Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 22 страниц)
wyraźnie, jakby ktoś odfiltrował większość detali. Przedział desantowy „Dachowca” zajmowała siódemka żołnierzy pierwszej drużyny oraz przydzielony z oesów technik, Lofton. Atmosfera była aż gęsta od oczekiwania, które każdy zagłuszał własnymi drobnymi rytuałami. CJ z pełną niemal nabożnego skupienia miną i rękawiczkami pod pachą usiłował skręcić papierosa. Parę godzin wcześniej pożyczył bibułki i mieszankę od Kowboja, ale widocznie zapomniał o zdobyciu know-how. Co jakiś czas przeklinał cicho pod nosem, przyglądając się z dezaprobatą kolejnym wersjom swojego dzieła. Szafa do znużenia sprawdzał każdy element uprzęży bojowej. Spokojnymi, metodycznymi ruchami po kolei wyciągał granaty, obie latarki, narzędzia podręczne, batonik proteinowy, medpakiet, baterie do komlinka, marker laserowy, flary, uważnie je oglądał i wkładał
z powrotem.
Sokole Oko siedział przy samej ściance oddzielającej ich od kokpitu. Kapral przenosił
wzrok od jednego żołnierza do drugiego, na nikim nie skupiając spojrzenia dłużej niż na sekundę.
Tuż obok niego przypięty był Thorne, mocno wsparty na postawionym na sztorc karabinie.
Wieczny szeregowiec tym razem nie opierał się o burtę z przymkniętymi oczyma. Przekrzywiając lekko głowę, obserwował Loftona. Obiekt jego zainteresowania gwizdał fałszywie, powodując raz po raz zabawne marszczenie nosa bawiącej się zapięciami apteczki Kici. Sierżant przydzielony do ich drużyny formalnie znajdował się niejako poza hierarchią dowodzenia, więc dowodził nadal Sokole Oko, ale mimo to budził niemiłe skojarzenia z nadzorcą. Sam Lofton najwyraźniej też nie czuł się najlepiej w tej roli – cały czas splatał i rozplatał dłonie i starał się wyraźnie unikać spojrzeń pozostałych.
Wierzbowski spojrzał na zegarek. Jeszcze czterdzieści sześć minut lotu, zakładając, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
O ile.
Wydobył z kieszeni talię i przetasował ją. Król trefl, pomyślał, sięgając po wierzchnią, ale kiedy ją odkrył, okazała się dwójką karo. Blotka zamiast honoru, rewelacja, skrzywił się do siebie.
Musiał w którymś momencie przetasować i nie zapamiętać nowego układu. Szlag by to trafił.
Przestaje kontrolować własne karty. Zirytowany schował talię do kieszeni i wyjrzał przez uchylone drzwi desantowe. „Dachowiec” leciał na wariacko niskim pułapie i co wyższe rośliny Bagna zdawały się sięgać ku jego kadłubowi. Jakby próbowały ściągnąć go w dół, do wody – przebiegła przez głowę Wierzbowskiego irracjonalna myśl.
Potrząsnął głową. Najpierw karty, a teraz to.
Zmęczenie robiło z człowiekiem dziwne rzeczy.
Strefa lądowania drugiej drużyny
3 lipca 2211 ESD, 20:32
Szczeniak zeskoczył do głębokiej do pół łydki wody jako trzeci z drugiej drużyny, za
O’Bannonem i Neve’em. Natychmiast uklęknął i przesunął lufą karabinu wzdłuż łuku swojego sektora. Zero kontaktów. Infra, UV i wzmacniacz, termo, wszystkie spektra gogli zgodnie milczały.
Jak dotąd żadnej wpadki. Za jego plecami odgłos pracy silników „Betty” i strumieniowca oesów wzniósł się na wyższe częstotliwości, kiedy maszyny, zrzuciwszy pasażerów, zawróciły do bazy.
Jeśli oni nie skrewią sprawy tutaj, obie wrócą, wioząc resztę kontyngentu pozszywanej niczym zombie kompanii.
– Sytuacja? – Usłyszał w komunikatorze głos Niemi.
– Czysto – niemal natychmiast zareagował mający iść na szpicy O’Bannon.
– Brak kontaktów, cisza i spokój. – Nawet przez radio dało się wyczuć doskonały humor
radiooperatorki. Dziewczyna dobrze reagowała na adrenalinę, tylko pozazdrościć. – Zero wiązek aktywnych, chyba w ogóle nas nie zauważyli.
– Nic. – Klęczący kilka metrów od Szczeniaka Neve zatoczył szeroki łuk lufą erkaemu,
lustrując ponad nią swój sektor.
– Czysto – rzuciła Bueller.
– Czysto. – Nadpłynęły meldunki od Carrery i Małego.
