Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 17 (всего у книги 22 страниц)
– Rozumiem. – Niemi skinęła głową. – W takim razie sugeruję, żeby na terenie Dunkierki pozostała pani porucznik, Isaksson, Carrera i Bueller. Oficer nie jest konieczny do wykonania zadania, za to przyda się tutaj, Carrera w nocy zaliczył dwie utraty przytomności, Bueller ledwo chodzi, a Isaksson powinna siedzieć na radiostacji i trzymać kontakt z promami.
Jej słowa wywarły natychmiastową reakcję wśród żołnierzy.
– Kurwa jebana ich mać! – W ustach Neve’ a przekleństwa zlały się w jedno słowo.
Erkaemista mruczał w zasadzie do siebie, ale Marcin był tuż obok. – Czemu oni?
– No i tyle z mojego szczęścia – skrzywił się Szczeniak.
– Hej, nie będę tu siedzieć – parsknęła Isaksson. Szwedka spojrzała prosząco na Cartwright.
– Chcę lecieć.
– Właśnie, ona chce lecieć! – O’Bannon wyszczerzył się radośnie. – Biorę jej miejsce.
Blada jak ściana Kicia wbiła wzrok w wodę. Wargi dziewczyny lekko drżały, ale nie
powiedziała ani słowa.
Thorne sprawdził karabin, a nieruchomy Weiss patrzył wyczekująco na Cartwright.
– Cisza. – Głos porucznik, choć wcale nie głośny, natychmiast uciął dyskusję. – Na terenie Dunkierki zostaje Trasic, Carrera, Niemi i Bueller.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Pewnie, wszyscy zazdrościli tym, którzy mieli zostać – nikt nie chciał pchać się na akcję, tuż przed ewakuacją było to niemal jak wyzwanie rzucone losowi.
Z drugiej strony, wybór Cartwright był oczywisty. Bueller, która z trudem chodziła, i Carrera, w stanie jeszcze gorszym niż Kicia, zupełnie nie nadawali się na akcję. Morale Małego było złe nawet jak na średnią Dunkierki, a Niemi była zastępcą porucznik. Może i sensowniej byłoby zostawić oficera, ale Wierzbowskiemu jakoś nie wydawało się możliwe, żeby Cartwright zdecydowała pozostać w punkcie ewakuacyjnym.
– Pani porucznik – spokojny półgłos Niemi przerwał ciszę – uważam, że powinnam lecieć.
Zamiast mnie w bazie może pozostać kapral O’Bannon, tu nie będzie potrzebny starszy podoficer.
– Tam też nie, sierżancie, nie widzę więc powodu...
– Proszę – przerwała jej cicho Finka.
Cartwright zamilkła. Przez chwilę obie kobiety mierzyły się wzrokiem. Wreszcie oficer
skinęła głową.
– O’Bannon, zostajesz – powiedziała tylko. – Reszta, start za dziesięć minut. Pozbierajcie tyle amunicji, ile dacie rady. Isaksson, do mnie.
Odpowiedział jej nierówny chór kilku „tak jest”, parę skinięć głowami i ponure
pomrukiwanie Neve’a.
•
– Marcin... – Wierzbowski zauważył technika dopiero, kiedy ten się odezwał. Mały,
pomimo pozornej niezgrabności miewał momenty, kiedy poruszał się całkowicie bezszelestnie.
– Przybyłeś pławić się w tym, że zostajesz? – zdążył wypalić, zanim się zorientował, że kolega nie jest właściwym adresatem sarkastycznych uwag.
– Nie, skądże! Szkoda, że jeszcze nie pozwalają wam odpocząć. – Iriam Trasic cofnął się o krok, unosząc obie dłonie. – Ale tam są ranni. Tak trzeba.
– Wiesz... – Wierzbowski chciał skomentować, ale wtedy dotarło do niego, że Trasic
najprawdopodobniej dokładnie tak uważa. Ten człowiek był po prostu za porządny na wojsko.
Poklepał kolegę po ramieniu. – Masz świętą rację.
Mały wbił wzrok w sięgającą mu do kostek wodę. Przez chwilę zbierał się w sobie, szarpiąc nerwowo za pasek uprzęży.
– Zgubiłem twój amulet – wyznał w końcu. – Ja... zabrałem go z obozu na bitwę, bo się
strasznie bałem i... Nie wiem, co się stało, potem jak sprawdzałem, nie było go. Zabrałem go
„Świstakowi”, żeby ochronić siebie, i zgubiłem.
Mówiąc to, ani razu nie podniósł wzroku. Wierzbowski szybko rozejrzał się dookoła, ale nigdzie nie mógł dostrzec Kici. Wyglądało na to, że sam będzie musiał opanować tę sytuację.
Problemem było, że nie do końca wiedział, o co technikowi chodzi.
– Nic się nie stało? – Spróbował.
