na kilkunastu filmach zamieszczonych w katalogu odprawy widział obrazy planety, które
przesłały im jednostki pierwszego rzutu. Szary całun przykrywający nieliczne, poskręcane rośliny wybijające się nisko ponad grunt. Reflektory żłobiące jasne tunele w kłębach mgły. Oznaczoną markerami linię kompozytowych płyt, po których pełzły transportery, niczym opancerzone żuki z błyszczącymi oczyma świateł. Pędzące po stalowym niebie, gnane silnymi na dużych wysokościach wiatrami chmury. Zdecydowanie nie przypominało to marcowej aury, ale nie było w tym nic dziwnego. Cała Unia posługiwała się datą standaryzowaną według kalendarza ziemskiego. Materiał wideo nie dawał zresztą odpowiedzi na pytanie, jaka pora roku panuje na planecie. Może nawet i wiosna. Jedno trzeba było przyznać – jak na nie najgorsze miejsce New Quebec wyglądała przygnębiająco.
•
W trakcie kwadransa, jaki upłynął pomiędzy momentem, w którym wypadli z desantowca
i rozsypali się, tworząc przepisowy perymetr, a nadejściem pozostałych drużyn, Marcin zdążył
zniechęcić się do New Quebec. Po nocnym niebie pędziły chmury, przesłaniając niemal całkowicie gwiazdy ułożone w nieznane Wierzbowskiemu konstelacje. Zimna woda wypełniająca każde zagłębienie w błotnistym gruncie przemaczała mu nogawki, karabin, który żołnierz bez przekonania wymierzył mniej więcej w środek przydzielonego sektora, ciążył w rękach jakby bardziej niż zwykle, a żaden system wizyjny gogli nie pozwalał przebić się wzrokowi przez mleczną zasłonę.
Żołnierzy drugiej i trzeciej drużyny dostrzegli, kiedy ci niemal na nich weszli. Nie najlepszy znak dla potencjalnych działań wojennych. Dwadzieścia kilka osób na małej przestrzeni powinno tworzyć coś w rodzaju tłoku, gdzie cały czas zauważa się obecność innych ludzi, ale jakimś cudem Marcin nadal czuł się tak, jakby był zupełnie sam.
Krótka odprawa, która nastąpiła później, rozproszyła nieco obawy Wierzbowskiego. Nie
było tu aż tak niebezpiecznie, jak myślał.
– Nasłuch zlokalizował amerykańską placówkę przekaźnikową oznaczoną jako Delta Dwa
Zero – mówiła Jeyne Cartwright półgłosem. Choć stała tylko o kilka kroków od nich, była lepiej słyszalna w słuchawkach komunikatora niż bezpośrednio. – Według danych wywiadu niewielką, budynek centralny plus trzy dodatkowe stanowiska antenowe, odległe o około półtora kilometra, ale pozbawione obsady. Naszym zadaniem będzie zajęcie celu i przekazanie do dowództwa danych z ich komputera komunikacyjnego.
– Sprawdzamy, co wiedzą? – zapytał McNamara.
– Owszem. – Cartwright skinęła głową. – I upewniamy się, że nie przekażą tego dalej. Delta Dwa Zero ma milczeć. Dowództwo nie uściśliło, o jaką wiadomość chodzi, chcą po prostu cały log.
– Tajemnica, kurwa, jak zawsze. Nie dla nas, trepów, ta wiedza – mruknął CJ.
– Nie dla ciebie, Janeirao, to pewne. – Porucznik miała doskonały słuch. – Natura danych nie jest istotna. Zadanie ma zostać bezwzględnie wykonane w ciągu czterech i pół godziny, tyle czasu posterunek będzie jeszcze zagłuszany. Potem zabierają magów na główny teren działań.
Operacja raczej prosta, ale czas jest w niej kluczowy, dlatego wysłano nas.
Porucznik wydobyła datapad i wprowadziła kilka poleceń. Stojący najbliżej żołnierze
nachylili się, żeby lepiej widzieć ekran urządzenia.
– Według dowodzenia jesteśmy jakieś trzy kilometry od celu, kierunek na północny wschód.