Nastąpiła krótka chwila ciszy, kiedy Niemi na kanale dowódczym rozmawiała
z dowodzącym ich zespołem pułkownikiem Brisbane’em. Szczeniak odruchowo zerknął w stronę, gdzie wylądowała drużyna Operacji Specjalnych, i przebiegł przez pełen zakres opcji oferowanych przez system wizyjny. Kilka delikatnych ech na termo, nic więcej. Jak zawsze cholerna mgła zakłócała odbiór. Choć w tej sytuacji to właściwie dobrze – jeśli on ledwie widział drugi oddział, wiedząc, gdzie ich szukać, istniała spora szansa, że jankesi nie wyłapią ich na perymetrze i nie poślą do ziemi.
Szczeniak lubił myśleć o sobie jako o optymiście.
– Kierunek dwadzieścia sześć, odległość trzy kilometry. – Przemyślenia przerwał mu głos Niemi. – O’Bannon i Bueller, szpica, Neve, lewe skrzydło, Szczeniak, prawe, Mały, tył, Carrera, Isaksson, trzymajcie się mnie. Odległość pięć metrów, mamy oesy na dziesiątej, kontrolować ogień.
W ciągu kilku kroków druga uformowała zadany szyk i ruszyła w kierunku celu. Ciężkie
taktyczne buty „na każde warunki” przemokły po dalszych kilkunastu. Szczeniak skrzywił się na myśl o zwierzyńcu, który zamieszka już wkrótce na jego stopach.
Jak cholernie dobrze, że był takim optymistą.
Pierwsza drużyna
3 lipca 2211 ESD, 21:01
– Pierwsza, meldować gotowość.
– Wierzba, gotowy – wyszeptał Marcin. W celowniku widział podświetlone przez komputer
delikatne echa termicznych sygnatur nieświadomych ich obecności Amerykanów, ledwie
czterdzieści metrów dalej. – Trzech w polu widzenia.
– Lofton, gotowy – zawtórował mu przykucnięty tuż obok sierżant. – Trzy cele w polu
widzenia, jak wyżej.
Jak dotąd wszystko szło aż za dobrze. Jankesi faktycznie nie spodziewali się ataku na ten wierzchołek swojej sieci WE. Prowadzona przez Loftona i CJ-a pierwsza drużyna weszła w perymetr jak w masło i wyglądało na to, że mają przeciwnika – czwórkę techników i osłaniającą ich drużynę żołnierzy Sto Pierwszej – wystawioną jak na polowaniu. Sam posterunek, choć był
solidnym i w normalnych okolicznościach dosyć trudnym do zdobycia dla drużyny piechoty bunkrem, stał otwarty na oścież. Wąski prostokąt widzianego w skróconej perspektywie wejścia emanował aurą wyższej temperatury. Momenty takie jak te uświadamiały Wierzbowskiemu, jak mało bezpieczni byli przez cały czas we własnej bazie.
Może piętnaście minut wcześniej dwójka Amerykanów poszła na patrol, ale ponieważ
ruszyli na północ, szansa, że na nich wpadną, była minimalna.
– Gotowy, nadajnik w celu. – Usłyszał w słuchawce głos Szafy, rozciągniętego jak długi przy celowniku świnki kilka metrów dalej.
– Jesteśmy przy punkcie zerowym, zero kontaktów. – Kicia i CJ byli cofnięci niemal
trzydzieści metrów za linię Wierzbowski – Lofton – Szafa, tworząc dwuosobowy odwód.
– Przyjąłem, Sokole Oko na pozycji, czekamy na potwierdzenie gotowości od trzeciej
i ruszamy.
Polak zacisnął dłonie na karabinie. Na ekranie celownika pojawił się czwarty cel i podszedł
do jednego z trzech pozostałych. Na termo zabłysnął ognik zapalniczki żarowej, a potem punkty końcówek dwóch papierosów.
Musieli czuć się diablo pewnie, że palili na stanowisku.
Przesunął środek celownika w kierunku pary żołnierzy po drugiej stronie niskiego bunkra posterunku. Sylwetka jednego z nich obniżyła się, jakby cel poprawiał coś przy zapięciach butów.
Drugi podszedł kilka metrów w kierunku przyczajonego oddziału Unii i zamarł. Optyka
wychwyciła kilka fragmentów niezamaskowanej broni. Wyglądało na to, że wartownik patrzy w ich stronę przez własny celownik. Wierzbowski odruchowo skulił się odrobinę bardziej.
– Pierwsza, ruszamy na mój znak, włączamy znaczniki IFF pięć sekund po rozpoczęciu
akcji. – Usłyszał ponownie głos Sokolego Oka. – Trzydzieści sekund. Wchodzimy z Sorenem od zachodu, bierzemy obu palących. Trzecia zajmie się patrolem.
Czterdzieści metrów od Marcina Amerykanin, którego w myślach określił mianem
„Czujny”, opuścił karabin i wrócił w stronę swojego podnoszącego się z ziemi kolegi, „Zapięcia”.
