Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 22 страниц)
– Kowboj, chyba wyjęli Torpedę, gdzie to wsparcie?
– Thorne, miotacz ...czony.
– Weiss, jesteśmy pod... Sanchez...
– Sokole Oko, przejmuję pluton.
Marcin podniósł się na nogi i odetchnął szybko kilka razy. Spojrzał na Kicię i uniósł kciuk do góry.
– Na trzy, cztery rzucaj dym i biegniemy.
– Tia.
Nad głowami usłyszeli wysoki dźwięk silników mohikanów, a potem ciągły, przerażający
huk ich broni. Z prawej strony dwójki żołnierzy powierzchnia wody została rozdarta dwiema liniami trafień ciężkich pocisków.
Wierzbowski odruchowo pochylił głowę, a przykucnięta obok medyk padła płasko w wodę.
Jedno, drugie, trzecie uderzenie serca, ale tym razem miał szczęście. Nadal żył. Niemniej wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to chwilowy stan.
Sytuacja była tragiczna.
Cokolwiek zrobią, rozbicie ich linii obronnej było najpewniej kwestią kwadransa. Kiedy Amerykanie już się przebiją, pozbawiona osłony grupa przy wraku będzie odcięta, bez możliwości ucieczki.
Zresztą, nawet gdyby zaczęli dokładnie w momencie, kiedy Marcinowi przebiegły przez
głowę te ponure myśli, i tak musieliby liczyć na duże na szczęście.
– Sokole Oko, silny atak na pozycje trzeciego plutonu, porucznik Cartwright przekierowuje wsparcie. – Głos kaprala w słuchawce komlinka obwieścił wyrok na kompanię, oesy i całą operację. Otoczeni. Teraz tylko cud mógł umożliwić ucieczkę grupie pułkownika. – Alajos, spróbuj się cofnąć, Günter, postaw mu osłonę.
– Weiss, zrozumiałem.
– Kowboj, to na nic, ledwo się ruszam. – Głos żołnierza był jakby rozespany. Pewnie wziął
chemię. – Zalegnę spokojnie i może mnie ominą.
– Thorne, sześć kontaktów dwadzieścia metrów na południe od pozycji Torpedy, spróbuję
coś z tym zrobić.
– Sokole Oko, Soren, cofnij się, nie ma kogo ci podesłać do wsparcia.
– Taa, wiem. Dam sobie radę.
– Kicia, idziemy z Wierzbą sprawdzić stan rannych w ataku miotaczami.
– Sokole Oko, nie wystawiajcie się. Ogień zaporowy i zobaczymy, czy uda wam się ich
zwolnić.
Przez chwilę medyk patrzyła na Wierzbowskiego, jakby oczekując, że się wypowie, ale ten milczał. Wreszcie pokiwała głową, choć oczywiście Sokole Oko nie mógł tego widzieć.
– Kicia, zrozumiałam.
Pociski przebiły mgłę i ze świstem przeleciały im nad głową. Na termo Marcina znowu
pojawiły się sylwetki przeciwników. I tak długo czekali, może liczyli, że Kicię i jego wyjmie strumieniowiec.
Pięciu, może sześciu.
Cisnął w ich stronę przygotowany wcześniej granat. W mgnieniu oka Mgła zgęstniała, kiedy wzmocnił ją gorący dym zasłony.
Nagłe uczucie spokoju było tak zaskakujące, że chciał wybuchnąć śmiechem. Cały strach
wyparował z niego w jednej chwili, jakby organizm pogodził się z tym, że każda następna sekunda jest kradziona. Że jego czas skończył się tu i teraz.
Zmienił niemal opróżniony magazynek, zsunął z ust maskującą chustę i uśmiechnął się
wesoło do leżącej obok medyk.
Odpowiedziała mu uśmiechem.
Cóż, przynajmniej towarzystwo dobre.
Druga drużyna
4 lipca 2211 ESD, 03:04
Grupa pułkownika wyszła z wraku dziesięć wypełnionych nerwowym nasłuchiwaniem
minut później. Niemal dwie godziny po czasie. Ich mundury ociekały wodą, a oprócz załadowanych plecaków nieśli dwa ciężkie pojemniki przykryte CSS-owymi płachtami.