– Wszystko zepsułem. Przez to musieliśmy zniszczyć „Świstaka”. – Mały najwyraźniej był
zrozpaczony. – Bo stchórzyłem.
– Bo... A, o to ci idzie! – Wszystko nagle stało się bardziej klarowne. – Wiesz, nie sądzę, żeby to była twoja wina. Nie wiem, czy istniał jakikolwiek sposób, żeby pomóc „Świstakowi”.
– Jak to? – Mały spojrzał na niego z niezrozumieniem.
– Pewne rzeczy po prostu się dzieją. – Wzruszył lekko ramionami. – Na inne mamy wpływ.
I wiesz co?
– Tak?
– Właściwie potrzebujesz nowej karty. – Sięgnął do hełmu i odczepił przyklejonego doń asa pik. – Z tym przebiłem się przez Przesmyk, a potem przez bitwę, gdzie byłem na pierwszej linii.
Powinno świetnie się nadać.
– A ty? – Iriam Trasic niepewnie sięgnął po kartę wielką jak szufla dłonią.
– Ja mam całą resztę. – Marcin dotknął kieszeni bluzy. – Jak one nie przyniosą mi szczęścia, to już nic mi nie pomoże.
•
Silniki strumieniowców już pracowały, kiedy wrócili z polowania na sprzęt. Dunkierka pod tym względem znajdowała się w fatalnym stanie, więc i łupy były mizerne. Kilka granatów, zapasowe ogniwo do systemów wizyjnych i zaledwie cztery magazynki – to wszystko, co udało się Marcinowi zdobyć. Nie zmieniało to faktu, że w chwili obecnej grupa Cartwright miała przy sobie więcej broni i amunicji niż cała reszta obsady punktu ewakuacyjnego – ale też i największe szanse na kontakt z wrogiem.
Woda kotłowała się, kiedy żołnierze wsiadali na pokłady mangust, brnąc przez nierówne
linie zmarszczek wywołanych podmuchami silników. Znajomy, wysoki świst turbin zagłuszał
wszystkie inne odgłosy, stawiając kurtynę dźwięku pomiędzy żołnierzami, którzy mieli odlecieć, a tymi, którzy zostawali. Marcin poprawił plecak i rzucił okiem na idącego obok Sokole Oko, który wsiadał na pokład „Betty” jako drugi, po Thornie. Niski Hiszpan uśmiechnął się uspokajająco i powiedział coś, ale wizg strumieniowców zagłuszył jego słowa. Wierzbowski odruchowo pokiwał
głową i uniósł do góry kciuk. W końcu, co mógł mówić w tym momencie kapral?
Kawałek dalej Niemi pomagała Kici wsiąść do pokiereszowanego „Dachowca”.
Wierzbowski skrzywił się odrobinę – nie powinni byli jej brać. Na miejscu znajdowali się jacyś medycy, a dziewczyna była w tylko nieco lepszym stanie niż Carrera. Nawet z odległości dobrych trzydziestu kroków mógł zauważyć, że medyk była blada i zdawała się mieć problemy z wejściem na pokład strumieniowca.
Dopiero kiedy Isaksson poklepała go w ramię, zorientował się, że się zatrzymał.
– Nie tamuj kolejki, puść inne dzieci – krzyknęła mu wesoło radiooperatorka niemal wprost do ucha. Nie potrafił przestać się dziwić, jak Szwedka utrzymywała taki doskonały humor. Była inna niż Thorne, który przyjmował ciosy rzeczywistości wzruszeniem ramion, i niż Weiss, po prostu zawsze gotowy. Isaksson była podekscytowana. Niebezpieczeństwo zdawało się ją napędzać.
Czasem Marcin zastanawiał się, czy nie bierze jakichś paskudnie mocnych prochów.
– Zostawię ci miejsce koło... – Obrócił się i przerwał w pół słowa. Kilkanaście metrów dalej stało dziesięciu, piętnastu, dwudziestu ludzi. Przerwano przygotowania do ewakuacji, kapitan Sztem wyszedł przed punkt dowodzenia, a kilka osób wyglądało nawet z ambulatorium. Nikt się nie ruszał, po prostu stali, obserwując, jak ostatni oddział Dunkierki wyrusza wykonać ostatnie zadanie na Bagnie. Nawet Mgła zamiast wirować i płynąć swoim zwykłym hipnotycznym tańcem, wydawała się zastygła niczym holograficzna projekcja.
Przez chwilę Marcina ogarnęło dziwne wrażenie, że strefa wyznaczana przez lądowisko jest jedynym znakiem życia nałożonym na nieruchomy obraz zamarłej Dunkierki.
– Mam nadzieję, że koniec tego zdania to „koło mnie, moja piękności” – zachichotała
Isaksson i czar prysł. Polak uśmiechnął się tylko do koleżanki i zwrócił na powrót w stronę dygoczącego brzucha strumieniowca.