– Biorę tego po prawej, Wierzbowski – nadał Lofton. – Tego, który był bliżej nas.
– Zrozumiałem. – Marcin przesunął krzyż celownika na „Zapięcie” i przestawił bezpiecznik karabinu na krótkie serie. – „Czujny” jest pański.
W słuchawkach komunikatora Lofton zachichotał cichutko.
– Ja nazywałem go „Medium”. Powodzenia.
– Dziękuję, sir.
– Dziesięć sekund – odezwał się Sokole Oko.
Wdech. Powstanie z przyklęku. Wydech. Poprawienie chwytu na broni. Zerknięcie na
przygotowującego się obok Loftona, wymierzenie w środek ciężkości „Zapięcia”.
– Ruszamy. – Bardziej wyczuł, niż usłyszał słowa dowódcy.
Rozpoznał ciche, charakterystyczne chrumknięcie świnki, a potem głośny trzask, kiedy
przeciwpancerny pocisk urywał fragment anteny nadajnika. Zacisnął palec na spuście karabinu, posyłając cztery pociski w kierunku „Zapięcia”. Z czterdziestu metrów nie dało się chybić, ale na wszelki wypadek już zaczynając iść naprzód, strzelił jeszcze raz. Przesunął celownik w stronę „Czujnego”, ale ten już leżał bezwładnie w płytkim błocie.
– Wartownicy wschodniej strony leżą! – rzucił Wierzbowski, nie zatrzymując się.
Seria z karabinu, jedna, potem druga. Wróg? Nie, unijna broń.
– Wartownicy zachodni leżą. – Nawet w środku akcji Thorne zdawał się mówić
zmęczonym, lekko znudzonym głosem.
Czy to pora na IFF?
Musiała być, bo nagle w wyświetlaczu gogli zobaczył punkty symbolizujące Sokole Oko
i Thorne’a. Cholera, byli już przy wejściu do budynku. Końcówki luf karabinów rozbłysły na termo w tej samej chwili, gdy do uszu żołnierza dotarł trzask kolejnych serii.
Szybko sam pstryknął przełącznik. Teraz przynajmniej wchodząca trzecia nie rozstrzela go przez przypadek.
– Wierzba, wchodzę w strefę.
– Lofton, wchodzę w strefę – zawtórował mu idący po prawej sierżant.
Stopy Polaka dotarły do ukrytych pod wodą płyt. Miło było poczuć pod nogami twardy
grunt. Spojrzał na leżących kilka metrów dalej zastrzelonych wartowników. „Zapięcie” dostał
w pierś, nawet nie zdążył podnieść broni. Druga niepotrzebna już krótka seria trafiła tuż pod hełm, wystająca z wody lewa część twarzy Amerykanina patrzała na niego rozbitymi goglami. Przypadek jest najlepszym strzelcem – przebiegła Wierzbowskiemu przez głowę myśl. Gdyby próbował to zrobić specjalnie, nie trafiłby tak dobrze.
„Czujny” leżał z całkowicie zanurzoną twarzą. Postrzału nie było widać, pewnie dostał od przodu.
– Trzecia zneutralizowała patrol – poinformował przez komlink Sokole Oko. – Sierżancie Lofton, jak rozumiem, stanowisko jest pańskie. Cynthia, Carlos, chodźcie tutaj, Soren, pójdziesz pomóc Peterowi ze świnką. Marcin, utrzymaj pozycję.
Lofton poklepał Wierzbowskiego po plecach i ruszył w stronę wejścia do bunkra. Sekundę później rozległo się jego fałszywe pogwizdywanie.
– Tak jest, idziemy – rozległ się głos Kici. – Ruszaj się, CJ.
– Składam świnkę, czekam na Thorne’a – rzucił Szafa.
– Kontrolne – zameldował od niechcenia Thorne i naraz rozległy się raz, dwa, trzy, cztery strzały z pistoletu. Chwilę później szeregowiec wyszedł zza bunkra z nadal ciepłą – jak usłużnie donosiło termo gogli – bronią.
– Kontrolne. – Choć żołnierze byli tylko kilka kroków od siebie, bez komunikatora Marcin nie usłyszałby, co tamten mówi. CSS-owa chusta na twarzy szeregowego skutecznie tłumiła głos.
Thorne uniósł broń i wystrzelił cztery razy. Dwa do „Zapięcia” i dwa do „Czujnego”.
Wierzbowski drgnął.
Thorne schował pistolet i ruszył w stronę pozycji Szafy. Kilkanaście kroków dalej był już tylko sylwetką.
Druga drużyna
3 lipca 2211 ESD, 21:29
To nawet nie była walka.