Wyruszamy zaraz, pierwsza drużyna na szpicy, druga i trzecia na flankach. – Cartwright wskazała kierunek ukrytą w rękawicy dłonią. – Pytania?
– Wiemy coś o siłach wroga? – spytał McNamara, nadal pochylony nad datapadem.
– Ekstrapolując naszą wiedzę na temat podobnych placówek – jedna drużyna, pięć do ośmiu osób, szczątkowy perymetr, raczej tylko sensory, choć całkowitej pewności nigdy nie ma.
– Wsparcie? – chciała wiedzieć dowodząca drugą drużyną Niemi.
– Jesteśmy w zasięgu zajętej przez nasze siły kolonii o numerze czternaście. Stacjonuje tam Trzeci Batalion. Jeżeli uznają to za uzasadnione, będą w stanie zareagować w ciągu godziny do dwóch.
– Czyli nie. – Kiwnęła głową Niemi.
– Czyli nie, dopóki nie okaże się to konieczne, sierżancie – skorygowała porucznik. –
Jednak biorąc pod uwagę dane dotyczące wcześniejszych akcji przeciwko tego rodzaju obiektom, nie należy oczekiwać zbyt zaciętego oporu.
Słysząc to, stojący obok Polaka Jackie niemal westchnął z zawodu. Oczywiście, był
jedynym. Nikt nie lubił strzelaniny. Unia mogła mieć tu przewagę liczebną, jednak nie czyniło to jej żołnierzy kuloodpornymi. Choć większość znajomych Marcina zgrywała twardzieli przed kolegami z oddziału, to jednak w głębi duszy walki bał się każdy. Może z wyjątkiem takich maniaków jak Thorne czy Wunderwaffe Weiss. Wzrok Wierzbowskiego odruchowo powędrował w stronę Niemca z trzeciej drużyny. Wunderwaffe stał nieruchomo na skraju okręgu. Jego CSS zdążył już zabarwić się na jasnoszaro, przez co żołnierz był ledwo widoczny na tle otoczenia. Pomimo gogli, naciągniętej na nos chusty i peleryny Weissa nie można było pomylić z nikim innym. Niemal idealnie regulaminowa postawa, poruszająca się powoli, miarowo, ze stałą prędkością lufa karabinu, wreszcie oporządzenie, niezmiennie sprawiające wrażenie nowego, nie pozostawiały cienia wątpliwości. Weiss jakimś cudem zawsze wyglądał tak, jakby wycięto go żywcem z podręcznika szkoleniowego.
Czasem Marcin miał wrażenie, że Wunderwaffe jest Jackiem Reedem, tylko przesuniętym
w czasie o kilka lat. I nieco mniej pogodnym. Właściwie całkiem pozbawionym uczuć.
– Pierwsza, ruszamy – dziarskim głosem zakomenderował McNamara. – Sokole Oko
z Thorne’em naprzód, Wierzbowski i Szafa z lewej, ja i Jackie z prawej, Kicia i CJ w środku, trzymacie się blisko pani porucznik.
Kilka metrów od niego Sanchez i Niemi wydawali podobne dyspozycje pozostałym
drużynom.
Polak popatrzył w stronę, w którą mieli wyruszyć. Kłęby mgły nie tylko ograniczały
widoczność, ale niemalże hipnotyzowały lekkim falowaniem, a kiedy nastawił uszu, zdawało mu się, jakby gdzieś pośród nich ktoś... syczał? Szeptał?
– Wierzbowski, pora na nas. – Wyższy od Marcina o dobre dziesięć centymetrów Szafa
poklepał go po ramieniu, wskazując znikającego właśnie we mgle Sokole Oko.
– Jasne. – Polak pokiwał szybko głową i ruszył za erkaemistą.
28 marca 2211 ESD, 01:08
Marcin Wierzbowski spojrzał z niedowierzaniem na zegarek. Szli zaledwie godzinę, o jakieś trzy mniej, niż mu się zdawało. Cóż, w jednostajnej scenerii bagna New Quebec łatwo można było stracić poczucie czasu. Poza błotem pod nogami wszędzie dookoła widział właściwie tylko jasnoszary opar. Czasem tylko mignęła mu rozmyta CSS-em i mgłą sylwetka któregoś z kolegów lub gałąź jednej z groteskowo zdeformowanych miejscowych roślin.