ST-88 Mangusta „Betty”
13 lipca 2211 ESD, 08:21
Klucz maszyn szedł stałym kursem od ponad pół godziny, całkowicie zanurzony w szarym
całunie Mgły. Co jakiś czas Wierzbowskiemu zdawało się, że gdzieś na granicy widoczności, całkiem niedaleko, widzi ciemną sylwetkę idącego po ich prawej burcie „Dachowca”. „Fandango”
będącego po lewej nie widział od startu. Na pewno za to, kiedy spoglądał w dół, dostrzegał czasami czarną powierzchnię bagna – niemal tak blisko, że gdyby strumieniowiec zwolnił, można by zeń po prostu wyskoczyć. Piloci woleli najwyraźniej ryzykować lot brzuchem przy ziemi na samych przyrządach niż wykrycie przez amerykańskie systemy radarowe. Miało to jakiś sens.
– Kapralu, właściwie co to jest? – Marcin wskazał na ułożone na podłodze mangusty
pakunki. Trzy sporych rozmiarów torby zapakowano na pokład „Betty” tuż przed startem.
Początkowo uznał, że Sokole Oko sam wytłumaczy ich obecność, ale jak dotąd podoficer trzymał
język za zębami.
– Sprzęt detekcyjny – odpowiedziała mu Isaksson. Poklepała wypchaną torbę i zrobiła
mądrą minę. – Skoro już tam trafimy, będziemy mogli popodsłuchiwać sobie jankesów z bliska.
Cartwright twierdzi, że to się może przydać. Nic istotnego dla ciebie, trepie.
– Mhm, więc coś dla prawdziwych naukowców po trzymiesięcznym szkoleniu
komunikacyjnym – zaśmiał się w odpowiedzi. Sięgnął po torbę i na próbę uniósł ją kilka centymetrów, na ile pozwalały pasy mocujące. – Ciężkie.
– Nie bądź marudny. Ten sprzęt jest cenniejszy od nas wszystkich razem wziętych. –
Szwedka uśmiechnęła się promiennie. – Powinieneś czuć należytą dumę, a nie narzekać, że ciężkie.
– Przyznam, że jestem prostakiem, który myśli raczej o noszeniu tego tałatajstwa.
– Ależ Marcin, wszyscy wiemy, że jesteś prostakiem. – Pogłaskała go po naramienniku
z ironiczno-współczująca miną. – Ale możesz nad sobą pracować i kto wie...
– Strefa lądowania, dziewięćdziesiąt sekund. – Drugi pilot, o norweskim nazwisku, którego Polak nie mógł zapamiętać, wsadził głowę do ich przedziału. Maszyna wyraźnie zwolniła.
– Przygotujcie się. Nie spodziewamy się problemów, ale blisko strefy nigdy nic nie
wiadomo. Cel na wschód od lądowiska, dwa kilometry. – Sokole Oko zwrócił się do trójki podwładnych. Wierzbowski odruchowo sprawdził paski pancerza. Thorne kiwnął głową, ale poza tym nawet nie drgnął. – Marcin, trzymaj się blisko Camilli.
Pokiwał głową i klepnął koleżankę po ramieniu. Isaksson mrugnęła z szelmowskim
błyskiem w oku.
– Znowu razem. – Radiooperatorka nachyliła się w jego stronę, tak że hełmy żołnierzy
stuknęły o siebie. Posłała Marcinowi prowokujący uśmiech. – Już myślałam, że nigdy do mnie nie wrócisz.
– Jakże bym mógł nie chwycić takiej okazji. – Cofnął się odrobinę, aby schylić głowę
w parodii dworskiego ukłonu. – Zbyt długo okrutny los nas rozdzielał.
Wybuchła śmiechem. Wierzbowski był w stanie utrzymać powagę tylko o moment dłużej.
A kolejną sekundę później usłyszeli gwałtowny łomot, wizg i jęk dartego metalu.
W jednej chwili względnie spokojny lot zamienił się w chaotyczne piekło.
– „Dachowiec” dostał! – Dowódca maszyny musiał uruchomić łączność wewnętrzną.
Marcin nerwowo wyjrzał przez otwarte drzwi desantowe. Czy już w ich kierunku pędził pocisk rakietowy? Może więcej niż jeden?
Czy Kici nic się nie stało?
– Sprawdź kontakty! „Dachowiec”, raportuj! – zawtórował mu drugi, ten o norweskim
nazwisku. – Val, macie coś?
– Radar czysty! Powtarzam, radar czysty. – Głos tym razem był spokojniejszy.
Marcin zawisł w uprzęży, kiedy „Betty” zrobiła tak gwałtowny zwrot w prawo, że przez
chwilę drzwi desantowe maszyny celowały prosto w dół. Isaksson runęła na niego, ale jej zabezpieczenie też trzymało. Zawieszony nad bagnem, zdążył jeszcze zobaczyć, jak wirujący „Dachowiec” uderza o taflę czarnej wody, rozpryskując fontanny kropel i błota. Potem „Betty”
wyrównała i zaczęła schodzić. Od początku alarmu mogło upłynąć piętnaście uderzeń serca.