Oesy weszły do amerykańskiego posterunku jak do siebie, wsparcie ludzi Niemi było
właściwie niepotrzebne. Jedyny pocisk w drużynie wystrzeliła Bueller, teraz rozmawiająca o czymś cicho z Neve’em kilka metrów dalej. Nie używali komlinków, więc pewnie o niczym, co powinien wiedzieć. Szczeniak zsunął chustę i podrapał swędzący kark. Oparł się wygodnie o ścianę bunkra posterunku i wygrzebał z kieszeni munduru gumę do żucia.
Jak tak dalej pójdzie, uzna to za najlepszą akcję od lądowania na Bagnie.
– Ja, Bueller, Carrera i Neve zostajemy tutaj, pilnować posterunku – odezwała się nagle w komunikatorze Niemi. – Reszta pójdzie z grupą pułkownika w stronę celu.
– Nie czekamy na kompanię? – zapytał zaskoczony O’Bannon.
– Nie, lepiej zacząć jak najszybciej.
Zaskoczony Szczeniak uniósł brwi. Nowe, niespodziewane rozkazy były na ogół
symptomem zmian sytuacji. I to niebezpiecznym symptomem. Takie rzeczy wymuszały na szarżach modyfikację planów, a na palcach jednej ręki dało się w korpusie policzyć oficerów, którzy byli w stanie ich dokonać jednocześnie szybko i bez katastrofalnych błędów. Choć być może pułkownik postanowił przyspieszyć działanie ze względu na dobro kompanii. Taki plan B. B jak „bonusowy”.
Wszystko poszło tak dobrze, że można nie babrać się z czekaniem na pozostałych i oszczędzić godzinę.
– Kiedy wyruszamy? – zainteresowała się Isaksson.
– Pięć do dziesięciu minut, jak skończymy robotę tutaj.
– Tak jest! – Przemoczony mundur i buty oraz zmęczenie nie zdołały odebrać
radiooperatorce entuzjazmu.
– Szczeniak, idź do centrali, przejmiesz skaner terenu od ich operatora łączności.
– Tak jest... – Smutna dola żołnierza ze specjalizacją bojową: zawsze dodatkowy sprzęt dostaje się jemu. W końcu nie nosi ani broni ciężkiej, ani radiostacji polowej i zestawów narzędziowych, ani apteczki oddziałowej. – Pędzę, lecę.
Wszedł przez krótki przedsionek do wnętrza ciasnego budynku, minął otwarte drzwi do
części mieszkalnej i skierował się do centrali komunikacyjnej. W niewielkim pomieszczeniu rozstawiony był duży pulpit z kilkoma ekranami, kilkanaście jednostek obliczeniowych wstawionych do otwartych z góry kompozytowych skrzyń i w cholerę kabli. Powietrze niemal iskrzyło od elektryczności. Cztery osoby zajmowały większość wolnej przestrzeni, a z piątym Szczeniakiem można już było mówić o tłoku.
Wtedy właśnie pierwszy raz w życiu zobaczył maga.
Wiedział oczywiście, kim byli magowie – napakowani elektroniką kontrolerzy walki
elektronicznej uznawani niemal za istoty z innego świata. Mówiło się, że trzeba przebić 160
punktów IQ, żeby być zakwalifikowanym do programu, że na dzień dobry dostawali stopień majora i ochronę. Historie o tym, że żaden z nich nie wytrzymywał więcej niż kilku lat służby, nadawały magom rangę niemal legend, choć żołnierz osobiście nie dawał im wiary. Podobnie jak tym opowieściom o czytaniu w myślach i kontrolowaniu całych flot.
Mówiło się o nich wiele, ale widywało nader rzadko. W ciągu całej swojej kariery nie
spotkał takiego ani razu.
Aż do teraz.
Szpakowaty mężczyzna siedział całkowicie nieruchomo, niczym kamienny posąg. Kilka
konsolet podłączono żyłami okablowania do opinającej mu czoło opaski. Przez ekrany ich monitorów płynęły strumienie danych szybciej, niż Szczeniak nadążał choćby obejmować je wzrokiem. Starszy szeregowiec poczuł mrowienie w karku, a w słuchawce komlinka, na samej granicy słyszalności usłyszał coś... co mogło być muzyką, głosami albo po prostu szumem.
Potrząsnął głową. Nagle zdał sobie sprawę, że wszyscy w pomieszczeniu, poza samym
magiem, patrzą na niego.
– Sierżant Niemi przysłała mnie po skaner terenu, sir – zwrócił się do Brisbane’a.
Oficer skinął głową, sięgnął do stojącego obok plecaka i wydobył stamtąd urządzenie.
Zważył je w dłoni, po czym podał Szczeniakowi.
– Zanieście dowódcy drużyny, Van Reuters. Przekażcie, żeby zespół był gotowy za pięć
minut.
– Tak jest. – Szeregowiec zasalutował. Spojrzał raz jeszcze na maga ponad ramieniem
oficera. Siedzący przy konsoletach mężczyzna wydawał się nawet nie oddychać. Migające szybko na ekranach obrazy zlewały się w jeden hipnotyczny ciąg. Żołnierz przełknął ślinę.