Coś było nie tak z akustyką tego miejsca. Marcinowi co chwila zdawało się, że słyszy
całkiem blisko kroki grupy Sancheza i Niemi, choć wiedział, że pozostałe drużyny idą o dobre pięćdziesiąt metrów z tyłu. Nie był w tym zresztą osamotniony – w trakcie marszu zatrzymywali się kilkakrotnie z powodu fałszywych alarmów wywołanych tego rodzaju złudzeniami.
Do tego miejsca trzeba się będzie przyzwyczaić.
– Poruczniku – w słuchawce rozległ się nagle głos Sokolego Oka. Prowadzący szpicę kapral nawet przez radio zdawał się lekko zakłopotany. – Widzimy cel, ale jest mały problem.
– Pluton, stop – zareagowała natychmiast Cartwright. Wierzbowski przyklęknął w błocie, rozglądając się czujnie dookoła. Kilka kroków od niego Szafa powolnym ruchem przeładował
erkaem. – Alvarez, melduj. Personel? Perymetr?
– Perymetr nie powinien być problemem, pani porucznik – mówił dalej Sokole Oko. –
Prawdopodobnie wyłączony, placówka oświetlona i otwarta.
– Alvarez, potwierdź, perymetr nieaktywny? Skąd to wiesz?
– Zdaje się, że Amerykanie użyli tego miejsca jako punktu zbornego dla uchodźców. Obok bunkra stoją namioty, wszędzie kręcą się ludzie, cywilne ubrania. Kilkanaście osób.
Cartwright milczała przez chwilę. Oczywiście, krótką. Jeyne Cartwright nigdy nie
pozwalała sobie na długie wahanie w obecności swoich ludzi.
– Zrozumiałam, Alvarez. Zostańcie na pozycji, druga i trzecia dołączcie do mnie.
McNamara, przygotuj ludzi do wejścia na teren przy obecności cywili.
– Nie walczyłem jeszcze w terenie z cywilami – zabrzmiał w słuchawce pełen
zdenerwowania szept Jackiego. – Jak bardzo to się różni od walki z regularnym wojskiem?
– Jak już będzie strzelanina? – Stojący obok Marcina Szafa potarł grzbietem dłoni po
policzku. Ton jego głosu wyrażał tylko zmęczenie. – Na linii frontu? Na ogół wcale się nie różni.
•
– Jeśli chcemy przejąć te dane, będziemy musieli wejść szybko – mówiła Lisa Niemi.
Dowódcy naradzali się przy wyłączonych komunikatorach, ale za to zaledwie kilka kroków od Wierzbowskiego. – Jeśli damy im czas, zniszczą rdzeń, a potem to już kwestia szczęścia.
– Jeżeli zaatakujemy, oni będą się bronić – pokręcił głową McNamara. – Będą ofiary, nie ma siły, żeby nie było. Szafa ma rację, nawet jeśli mi się to nie podoba.
– Zdaję sobie sprawę z tego, że spostrzeżenia szeregowego Warda nie są bezpodstawne. My jednak mamy zadanie do wykonania.
– Ile czasu zajmie im położenie systemu? – Sanchez wzruszył ramionami. – Może damy
radę to jakoś wypośrodkować?
– Janeirao – Cartwright włączyła komunikator – jak długo potrwa zniszczenie logów tego rodzaju systemu?
– Kur... ee, znaczy bardzo trudno powiedzieć, pani porucznik. – CJ zastanowił się chwilę. –
Jakby położyć granaty, gdzie trzeba, to mamy problem, ale jeśli w pełni legalnie i bez wysadzania, to pewnie z minutę – dwie.
– Rozumiem, dziękuję. – Porucznik na powrót wyłączyła mikrofon. – Minuta – dwie to nie tak mało czasu.