– Oddział, przyziemiamy ratunkowo, „Fandango” zapewni osłonę. – Tym razem pilot na
pewno zwracał się do nich. – Dziesięć sekund!
– Zrozumiałem. Marcin, pójdziesz ze mną do „Dachowca”, trzeba im pomóc, Soren
i Camilla będą osłaniali. – Usłyszał głos Sokolego Oka w słuchawce komunikatora. – Pięć sekund.
Marcin kiwnął głową i rozpiął klamry zabezpieczeń. W tym momencie nachylił się do niego Thorne.
– Myśl o przyszłości, Wierzba – rzucił wieczny szeregowiec z naciskiem. – Jakby co, jestem po sanitarce, poradzę sobie.
Żołnierz spojrzał na niego zdezorientowany, ale Thorne już wrócił na swoją stronę maszyny.
Więcej czasu nie było – trzy uderzenia serca później „Betty” przysiadła na ziemi i Wierzbowski wyskoczył w głęboką ponad kolana wodę.
„Dachowiec” zarył w bagno kilkadziesiąt metrów dalej. Polak pokonał tę odległość
szybkimi, długimi susami, całkowicie ignorując środki bezpieczeństwa. O tym, że w końcu w okolicy mogą być Amerykanie, pomyślał dopiero, kiedy zobaczył leżący na boku
strumieniowiec.
– Kapralu, widzę ich. – Zwolnił odrobinę. Cholera, nie powinien tak pędzić. Szyk
ubezpieczany diabli wzięli. – Nic nie płonie. Nic nie dymi.
– Jestem za tobą, Marcin. – Usłyszał uspokajający głos Hiszpana, choć nie miał
wątpliwości, że dowódca drużyny idzie dobrych dwadzieścia metrów z tyłu. Kapral Alvarez był
praktyczną osobą. Oczyma duszy Wierzbowski widział, jak powoli przesuwa się do przodu, czekając, aż potencjalna pułapka zatrzaśnie się na żołnierzu, który wysforował się do przodu.
Trudno było mu mieć to za złe, w końcu musiał myśleć o wszystkich, a nie tylko o jednym, zbyt zapalczywym szeregowcu. – Sprawdź pasażerów, zaraz dołączę. „Fandango” nie zgłasza żadnych kontaktów, ale bądź ostrożny.
– Zrozumiałem. – Szybkim krokiem ruszył w stronę okaleczonej maszyny. Nie widział jak
dotąd żadnego ciała, co mogło być zarówno dobrym, jak i złym znakiem. Może zginęli na miejscu i znajdzie trzy trupy wpięte w pasy? Na pokładzie strumieniowca poza dwuosobową załogą leciała Niemi, Neve i Kicia. Cholera, z jakiej wysokości spadli? Nerwowo przesunął wzrokiem wzdłuż sylwetki mangusty. „Dachowiec” był zdecydowanie nie do odratowania – prawe skrzydło wraz z zamontowanym na nim silnikiem zostało oderwane od kadłuba i w jego miejscu ziała poszarpana wyrwa, najeżona powykręcanymi makabrycznie kawałkami kompozytu. Ale nie była zgnieciona, zarówno kokpit, jak i przedział desantowy wyglądały na całe.
Był może dwa kroki od drzwi desantowych, kiedy zmaterializowała się w nich Niemi
z karabinem przy oku. Sierżant zgubiła hełm i plecak, jednak poza tym w ogóle nie kojarzyła się z osobą właśnie opuszczającą wrak swojej mangusty.
– Wierzba! – rzucił Marcin szybko i lufa karabinu kobiety opadła momentalnie. – Co
z wami?
– Wypadek, nie ostrzał. – Finka uniosła do góry kciuk. Najwyraźniej nie straciła ani
odrobiny zimnej krwi. Obróciła się do przedziału desantowego „Dachowca” i na wpół wywlokła na zewnątrz Neve’a. Erkaemista rozglądał się dookoła półprzytomnym wzrokiem, co jakiś czas zabawnie marszcząc czoło i mrugając małymi oczkami. – Zamelduj, ja straciłam radio. Kicia wypadła nam przed lądowaniem, ale z małej wysokości, może być w porządku. Chyba w tamtą stronę. Idź, zajmę się resztą.
Zanim zdążyła skończyć, Marcin już ciężko truchtał poprzez wodę we wskazanym
kierunku. Nawet nie zarejestrował, jak Sokole Oko zareagował na przekazany pospiesznie raport Niemi.