– Dobrze. I nie salutujcie mi. – Głos Brisbane’a przywołał go do rzeczywistości.
– Tak jest. – Szczeniak wyprostował się i skinął głową.
– Odmaszerować.
Żołnierz obrócił się na pięcie. Z każdym krokiem wrażenie, jakie zrobił mag, blakło
i zanikało. W końcu to nieważne, jaki był, był po ich stronie. Teraz mieli co innego do roboty.
Pierwsza drużyna
3 lipca 2211 ESD, 22:00
Pierwszy rzut pojawił się godzinę od zabezpieczenia stanowiska, kiedy niebo
z ciemnoszarego stało się niemal zupełnie czarne. Najpierw przybyła „Hrabina”,
z charakterystycznym buczeniem lewego silnika. Zaraz za nią z ciemności wynurzył się „Kos”, potem „Szalony Kapelusznik” ziejący ledwo załataną dziurą po pocisku kinetycznym w skrzydle.
Jedna po drugiej mangusty opadały tuż nad powierzchnię wody, czekały, aż opuszczą je ich pasażerowie, i podrywały się z powrotem. Z zagłuszonym przez świst silników strumieniowców pluskiem w strefie lądowania pojawiali się kolejni żołnierze kompanii Cartwright. Osiem, piętnaście, dwadzieścia sylwetek lądowało na ugiętych nogach w głębokiej ponad kostkę wodzie, a następnie rozmieszczało się wokół improwizowanego lądowiska w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. Sama dowodząca, w towarzystwie niemal o głowę wyższego Szalonego Borgii,
energicznym krokiem ruszyła w stronę czekającego obok bunkra Sancheza. Postawiony na
stanowisku tuż obok, ukryty w ciemności Wierzbowski nadstawił uszu.
– Sierżancie. – Cartwright przystanęła obok Hiszpana. Okryta CSS-ową pałatką i z
karabinem w ręku nie różniła się niczym od swoich ludzi. Sam Wierzbowski rozpoznał ją tylko po chodzie i wąskim pasie nieosłoniętej twarzy pod uniesionymi goglami. No i głosie, charakterystycznej mieszaninie szeptu i charkotu, świadectwie rany odniesionej trzy tygodnie temu.
Tysiąc lat temu.
– Placówka zabezpieczona, brak strat. – Sanchez nie zmienił pozycji, nadal nonszalancko oparty o prefabrykowany budynek i z batonikiem proteinowym w jednej ręce, zgodnie z odwieczną tradycją niedemaskowania oficerów. Na Bagnie co prawda widoczność nie pozwalała na działania snajperów, ale trudno było pozbyć się nawyków. – Sierżant Lofton rozstawił swoje rzeczy, zgodnie z rozkazem daliśmy mu spokój. Twierdzi, że jest prawie gotowy. Rozrzuciliśmy oczka i mamy trzy pary wartownicze w terenie.
– Dobrze. Jak tylko Lofton skończy, ruszamy do strefy, zgodnie z planem. Wasze drużyny biorą wierzchołek południowo-wschodni, sierżancie. – Porucznik spojrzała w kierunku, gdzie zniknęły mangusty.
– Co z moją drugą drużyną?
– Pułkownik zażyczył sobie wsparcia przy operacji odzyskiwania danych. Przydzieliłam mu drugą drużynę. Będziecie musieli poradzić sobie tylko z pierwszą i trzecią.
Sanchez przez chwilę przetrawiał informację. Wierzbowski zobaczył, jak spojrzał na
Szalonego Borgię, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi. Ten tylko lekko wzruszył ramionami
i rozłożył ręce.
– Tak jest – powiedział wreszcie Hiszpan. – Damy radę we dwie.
– Dobrze.
– Poruczniku?
– Słucham, Sanchez?
– Może jest sens zacieśnić krąg wokół wraku. Łatwiej będzie utrzymać krótszy obwód, a i większa szansa, że nam nie zrzucą bomb na głowę.
Borgia wyraźnie się zainteresował. Zaskakująco szerokie rozstawienie plutonów wokół celu było problemem, który dostrzegał nawet Wierzbowski. Dotychczas sądził, że kadra poruszyła go na swojej odprawie i dostała jakieś wyjaśnienie. Zachowanie Borgii temu przeczyło.
Cartwright poprawiła maskującą chustę osłaniającą dolną połowę twarzy.
– Musimy mieć pole do cofania się. Nie mam złudzeń, że wróg będzie miał przewagę, bycie opartym o ścianę nigdy nie jest dobre.
Sanchez przez chwilę wyglądał, jakby miał zaprotestować, ale się powstrzymał. Pokiwał
tylko głową.
– Przygotujcie się do wymarszu, zwińcie wartowników, ja sprawdzę, co u sierżanta Loftona.