– Możemy próbować minimalizować straty w cywilach, ale to jest wojna. – Niemi rozłożyła ręce. – Musimy liczyć się z tym, że będą ofiary.
– Wolałbym nie podchodzić do tego w ten sposób. – McNamara potarł kark wielką łapą.
– Colin, nikt nie preferuje takich rozwiązań – odparła sierżant drugiej drużyny. – Po prostu czasem trzeba.
– Jeśli wejdziemy szybko i z buta, może nawet nie być strzelaniny – rzucił Sanchez bez przekonania.
– Jesteśmy żołnierzami, ich bezpieczeństwo jest też naszym problemem. – Zwalisty
mężczyzna nie ustępował.
– W porządku, dziękuję za opinie. – Cartwright zdjęła hełm i przez chwilę przyglądała się jego wewnętrznej stronie. – Wracajcie do swoich, zaraz wyruszamy.
•
Stacja łącznościowa Delta Dwa Zero nie wyglądała pokaźnie. Pojedynczy zamaskowany
bunkier, zwieńczony opancerzoną konstrukcją anteny był otoczony małą kolonią kopuł namiotów wspartych na jego ścianach. Amerykanie wystawili na zewnątrz reflektory i grzejniki, w kilku miejscach stały przenośne zbiorniki na wodę.
– Tu siły kolonialne Unii Europejskiej! Macie trzydzieści sekund, żeby wyjść bez broni przed budynek! – krzyknął rozpłaszczony w błocie tuż poza strefą światła McNamara. – Każdy wystrzał, wybuch lub działanie w tym czasie zostanie uznane za akt agresji! W takim przypadku zaatakujemy i nie możemy ręczyć za życie cywili w waszej placówce! Dwadzieścia sekund!
Życie prowizorycznego obozu zamarło. Wysoki, tęgi mężczyzna w niebieskim
kombinezonie roboczym znieruchomiał w trakcie jedzenia, z łyżką pomiędzy plastykową tacką a ustami. Może pięćdziesięcioletnia kobieta o stanowczych rysach twarzy szybkim ruchem wciągnęła za siebie mniej więcej dziesięcioletniego dzieciaka. Kilka osób cofnęło się, jakby te parę kroków robiło jakąś różnicę.
Wierzbowski zacisnął ręce na karabinie. Właśnie tracili cały element zaskoczenia i jeśli tamci mają w nosie ofiary postronne, to będzie niezła zabawa. Może metr obok niego leżał Szafa z erkaemem wspartym na plecaku. Lufa broni mierzyła w wejście do bunkra, doskonale widoczne w światłach rozstawionych na użytek cywili reflektorów.
Z drugiej strony miał Jackiego oddychającego szybko i nierówno. Maskująca chusta zsunęła mu się na szyję i Wierzbowski widział, jak szeregowiec co chwilę nerwowo oblizuje wargi.
– Spokojnie, wychodzimy! Nie strzelać! – Usłyszeli krzyk z wnętrza przysadzistego
budynku.
Chwilę później wyszła z niego piątka Amerykanów.
Prowadzący ich całkowicie łysy porucznik mógł mieć czterdziestkę. Na bladej twarzy
poznaczonej siatką drobnych blizn mocno odcinały się oczy, jakby wyrzeźbione dosyć topornym dłutem. Nie nosił ani hełmu, ani gogli, ani broni. Jedynym fragmentem jego osprzętu była słuchawka i laryngofon zestawu łącznościowego.
Pozostali trzymali się kilka kroków za dowódcą.
– Pierwsza, ruszamy. Janeirao, bądź gotowy.
Osłaniana przez ludzi Sancheza i Niemi pierwsza drużyna ostrożnie weszła w krąg świateł
amerykańskiej placówki. Idący po prawej stronie szyku Wierzbowski czuł na sobie spojrzenia kilkunastu par oczu. Podświadomie oczekiwał pułapki, tego, że za moment jankesi sięgną do ukrytej broni albo zajazgocze schowany gdzieś kaem. Pozostali chyba też, bo wszyscy rozglądali się czujnie i ostrożnie stawiali kolejne kroki. Lufa karabinu Thorne’a mierzyła dokładnie w pierś amerykańskiego oficera, który jednak zdawał się nic sobie z tego nie robić.