•
Dziewczynę znalazł zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej, idąc wzdłuż bruzdy wydartej
w bagnie przez strumieniowiec, tak blisko, że kiedy się obrócił, mógł niemal przysiąc, że widzi nadłamany ogon „Dachowca”. Niemi, dysponująca iście nieludzkim zmysłem orientacji, wskazała kierunek morderczo dokładnie. Medyk siedziała płasko na jednej z ubłoconych łach, wodząc wokół
nieprzytomnym wzrokiem – musiała dopełznąć tutaj już po upadku, zresztą też pewnie zaliczonym dopiero, kiedy „Dachowiec” sunął po błocie. Inaczej nie było mowy, żeby Kicia była w stanie czołgać się gdziekolwiek. Szczęście, cholerne szczęście. Najwyższa pora, żeby jakieś mieli.
Polak szybkim krokiem podszedł do Kici. Spojrzała na niego wielkimi jak spodki oczyma, niemrawo próbując podeprzeć się dłońmi i wstać. W całkowicie przemoczonym mundurze z ciemnymi smugami błota na twarzy wyglądała potwornie bezradnie. Przykucnął szybko obok, starając się przypomnieć sobie procedurę sprawdzenia stanu rannego. Sięgnął do podręcznego zestawu. Kicia pewnie miała własną apteczkę, ale nie zamierzał szukać jej po najbliższej okolicy.
– Kicia, jak się czujesz? Poznajesz mnie? – Pomachał dłonią przed jej twarzą, jednocześnie wyciągając jednorazówki. Cholera, żadnych stymów. Jeden painkiller, to wszystko, co miał.
– Wierzba. To ty. Przyszedłeś – Kicia uśmiechnęła się promiennie, niemal jak dziecko,
kiedy widzi ulubionego wujka. – Widziałeś, jak mnie wyniosło?
– Taak, pewnie. – Pomacał ramiona medyk, wypatrując oznak bólu, ale ta nawet się nie
skrzywiła. – Z wysoka spadłaś? Boli cię coś?
– Nie. Dopiero na hamowaniu, w tym szlamie. Wszystko w najlepszym porządku. Chyba. –
Wypluła drobiny błota i zachichotała cicho, kiedy przeszedł do sprawdzania nóg. – Nie powinniśmy zacząć od kolacji?
– Jak tylko będziemy mieli coś sensownego do żarcia, panienko. – Przesunął dłońmi po jej kręgosłupie. Żadnej reakcji. Tak chyba powinno być. Chociaż może to szok? Szkolenie pierwszej pomocy nagle wyleciało mu z głowy. – Na razie obawiam się, że tylko szybki numerek na polu bitwy.
– Ja nie jestem z takich, panie Wierzbowski. – Pacnęła go dłonią w nos, zostawiając
warstewkę błota. Nadal drżała od nadmiaru adrenaliny, ale kości chyba miała całe. Mrugnęła. Stres, chemia, zmęczenie... Musiały dziwnie na Kicię działać. Już nie patrzyła na niego jak na wujka. –Nie, żebym nie była zainteresowana.
– Cóż, trzeba będzie poczekać. – Podparł jej dłonią brodę i spojrzał w oczy. Ich nosy niemal się stykały. To było coś zupełnie innego niż żartobliwe rozmowy z Isaksson. – Jakieś zdrętwienia?
Zimno ci może? Krwotok?
– Wpadłam tyłkiem w błoto – wyszeptała. – Fuks, niech się Szczeniak schowa.
Wyglądało na to, że faktycznie nic się jej nie stało. To, albo nie był w stanie wykryć rany.
Już się otrząsała. Twarda dziewczyna, w życiu nie przyzna, że jest na granicy, dopóki się nie przewróci. I jest za dobrym medykiem, żeby Cartwright z niej zrezygnowała w takim momencie.
Wierzbowski myślał w szaleńczym tempie. Kicia miała cholernie ładne oczy. Właściwie nie wiedział, jak mu to mogło umknąć aż do teraz.
– Marcin? – To już nawet nie był szept.
– Tak?
– O czym myślisz?
Myślał o promach ewakuacyjnych. O powrocie do domu. O wyspaniu się w ciepłym
i suchym miejscu. O „Dachowcu”. O ustach Kici, o smugach brudu na jej policzkach.
– O przyszłości – odpowiedział cicho i uśmiechnął się smutno.
Nie zauważyła bagnetu, dopóki Wierzbowski nie uderzył.
•
Kiedy razem z Thorne’em nieśli nieprzytomną Kicię do wraku „Dachowca”, obok stały już
dwa pozostałe strumieniowce. W luku „Betty” siedział Neve, nadal z lekko błędnym wzrokiem, i zapewne doglądająca go Isaksson. Niemi i Sokole Oko stali pogrążeni w dyskusji z opartą o burtę „Fandango” porucznik. Pierwszy przechwycił ich Szczeniak. Spod munduru, hełmu i CSS-owej chusty widać było tylko jego oczy, ale bardzo szczupłej sylwetki Van Reutersa nie sposób było pomylić z kimkolwiek innym z załóg strumienowców.
– Próbuje bumelować? – spytał nonszalancko, ale zerkał na Kicię z niepokojem. – Co się stało?