– Porucznik wyminęła obu dowódców plutonów, przeszła obok Polaka i zniknęła we wnętrzu bunkra.
– Wszystkie pary wartownicze, wracajcie do posterunku. – W słuchawce Marcina rozległ się puszczony w eter rozkaz Sancheza.
Sierżant odczekał, aż potwierdzenia wartowników przebiły się przez zakłócenia, po czym zwrócił się do Borgii.
– Jak myślisz?
– No, na pewno nie wysuwa nas tak ze względu na możliwość cofania. – Wyższy
mężczyzna wzruszył ramionami. – W tym mleku dystans bojowy to pięćdziesiąt metrów, przy takim rozstawieniu mogą nas minąć i nawet ich nie zauważymy.
– Może ma jakiś plan B?
– Może. Wolałbym wiedzieć. Wierzba?
– Sierżancie? – Polak drgnął. Dopiero teraz sobie uświadomił, że może nie powinien być świadkiem rozmowy podoficerów.
– Weź CJ-a i pozwijajcie z perymetru, co się da, zostawcie tylko tyle, żebyśmy wiedzieli o gościach. Na nowej pozycji będziemy musieli pokryć w cholerę przestrzeni, każde oczko będzie warte więcej niż moje dwa.
– Tak jest. – Wierzbowski skinął głową. Skierował się w stronę bunkra, uruchamiając
nadajnik komlinka. – CJ, zbieraj się, mamy robotę.
Druga drużyna
3 lipca, 2211 ESD, 22:43
Ocalały po katastrofie fragment okrętu przywodził na myśl gigantycznego, wyrzuconego na brzeg oceanu Lewiatana. Bagno otoczyło go i wyrównało bruzdę po uderzeniu, tak że porwana, porośnięta brunatnozielonymi pnączami bryła wystawała na ledwie kilka metrów ponad powierzchnię ciemnej wody. Od strony nadchodzącego oddziału kadłub był porowaty, od
przekrojów, przez poczerniałe od temperatury pokłady, zerwane grodzie bezpieczeństwa i ziejące ciemnością wyloty korytarzy. Jak wielki, technologiczny plaster miodu – pomyślał zafascynowany Szczeniak. Otulony mgłą wrak zdawał się patrzeć z góry na ludzi, którzy przyszli go odzyskać.
Szczeniak na moment aż zapomniał o przemoczonych butach.
– A niech mnie... – W głosie Isaksson brzmiała nieukrywana fascynacja.
– Spokój. – O’Bannon mówił takim tonem, jakby obiema rękami podpisywał się pod opinią
radiooperatorki. Uciszył podwładną zapewne tylko dlatego, że poczuwał się do tego jako dowódca.
– Oddział, stop. – Nadszedł rozkaz pułkownika. – Stein, sprawdź, czy to stąd mamy sygnał.
Oba oddziały zatrzymały się jednocześnie. Żołnierze przycupnęli w płytkiej wodzie. Na
wzmacniaczu obrazu gogli Szczeniaka zatańczyły kręgi zakłóceń, lekko przesłaniając rozmytą sylwetkę klęczącego kilka metrów od niego Małego.
Żołnierz uderzył rękawicą w bok urządzenia, ale nic się nie zmieniło. Bagno bardzo
skutecznie radziło sobie ze sprzętem, żeby je cholera wzięła.
W centrum szyku kątem oka zobaczył ruch, kiedy jeden z ludzi pułkownika – zapewne Stein
– ściągał plecak. Poza tym nie ruszał się nikt. Szczeniak przyłożył oko do celownika karabinu i przesunął lufą broni na skraj swojego sektora w stronę górującej nad ludźmi bryły rozbitego okrętu.
Coś było we wraku, w jego pokrytym lokalną namiastką roślinności kadłubie, złamanej
perspektywie przekrzywionych korytarzy. Gdzieś w tyle czaszki szeregowca budziło się dziwne wrażenie, że „Alta” obserwuje go bacznie, że nierówne wyrwy w kadłubie okrętu śledzą każdy jego ruch.
Niemal zmusił się do odwrócenia wzroku.
Wszystko było powalone na tej cholernej planecie.
– Kapralu O’Bannon, rozstawcie się tutaj, my wchodzimy do środka. – Głos
Brisbane’a pomógł mu na powrót zebrać myśli. Szczeniak odsunął chustę i splunął do wody.
Głupoty. – Meldujcie kontakty i łączność.
– Tak jest. – O’Bannon zrobił kilka kroków naprzód i stanął obok Szczeniaka. – Milla,
rozrzuć oczka, Mały, osłaniaj ją. Zasięg czterdzieści.
– Zasięg czterdzieści, tak jest. – Isaksson zsunęła plecak i zaczęła rozpinać klamry. – Mały, chodź no tutaj, przydasz się.