– Porucznik Haddock, Korpus Kolonialny Stanów Zjednoczonych. Dowódca D-2-0 –
powiedział lekko zachrypniętym głosem.
– Porucznik Cartwright, Europejskie Siły Kolonialne, Ósma Dywizja. – Cartwright zrobiła krok do przodu.
Haddock zasalutował.
– Rozumiem, że to na pani ręce powinienem złożyć kapitulację placówki?
– Sytuacja mocno utrudnia walkę, w istocie. Doceniam troskę o cywili. – Kobieta
przesunęła gogle na hełm i spojrzała znacząco na namioty. – Ilu macie ludzi?
– Tylko tych czterech personelu wojskowego. Oraz osiemnastu cywili. Zakładam, że
zostaną objęci ochroną.
– Zrozumiałe. Janeirao, do środka. Sierżancie, razem z nim, proszę. – Cartwright kiwnęła na CJ-a.
Technik wraz z osłaniającym go McNamarą ruszyli biegiem do budynku. Cartwright
odprowadziła ich wzrokiem. – Formalności, sam pan rozumie.
Haddock tylko uśmiechnął się kwaśno.
Minutę później placówka należała do nich.
Nie było tego wiele – większą część bunkra zajmowało pomieszczenie komunikacyjne.
Zwykle pełniące rolę serca stacji przekaźnikowej, obecnie było zimną kryptą wypełnioną martwymi urządzeniami i ciemnymi ekranami. Jak można było przewidzieć, ludzie Haddocka zrobili, co mogli, zanim zdali broń.
CJ, Kudłaty i Isaksson natychmiast podpięli swoje konsolety, próbując reanimować główny system, i z pomieszczenia dobiegały głównie ich przeplatane przekleństwami uwagi.
Kilka pomieszczeń stanowiących resztę powierzchni placówki było wypełnionych
prowizorycznymi posłaniami, kocami termicznymi, schnącymi ubraniami i poskładanymi
z wojskowym drylem rzeczami osobistymi co najmniej kilkunastu różnych osób. Pomimo faktu, że wszyscy Amerykanie znajdowali się na zewnątrz, budynek robił wrażenie zatłoczonego.
Porucznik Haddock i jego ludzie zostali zabrani przez Cartwright do środka, kiedy tylko pierwsza drużyna zabezpieczyła budynek. Ciekawość robiła swoje i przez chwilę Wierzbowski nawet zazdrościł Szafie i Thorne’owi, których porucznik zabrała jako obstawę.
Potem jednak pochłonęły go inne sprawy.
Podczas gdy druga drużyna pozostała poza strefą światła amerykańskiej placówki, trzecia przyszła pomóc w zaprowadzeniu porządku wśród uchodźców. Na dowodzącego nią Sancheza, pod nieobecność McNamary, spadł obowiązek organizacji obozowiska. Wysoki Hiszpan o aparycji kryminalisty zajął się zadaniem z budzącym zaskoczenie wyczuciem. W ciągu kilku minut powstał
spis wszystkich cywili, a Kicia i Ricardo zajęli się sporządzaniem listy potrzeb medycznych.
Sierżant wyznaczył też łącznika ze strony Amerykanów – został nim niejaki Maine, wysoki, na oko sześćdziesięcioletni, chudy jak szczapa mężczyzna o wyglądzie kaznodziei.
Ludzie, choć nadal nieufni, przynajmniej przestali sprawiać wrażenie oczekujących na
rozstrzelanie.
To już było coś.
Wierzbowski wiedział oczywiście, że po Dniu nacisk na przestrzeganie konwencji spadł
i rzeczywistość wojny często stała w sprzeczności ze szczytnymi ideałami cywilizowanego konfliktu. Zawsze zakładał jednakże, iż oficerowie je pamiętają, i teraz cieszył się, że –przynajmniej w przypadku Cartwright – okazywało się to prawdą.