– Musiała o coś przyhaczyć, jak wypadała z „Dachowca”. – Thorne wzruszył ramionami,
wskazując na opatrunek na udzie dziewczyny. – Trochę sobie pokrwawiła, zanim ją znaleźliśmy.
– Wyjdzie z tego?
– Trudno powiedzieć – mruknął Wierzbowski, poprawiając chwyt. Nawet nie zwolnił kroku, starając się nie patrzeć w oczy koledze. – Paskudny wstrząs, plus straciła sporo krwi. Czas pokaże.
– Wyliże się. – Szczeniak ruszył obok nich w stronę mangust. Zerknął na opatrunek na
udzie koleżanki i delikatnie poklepał Kicię po ramieniu. – Nie okaże takiego braku klasy, żeby zginąć dwie godziny przed ewakuacją.
– Może tak, może nie. – Thorne prześliznął się obok Isaksson i pomógł Marcinowi ułożyć dziewczynę wewnątrz „Betty”, przy dwójce nieprzytomnych pilotów „Dachowca”. – A jeśli nie, cóż. Jedna osoba mniej w kolejce do miejsc w locie powrotnym.
– Musisz być fiutem, co? – Radiooperatorka spojrzała na szeregowca z niesmakiem. – Nie możesz...
– Oddział, zbiórka. – Mocny głos Cartwright całkowicie wyhamował jej rozpęd. Szwedka
parsknęła tylko pogardliwie i obróciła się w stronę dowódcy. Porucznik wraz z pozostałymi podoficerami podeszła do „Betty”. Zaraz za nią dołączyła para pilotów „Fandango”, a wreszcie Szczeniak i Weiss.
– Jaki stan rannych? – Jeyne Cartwright spojrzała na przedział desantowy „Betty”. Z piątki pasażerów „Dachowca” tylko Niemi wyglądała na całkowicie sprawną. Podporucznik pełniący funkcje pierwszego pilota leżał obok Kici. Wysoki, rudy operator uzbrojenia zmęczonym wzrokiem wpatrywał się w usztywnione nogi.
– Neve w średnim stanie, ale nic poważnego, głównie wstrząs. Poobijany, ale da radę.
Zgodnie z procedurą dostał tranquilizera. – Camilla Isaksson szturchnęła potężnego mężczyznę pod żebro. Ten uśmiechnął się niemrawo. Chemia co prawda nie powaliła go, jak pewnie zrobiłaby z kimś mniej odpornym, ale wyglądał na mocno nieobecnego. – Trochę odpoczynku i powinien być tip-top. Z tamtą dwójką jest gorzej. Chorąży Oostende – połamane nogi. Nigdzie nie pójdzie.
Rudy pilot skrzywił usta w ponurym grymasie.
– W porucznika Chervalle – kontynuowała radiooperatorka, wskazując gestem
nieprzytomnego pilota – wpakowałam, co tylko regulamin zezwala, ale nie odzyskał przytomności.
Wygląda na całego, ch... – kobieta odkaszlnęła pod znaczącym spojrzeniem dowódcy – ...olera wie, co mu jest. Przydałaby się Kicia.
– Na DaSilvę nie ma co chwilowo liczyć. – Thorne spojrzał na bladą jak ściana medyk. –
Jak dla mnie poza utratą krwi z solidnej rany na udzie ma jeszcze kilka niedobrych obrzęków, może załatwiła sobie jakieś obrażenia wewnętrzne. Liczę na to, że jest stabilna.
Kłamał bez zmrużenia oka i żadnej widocznej nerwowości. Wierzbowski z pewnym
podziwem spojrzał na kolegę. Musiał przyznać, że sam denerwował się trochę. Chemiczny koktajl, który Thorne wpakował rannej dziewczynie, faktycznie pozbawił ją przytomności i nadał wygląd osoby na krawędzi życia, ale diabli wiedzieli, czy przypadkiem faktycznie jej na tę krawędź nie zaprowadzi.
– Rozumiem. – Jeyne Cartwright kiwnęła głową. – Doskonale. Panie i panowie, nasza
sytuacja jest gorsza, niżby mogła, ale nadal akceptowalna. Jesteśmy niewiele ponad pół kilometra od strefy lądowania, najprawdopodobniej pozostając niewykryci. Mamy rannych, ale pomimo mniej niż szczęśliwego... – wzrok porucznik na chwilę uciekł w stronę martwego „Dachowca” –...lądowania nie ponieśliśmy strat.
Wierzbowski zacisnął wargi. Porucznik pomijała fakty. Ponieśli straty. Fatalne, krytyczne straty. Stracili Neve’a, który, jakkolwiek stabilny, do walki się nie nada. Stracili dwójkę pilotów, którzy mogliby ich wesprzeć. Brak Kici nie pomagał, choć Marcin miał nadzieję, że Thorne zastąpi ją przynajmniej na poziomie pierwszej pomocy. Co najgorsze jednak – stracili „Dachowca”.