Tymczasem oddział pułkownika zatrzymał się przy „Alcie”. Przez chwilę stali w luźnym
kręgu, pewnie wymieniając ostatnie uwagi, a potem jeden za drugim zagłębili się w najniższy z wystających nad wodę korytarzy. Przez parę sekund Szczeniakowi zdawało się, że widzi snopy światła latarek, ale po chwili wrażenie zniknęło.
– Szczeniak? Van Reuters? – O’Bannon poklepał go energicznie po ramieniu. – Jesteś
z nami?
– Pewnie – odburknął. – A gdzie mam być?
– Nie wiem – kapral parsknął cicho. – Gdziekolwiek cię prochy zaprowadziły. Zaciąłeś się na dobrą minutę. Bagno?
– Taa... – Szczeniak skrzywił się pod chustą. – Cholerne paskudztwo, uderza do łba lepiej niż prochy. Wolę tu łazić w większych grupach.
– Jeśli cię to pociesza, w promieniu pół kilometra stąd jest cała kompania, która pilnuje nam tyłków. – O’Bannon wskazał ręką na wrak. – Bierzesz prawą czy lewą stronę?
– Obojętnie. Lewą. – Wzruszył ramionami. – Pół kilometra, mogą być równie dobrze sto
kilometrów stąd. Nie widać ich, nie słychać, cisza radiowa. Ech.
– Stany lękowe? Ty, aspirujący twardziel?
– Spierdalaj, żadne tam stany lękowe. Po prostu nie lubię tego i tyle. Wolałbym wroga.
– Uważaj – mruknął O’Bannon, podchodząc do wraku i zaglądając w jeden z wiodących
w ciemność korytarzy. – Możemy się jeszcze doczekać.
Pierwsza drużyna
3 lipca 2211 ESD, 23:12
Rozciągnięty na brzuchu Wierzbowski po raz kolejny przemieścił się odrobinę w stronę
bardziej suchego fragmentu swojego stanowiska. Oparł karabin na plecaku i spojrzał w celownik.
Kawałek z przodu i po lewej łapał słaby odczyt termiczny odsłoniętego od jego strony Szafy, pewnie gdzieś w jego okolicy był też Sokole Oko, ale Marcin już dawno zrezygnował z prób zlokalizowania kaprala.
Po prawej, ale poza zasięgiem wzroku, znajdowały się pozycje trzeciej drużyny, a gdzieś daleko z przodu linia rozrzuconych ponad półtorej godziny temu oczek. Sensory na razie milczały, ale jeśli wierzyć odprawie, pojawienie się Amerykanów było kwestią czasu.
Na razie jednak jedynymi przybyszami był drugi i trzeci rzut kompanii Cartwright, choć garstka żołnierzy była rozstawiona tak szeroko, że na wsparcie ogniowe z ich pozycji nie było co liczyć.
– Wierzba! Marcin! – Doszedł go sceniczny szept Kici.
Przewrócił się na bok, żeby móc spojrzeć za siebie. Medyk była ledwie kilka metrów od
niego. Przesunęła gogle na hełm i pomachała mu.
– Co jest? – szepnął donośnie, dbając, aby nie wychwycił go mikrofon. – Co tu robisz?
Masz siedzieć na tyłach.
– Zawsze dam radę wrócić. – Kicia podczołgała się kawałek, zrównując się
z Wierzbowskim. Potarła oczy rękawicą, zostawiając na twarzy brudne smugi. – Nie mam osłony.
– Masz całą drużynę przed sobą. – Polak wyszczerzył się do dziewczyny. Świetnie
rozumiał, co tu robiła. Może takie maszyny jak Szafa, Weiss czy Thorne doskonale czuli się w tej okolicy, sycąc swój instynkt drapieżnika. Normalni ludzie potrzebowali towarzystwa. – Zanim dotrą do ciebie, będą musieli wykończyć nas wszystkich po kolei. Ze mną pójdzie im łatwo, ale Szafa jest nieśmiertelny.
– Taa. – Medyk odpowiedziała uśmiechem. – Co czyni mnie nieprzydatną, więc mogę się
szwendać.
– Inni są śmiertelni. Widzisz...
Przerwał mu narastający szum silników. Zamarł w pół słowa. Ułamek sekundy później
ożyła łączność.
– Kowboj, słyszę silniki, czy jest szansa, że to ktoś z naszych?
– Sokole Oko, kontakt od południa, jedna, poprawka dwie maszyny, najpewniej mohikanie
– potwierdził kapral. Wierzbowski wsłuchał się w daleki odgłos, starając się wyłapać szum czterech silników, ale bezskutecznie.
– Thorne, widzę mohikanina, sto metrów na południe od mojej pozycji, zbliża się.
– Szafa, wroga maszyna zbliża się do moich pozycji.
– Wilcox, potwierdzam.