– Sir. – O’Bannon podtruchtał natychmiast do oficera. – Mieliśmy meldunek od porucznik Cartwright. Cofają się, porucznik uważa, że mogą paść w każdej chwili.
– Kiedy rozmawialiście?
– Parę minut temu.
– Rozumiem. – Nawet jeśli na Brisbanie wiadomość wywarła jakieś wrażenie, nie dał tego po sobie poznać. Zwrócił się do radiooperatorki. – Isaksson, prawda? Połączcie mnie z nimi.
– Tak jest. – Dziewczyna sięgnęła do panelu kontrolnego niesionego na plecach urządzenia, jednocześnie rozglądając się wokoło. Oparty o wrak kilka metrów dalej Szczeniak świetnie ją rozumiał. Nie słyszeli co prawda bitwy, ale pozycje kompanii znajdowały się niemal kilometr dalej.
Normalnie oczywiście to nie było daleko, ale tutaj...
– Jest łączność, sir.
– Wrzuć na głośnik. – Oficer przesunął gogle na hełm, zdjął chustę i przyjął podany mu mikrofon. Radiooperatorka pstryknęła w przełącznik na niesionym na plecach urządzeniu. – Tu Szóstka, raport.
– Sytuacja bardzo ciężka. – Usłyszeli charkotliwy głos porucznik Cartwright. Łączność na jej pozycjach, nie aż tak bardzo w końcu odległych od wraku, musiała być fatalna. – Mamy silny atak na południowe i zachodnie stanowiska, zebraliśmy część ludzi z pozostałych, żeby go odeprzeć, ale cofamy się na całej linii. Co najmniej jeden batalion na południu, wsparcie moździerzowe i lekkie lotnicze. Na północy obserwujemy ruchy wroga, oczekujemy ataku lada moment. Boją się strzelać na oślep i to na razie nas ratuje, ale przy tym tempie wróg będzie w punkcie zero w ciągu dziesięciu minut, a wtedy przestanie się przejmować.
– Zrozumiałem. – Pułkownik pokiwał głową i milczał przez kilka sekund. Stojący za nim
żołnierze delikatnie odstawili niesione pojemniki i uformowali krąg dookoła nich. – Poruczniku, proszę wycofać jednostki, które nie mają kontaktu z wrogiem, pod osłoną tych już związanych walką. Wzywam ostrzał artyleryjski na zero za dziesięć minut. Misja wykonana, powodzenia.
Szczeniak zamrugał szybko kilka razy. Więc tak się skreśla kompanię. „Misja wykonana,
powodzenia”.
Był już oczywiście na polu bitwy, widział straty, ale pierwszy raz przyszło mu zobaczyć je z tej perspektywy. Kurwa mać...
– Zrozumiałam, wycofać niezwiązane walką oddziały, artyleria za dziesięć minut –
powtórzyła rozkaz porucznik. Cokolwiek pomyślała o przełożonym, zachowała to dla siebie.
A przynajmniej nie powiedziała tego przez radio. – Powodzenia. Cartwright, bez odbioru.
– Powodzenia... – mruknął Brisbane, opuszczając dłoń z mikrofonem. Wydawało się, jakby zamarł, wypatrując czegoś ponad mgłą. Do starszych oficerów zapewne świadomość porażki musiała się dłużej dobijać, żeby w końcu dotrzeć, pomyślał rozgoryczony Szczeniak. Dla niego, jako szeregowca, była chlebem powszednim.
Westchnął i wymienił spojrzenia z Isaksson.
Dziesięć minut!
Nawianie mangustą nie wchodziło w grę, nie z „lekkim wsparciem powietrznym” na głowie.
Wróg był ze wszystkich stron. Bagno było teraz tylko pozornym sojusznikiem. Może bez sprzętu, w nieważnej strefie oddział mógłby zalec w jakiejś dziurze i liczyć na to, że jankesi go przegapią, ale tutaj, w miejscu, na którym im najwyraźniej zależy? Przecież postawią kordon i będą choćby dmuchaniem mgłę rozpędzać. Zresztą za dziesięć, nie, może dziewięć minut rąbnie tu artyleria i będzie po zabawie... Pieprzone oesy i ich genialne plany.
I wszystko po nic. Szczeniak miał w głębokim poważaniu historyjki o braterstwie broni
i zakładał, że prędzej czy później na wojnie można umrzeć, ale jakaś jego część kłóciła się z bezsensownością tej śmierci.