Cartwright musiała wiedzieć, jak dramatycznie zmieniało to sytuację. Być może po prostu starała się utrzymać morale na jakimkolwiek poziomie.
– W tej sytuacji – kontynuowała oficer – misja nadal ma zielone światło. Ja, Alvarez, Niemi, Weiss, Thorne i Wierzbowski udamy się do Mike Sześć Dwa. Thorne, zabierzesz medpakiet, Wierzbowski, zapasowe nosze. Reszta zabezpieczy strefę lądowania.
Marcin niemal wyczuł radosny uśmiech Szczeniaka. Van Reutersa znowu miało ominąć
ryzyko.
– Cisza radiowa, tylko nasłuch, chyba że jesteście pewni tego, że i tak zostaliście wykryci –
porucznik zwróciła się do Isaksson. Szwedka szybko pokiwała głową. – Jankesi na pewno mają magów, co gorsza, mogą mieć ich tutaj. „Fandango” i „Betty” mają być zdolne do startu do pięciu minut po naszym powrocie. Dowodzi podporucznik Tayenne. – Pierwszy pilot „Fandango”, mulatka o orientalnej urodzie, skinęła głową.
– Mamy trochę poniżej trzech godzin na powrót. Powinniśmy się uwinąć w mniej więcej
takim czasie. Gdyby się jednak nie udało – Cartwright nie zmieniła tonu – macie rozkaz wracać do Dunkierki. Czy są pytania?
Nie było.
Kilka minut później oddział Cartwright już wyruszał, pozostawiając za plecami powoli
rozpływające się we mgle sylwetki przycupniętych w płytkiej wodzie mangust i zajmujących pozycje żołnierzy grupy Tayenne. Marcin obiecał sobie, że się nie obejrzy, ale oczywiście pękł.
Kiedy obrócił się pierwszy raz, stojący na posterunku Szczeniak uniósł w górę karabin i bez słowa pomachał nim na pożegnanie.
Kiedy obejrzał się po raz drugi, widział już tylko Mgłę.
•
Prowadził jak zawsze Sokole Oko. Hiszpan szedł poprzez głęboką do pół łydki wodę niemal bez hałasu, równo, nie zatrzymując się ani na chwilę. Nigdy nie błądził, nawet tutaj, jakby Bagno specjalnie dla niego robiło wyjątek i nie mamiło go jak innych.
Przez całą drogę nikt nie odezwał się nawet raz i muzyka Mgły była doskonale słyszalna.
Plusk wody, całkiem niedaleko, jakby do wody wpadł niewielki kamień. Melodyjny szelest, gdzieś za plecami. Śmiech, tak doskonale podobny do ludzkiego, że Marcin przez chwilę prawie dał się nabrać. Żołnierz uśmiechnął się do siebie.
Kiedyś bał się przebywać wśród gęstego oparu spowijającego Bagno, bał się odgłosów
i pojawiających się znikąd zawirowań powietrza. Teraz wsłuchiwał się w każdy ton cichej, szeleszczącej pieśni, podziwiał wzory, które malowały płynące strzępy szarości.
Dawno nie czuł się tak dobrze.
Placówka medyczna M-62
13 lipca 2211 ESD, 09:33
Gdyby załoga Mike Sześć Dwa nie odezwała się w komunikatorach, pewnie by go
przegapili. Przynajmniej na tyle zdał się tutejszy iście symboliczny perymetr sensorów – pozwolił
wykryć nadchodzącą pomoc. Oczywiście fakt, że w ogóle tam trafili, zawdzięczali przede wszystkim Sokolemu Oku i jego niezawodnemu wyczuciu kierunku. Wierzbowski coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jankesi mają szansę odnaleźć posterunek tylko dzięki przypadkowi. Zwłaszcza kiedy zobaczył, jak niewielka jest wynurzająca się z Mgły placówka.
Trzy namioty otaczały wielkie cielsko polowego ambulatorium, większego nawet niż to,
które mieli w Dunkierce. Wszystkie stały tuż obok siebie, wbrew regulaminowi, za to idealnie wykorzystując niemal całkiem odsłonięty kawałek gruntu. Poza tym załoga posterunku nie dysponowała praktycznie niczym. Żadnego pojazdu, żadnej ochrony przeciwartyleryjskiej, ani jednego nawet erkaemu. Batalion von Zangena faktycznie zostawił tylko to, co z całą pewnością nie mogło mu się przydać. Trudno było się zresztą dziwić – Mike Sześć Dwa i tak nie miałby szans w walce, w razie napotkania wroga przetrwanie załogi zależało od wypadkowej dobrej woli jankesów i szybkości, z jaką placówka się podda. Dowództwo batalionu musiało to wiedzieć i z niezwykłą precyzją nie pozostawiło posterunkowi żadnej innej opcji. W ten sposób przynajmniej nie było szans, że załoga zacznie zgrywać bohaterów.