Uśmiechnął się na widok Ricardo tłumaczącego jakiemuś dziesięciolatkowi konieczność
wzięcia sprayu wzmacniającego. Niski sanitariusz gestykulował żywo, wymachując dozownikiem na wszystkie strony. Przed sąsiednim namiotem Kicia prowadziła rozmowę z ciemnoskórą Amerykanką w zaawansowanej ciąży. Dziewczyna przerzucała jednocześnie szybko zawartość apteczki, nie spoglądając na medykamenty ani razu. Polak nawet był ciekaw, jaki specyfik odpowiedni dla ciężarnej sanitariuszka znajdzie w wojskowym pakiecie medycznym.
Tuż obok Marcina Kowboj zwijał papierosa. Kiedy zobaczył, że szeregowiec mu się
przygląda, wyciągnął woreczek z tytoniem w jego stronę i uniósł pytająco brwi.
– Dzięki, nie. – Wierzbowski wykonał odmowny gest dłonią.
– Wedle uznania. – Wzruszył ramionami tamten i zgrabnie zakończył zwijanie bibułki.
Marcin zaczął znowu odczuwać wilgoć w butach – uświadomił sobie, że nie zwracał na nią uwagi przez ostatnie minuty. To był oczywisty znak, że adrenalinowy haj przechodził.
Pierwsza bitwa na New Quebec przebiegła zaskakująco dobrze.
•
Dwadzieścia minut później przywołał go Sanchez. Dowódca trzeciej drużyny rozmawiał
właśnie z cywilnym łącznikiem (Maine, tak się chyba nazywał – przypomniał sobie Marcin). Polak podszedł do podoficera, brnąc w głębokiej po kostki wodzie kryjącej grząskie błoto.
– Dobrze, że jesteś, Wierzbowski. Pan Maine – wskazał na swojego rozmówcę – twierdzi,
że wewnątrz placówki znajdują się leki nasercowe pani... eee... Caranthe?
– Cannarathe, Josephine Cannaranthe – poprawił cywil, krzywiąc się lekko. Wskazał
ruchem ramienia na mniej więcej trzydziestoletnią, całkiem ładną, ciemnoskórą kobietę
przycupniętą na składanym stołku. Opatulona w wojskową pelerynę wyciągała dłonie w stronę przenośnego grzejnika. Bacznie obserwowała rozmawiających, jednak kiedy tylko Wierzbowski spojrzał w jej kierunku, uciekła wzrokiem. – Syndrom Ingresola, potrzebuje swoich leków co sześć godzin.
– Właśnie, Cannaranthe. – Sanchez uśmiechnął się przepraszająco. – Oni nie mogą
wchodzić do budynku, więc ty tam pójdziesz i przyniesiesz jej saszetkę.
– Tak jest. – Marcin kiwnął głową.
– To niebieska torebka z selvy, tej wielkości – Maine nakreślił dłońmi w powietrzu
prostokątny kształt mniej więcej rozmiaru datapada. – Jest w pomieszczeniu mieszkalnym numer dwa, na posłaniu zaraz po prawej od wejścia.
– Niebieska, w mieszkalnym dwa, po prawej. Bez problemu – powtórzył Wierzbowski.
Cywil przytaknął.
– No to zmykaj, Wierzba, to tyle. – Dowódca poklepał Marcina po ramieniu.
– Tak jest. – Polak spojrzał raz jeszcze w stronę Josephine Cannaranthe, ale Amerykanka wbiła wzrok w błoto pod nogami. Przez chwilę żołnierz miał ochotę podejść do niej i powiedzieć, że nie musi się bać, że nie są ich wrogami, że walczą tylko z wojskiem, a według prawa wojny cywile są święci. Robił już krok w jej stronę, ale zrezygnował. Bo niby czemu miała mu uwierzyć?
Przecież to przez ich inwazję siedziała teraz na bagnie na rozkładanym krzesełku, a to, czy dostanie swoje leki, zależało od dobrej woli najeźdźców z Czterdziestego Regimentu.
Westchnął cicho i skierował się do bunkra posterunku.
Pierwszą osobą, którą zobaczył wewnątrz, był Szafa, oparty niedbale o ścianę tuż obok