Brisbane tymczasem marnował kolejne sekundy. Pewnie uznał, że lepiej być tam, gdzie
walną pociski, może chociaż ich znalezisko, czymkolwiek by nie było, nie trafi do jankesów.
– Pułkowniku? – O’Bannon przestąpił z nogi na nogę. – Sir? Jakie rozkazy?
Oficer drgnął.
– Radio, nadajcie do naszej sekcji transportowej, że będziemy potrzebować ewakuacji
z punktu Sydney, za kwadrans. Zawiadomcie też resztę oddziału, żeby się wycofywali według planu. Ja zajmę się artylerią.
– Panie pułkowniku? – W głosie Isaksson zabrzmiało powątpiewanie.
– Powiedziałem coś niezrozumiałego, szeregowa?
– Nie.
– Więc wykonać. – Pułkownik oddał mikrofon radiooperatorce. – Stein, dajcie mi sztab
pułku.
– Tak jest. – Jeden z żołnierzy Operacji Specjalnych sięgnął po swój nadajnik.
– Pułkowniku Brisbane? – odezwał się niepewnie O’Bannon, zdejmując gogle. – Mogę
o coś zapytać?
– Słucham.
– Czy nie powinniśmy się ewakuować na piechotę? Mangusty nie przejdą, jeśli jest tak
gęsto...
– Owszem, i to istotnie byłaby głupia decyzja, gdybyśmy lecieli gdziekolwiek w pobliżu stanowisk kompanii porucznik Cartwright. A nie będziemy tego robić, to ponad osiemdziesiąt kilometrów stąd.
Kapral znieruchomiał na chwilę. Szczeniak zmarszczył brwi, niczego nie rozumiejąc.
– Chyba nie przypuszcza pan, że rozstawiłem ich dookoła tego miejsca? Ich działania są dywersją, miały skupić wroga na fałszywej lokacji. I właśnie to robią.
– Ale mieli być naszą osłoną... – zaczął O’Bannon i natychmiast zamilkł.
– Zaręczam panu, że są naszą osłoną. – Brisbane uśmiechnął się smutno.
– Dlaczego nic nam nie powiedziano?
Oficer, idący już w stronę wyczekującego Steina, zatrzymał się w pół kroku.
– Porucznik Cartwright osobiście zaakceptowała ten plan, jeśli to pana niepokoi, kapralu.
A reszta... Po co ma wiedzieć? Żeby ktoś się sypnął przez radio albo gdyby go złapali? A teraz, jeśli to wszystko...
Skinął podoficerowi i poszedł w stronę swojego radiooperatora.
•
Dwadzieścia minut później byli już na pokładzie „Betty”.
Nikt nie miał nastroju na rozmowę. Nie było co liczyć na jakiś cud, który ocali resztę kompanii czy nawet plutonu. Zdarzało się, oczywiście, tyle że nigdy nie było to nic przyjemnego.
Strzelanina to strzelanina. Znajomych szkoda, skrzywił się żołnierz w duchu, resztę trącał pies.
Problem polegał na tym, że w ciężkich warunkach ostatnich dwóch tygodni znajomymi byli niemal wszyscy.
W przedziale transportowym panowała więc względna cisza, nie licząc silników
i pochlipywania Isaksson. Sam Szczeniak wiedział, że ma jeszcze jakiś czas, zanim melancholia dorwie i jego. Pewnie dopiero w bazie.
Zawsze było dopiero w bazie.
Przez uchylone drzwi desantowe Szczeniak widział lecący kilkanaście metrów dalej
strumieniowiec oesów. Maszyna szła niżej od nich, na wpół zanurzona w unoszącym się nad bagnem oparze.
Kiedy bardzo się skupił, wydawało mu się, że daleko, daleko za nią widzi błyski eksplozji pocisków ciężkiej artylerii.
Ale to mogło być tylko złudzenie.
Ucieczka
Trzecia drużyna
4 lipca 2211 ESD, 03:04
W uszkodzonym komlinku zabrzmiało ostrzeżenie o bombardowaniu artyleryjskim. Ranny
Kowboj, na swoim wypełnionym wodą stanowisku strzeleckim, westchnął cicho. Zsunął gogle, by spojrzeć na gęstą mgłę własnymi oczami, bez wspomagania systemu wizyjnego. Po prostu wiedział, że powinien to zrobić.