Amerykański strumieniowiec, SV-18 Mohikanin, wyłonił się z mgły ledwie kilkadziesiąt
metrów od skulonych Wierzbowskiego i Kici. Na tle ciemnego nieba był tylko czarną sylwetką, ale kiedy Marcin przełączył system wizyjny na termo, zobaczył jasnoróżową aureolę rozgrzanego powietrza wokół obu gondol silnikowych. Z obu stron przez drzwi desantowe wystawały lufy działek wsparcia, cały czas poruszających się, kiedy strzelcy szukali celów. Maszyna przeleciała ledwie kilka metrów ponad ich stanowiskiem, z tej odległości Marcin mógł zobaczyć nawet czarno-
żółtą osę wymalowaną na jej dziobie.
Wstrzymał oddech. To był moment, w którym dowie się, ile warte było jego maskowanie.
W takich chwilach wyszkolenie i logika ustępowały zawsze miejsca prostemu strachowi,
zakorzenionemu od wieków lękowi myszy słyszącej krzyk puszczyka.
Czy jak gadał z Kicią, przekręcił się jakoś i odsłonił? Czy może złapali echo jego transmisji radiowej? Czy słyszą jego głos? Czy...
SV-18 powoli przeleciał nad jego głową, owiewając go ciepłym powietrzem.
– Kicia, pierwszy mohikanin nas minął, kieruje się na centrum szyku. – Leżąca obok
Marcina medyczka odprowadziła spojrzeniem wrogi strumieniowiec.
– Pewnie szuka wraku... Prowadzę go na pasywie, strzelać? – W dudniącym basie Torpedy, któremu przydzielono jedną z przenośnych wyrzutni przeciwlotniczych, zabrzmiało wyczekiwanie.
– Sanchez, Torpeda, czekaj na rozkazy – uspokoił go dowódca.
– Kowboj – głos żołnierza zmieszał się z cichymi piknięciami alarmu w słuchawce
komunikatora Wierzbowskiego – mam kontakty na oczkach, cztery, poprawka sześć kontaktów południe, dystans pięćdziesiąt.
– Potwierdzam – natychmiast zareagował Thorne.
– Mam ich – wyszeptała nerwowo Kicia, zapominając, że odłączyła mikrofon.
– Przyjąłem, pieszy nieprzyjaciel w sile sześć, poprawka dziewięć, poprawka jedenaście, kierunek południe. Czekać na rozkazy.
Nastąpiła kilkunastosekundowa cisza, kiedy Sanchez porozumiewał się z dowództwem
kompanii. Jeśli wierzyć przekazom z oczek, wróg zbliżył się do linii wyznaczanej przez przednią straż plutonu na mniej niż trzydzieści metrów. W normalnej sytuacji walki strzeleckiej byłaby to morderczo mała odległość. Tutaj oznaczała, że żołnierze Sancheza zaczynają widzieć pierwszych Amerykanów.
– Najpewniej pluton zwiadowczy. Drużyna rezerwowa w drodze, żeby nas wesprzeć, będą
do pięciu minut. Torpeda, zostaw mohikanina, przygotuj się do otwarcia ognia w cele w sektorze trzecim. Szafa, zamknij ich od wschodu. Reszta cele wedle uznania, zaczynamy na mój znak, gotowość.
Fala potwierdzeń przepłynęła przez eter.
Według oczek szpica Amerykanów wchodziła pomiędzy wysunięte do przodu stanowiska
Sokolego Oka i Kowboja. Wierzbowski odetchnął głęboko, przełknął ślinę i raz jeszcze sprawdził
bezpiecznik karabinu.
Musieli już ich minąć, musieli...
– Ognia.
W jednej chwili mgła ożyła odgłosami krótkich serii karabinów, do których niemal
natychmiast dołączył ciągły zajadły terkot G918 Szafy i Torpedy. Gdzieś wybuchł granat, potem drugi. Wierzbowski wystrzelił kilka serii w kierunku niewidocznego przeciwnika, choć na trafienia specjalnie nie liczył.
Mohikanin za jego plecami zawył silnikami, zapewne próbując zrobić zwrot, ale prawie od razu rozległ się jeden, dwa wysokie świsty lecących rakiet zakończone niemal zlanymi w jedną eksplozjami. Żołnierz z najwyższym trudem powstrzymał się od sprawdzenia, co się dzieje.
– Druga linia, przemieścić się do przodu, wysunięte pary, naprzód. Kaemy, kontrolować
cele. Nie dajmy im nawiać zbyt łatwo – zakomenderował Sanchez. – Ruszać się!
Wierzbowski z Kicią poderwali się i podbiegli do przodu, uważając, by nie wpakować się na linię ognia Szafie. Już po kilkunastu metrach na termo gogli Marcina pojawiła się smuga gorącego dymu zasłony postawionej przez Amerykanów. Gdzieś za nią raz po raz rozbłyskały gorętsze kręgi wystrzałów.