Dowódca, szczupły podporucznik Piaggi, o zmęczonej, jakby zapadniętej twarzy i szarych jak mgła oczach nie ukrywał radości z ich nadejścia. – Dobrze, że przyszliście – mówił do Cartwright tonem pozornie radosnym, lecz podszytym desperacją. – Już myślałem, że nasz mały zakątek został zapomniany. W końcu nie jesteśmy tacy ważni. Macie może jakieś środki przeciwbólowe? Rannym bardzo ułatwiłyby podróż, a nasze zapasy się wyczerpały.
Przygotowaliśmy wszystko do drogi, ale brakuje noszowych...
– Marcin. – Sokole Oko zmaterializował się nagle za jego plecami. – Przejdź się do
ambulatorium, sprawdzisz, czy ranni są gotowi do transportu. Soren ci pomoże.
– Tak jest. – Z trudem odwrócił wzrok od dwójki rozmawiających oficerów i skinął głową.
– Już idę.
Olbrzymie ambulatorium Mike Sześć Dwa było niemal puste. Pewnie rozstawiono je jako
podstawowe stanowisko medyczne Trzeciego Batalionu, a potem, kiedy trzeba było się wycofywać, nie było już czasu go zabierać. Sześć osób uwijało się pomiędzy kilkoma parami noszy, co jakiś czas wymieniając między sobą ciche uwagi.
– Szeregowi Wierzbowski i Thorne. Przysłano nas do pomocy – rzucił Polak w powietrze.
Sokole Oko nie powiedział, do kogo trzeba się zgłosić. – Na co się możemy przydać?
Niska, masywna kapral z odznaką medyka na ramieniu przerwała pracę i zlustrowała nowo
przybyłych. Marcin z najwyższym trudem powstrzymał się od spuszczenia wzroku. Medyk musiało całkiem niedawno coś wybuchnąć w twarz – kobieta praktycznie nie miała nosa, a paskudnie zeszpecone rysy skrywała przepaska. Jedyne widoczne oko miało hipnotyzujący, fioletowy kolor, a na jej szyi wisiało kilkanaście łańcuszków nieśmiertelników.
– Kapral Villai. Fajnie by było zobaczyć jakąś chemię. – Podświadomie spodziewał się
zachrypniętego warczenia, ale medyk miała zaskakująco przyjemny głos. – Z całą resztą już sobie poradziliśmy.
Thorne bez słowa zdjął plecak i wydobył z niego apteczkę. Twarz kapral rozjaśnił szczery uśmiech, fioletowe oko zabłysło radośnie. W trzech krokach była już przy nich. Nieśmiertelniki zabrzęczały cicho.
– Widzę, że możemy się dogadać. Dajcie nam trzy minuty i jesteśmy gotowi. – Otwarła
pojemnik i zręcznie wyciągnęła garść dozowników. Uniosła łup, aby pokazać go reszcie. –
Painkillery! Drodzy pacjenci, oto znak nadchodzących godzin!
Jedna czy dwie osoby zareagowały cichymi głosami entuzjazmu, ktoś podniósł radośnie
pokryte oparzelinami ramię.
– Podobno Flota w końcu się zdecydowała? – Medyk zwróciła się w ich stronę. – Wracamy
do domu?
Jeśli ich nie dopadną jankesi. Jeśli strumieniowce nie nawaliły. Jeśli się jakoś upchają do
„Betty” i „Fandango”. Jeśli przetrwają marsz w trudnych warunkach. Jeśli wahadłowce
rzeczywiście przylecą.
– Dobrze pani słyszała, kapralu. – Wierzbowski uśmiechnął się od ucha do ucha. Miał
nadzieję, że wyglądał na szczerego. – Za dwie godziny już nas tu nie będzie.
Dopiero wtedy dokładniej przyjrzał się wszystkim obecnym. Żaden z nich nie był
uzbrojony, a początkowe wrażenie umundurowania było wytworzone przez narzucone na błękitne kombinezony kurtki.
– Thorne...
– Widzę. – Mężczyzna zrobił pół kroku naprzód i położył dłoń na chwycie karabinu. –
Kapralu?
– Tak, to miejscowi. – Fioletowooka kobieta nie wyglądała nawet na zdenerwowaną.
Wzruszyła ramionami. – Są ranni. To jest szpital. Mieliśmy ich rozstrzelać?
– Może. – Thorne popatrzył na nią dziwnie. Przez chwilę mierzyli się z kobietą wzrokiem.
Wreszcie szeregowiec parsknął krótkim, nieprzyjemnym śmiechem. Pozwolił broni luźno
zawisnąć... – Sądzę, że to po prostu ironia losu. Wierzba, zawiadom porucznik Cartwright.
•
– Byłabym głęboko wdzięczna, gdyby poinformował mnie pan, co tu się dzieje. – Jeyne