Więc to właśnie jest to miejsce, pomyślał. Tutaj umrze.
Owinięty ciasno opatrunek polowy powoli przesiąkał czerwienią, a bezużyteczny,
pozbawiony amunicji karabin leżał poza zasięgiem ręki. Unieruchomiony i bezbronny – dokładnie taki, jaki żołnierz nie powinien być. Upływ krwi wywoływał ten rodzaj ospałości, kiedy ręce są ciężkie, a powietrze chłodne i gęste jak melasa. Kowboj niespiesznie odpiął paski hełmu i odłożył
go na bok, po czym sięgnął po manierkę. Pusta. No cóż, te pięć minut jakoś jeszcze wytrzyma.
A potem – potem będzie tylko świst powietrza i pochłaniający wszystko wybuch pocisków
artyleryjskich. Nie czuł strachu – cała gama chemii, którą zdążył już przyjąć, wprawiła go w nastrój raczej spokojnego wyczekiwania niż obawy. Powinni dawać te prochy codziennie, pomyślał. Przez te wszystkie dni, kiedy tak cholernie się bał.
Wsłuchując się w nierówną melodię niedalekich serii karabinowych, wciągnął mocny
zapach zasłony dymnej. Brudną od krwi i błota dłonią sięgnął do zasobnika medycznego i wymacał
plastikowy kształt jednorazówki painkillera. Ostatni. Jeden plus tego pieprzonego ostrzału jest taki, że nie skończą się leki – uśmiechnął się do siebie, wbijając igłę pojemniczka w udo. Przymknął
oczy z rozkoszy, kiedy rozchodzące się ciepło powoli wypełniało cały organizm. Bez pośpiechu, uważając, żeby nie urazić za bardzo zranionej nogi, Kowboj obrócił się na plecy. Poczuł chłód bagiennej wody, przesiąkającej przez mundur, ale to nie było tak naprawdę ważne. Ważne było niebo. Ledwie widoczne poprzez mgłę i dym, było ciemnogranatowe i wyjątkowo bezchmurne.
Kowboj nie rozpoznawał gwiazdozbiorów, choć jeden z nich przypominał mu trochę Zamek,
widziany z powierzchni Mołdawii. Z domu.
Sięgnął do kieszeni po tytoń i bibułki. Zanim skręcił niezgrabnego papierosa mokrymi,
słabymi dłońmi, zużył niemal cały zapas. Drżąc z wysiłku, żołnierz zapalił go, głęboko zaciągając się syntetycznym tytoniem.
Do uderzenia pozostało sto osiemdziesiąt sekund. Kowboj próbował je odliczać, ale szło mu niemrawo.
Dotarł do osiemdziesięciu czterech, kiedy usłyszał wizg turbin mangust, a potem
pokrzykiwanie i hałas biegnących sanitariuszy. Prawie nie poczuł, że ładowali go na nosze i nieśli przez usłane odłamkami i ciałami przedpole. Zgubił papierosa, gdy silne ręce przenosiły go do wypełnionej szumem silników i ludzkimi głosami jamy przedziału transportowego strumieniowca.
Stracił przytomność, kiedy maszyna odrywała się od ziemi, a w uszach zabrzmiał uspokajający głos sierżanta Sancheza.
•
Ciężkim ranom po czterech latach służby na koloniach zawdzięczał nie tylko wręczony
z pompą Order Czerwonej Wstęgi, ale też skierowanie do domu. Tym razem już bez pompy.
Kowboja i sześćdziesięciu innych załadowano po prostu do hibernatorów zainstalowanych na przerobionym na wojskowy fracht tankowcu i posłano na Mołdawię. Obudzono go dopiero na stacji wahadłowców.
Wtedy też dowiedział się o ośmiu chłopcach ze zwiadu, których lodówki nawaliły w trakcie podróży. Cholerny pech – przetrwali wojnę, a zabiła ich oszczędność własnego kraju. Nie znał
żadnego z nich z nazwiska, choć zdaje się zamienił z nimi kilka słów, zanim położyli się w kriogen.
Jeden miał chyba żonę. Szkoda kobiety, pewnie na niego czekała, szczęśliwa, że mąż przeżył
oddalone o siedemdziesiąt lat świetlnych piekło.
Grzechoczący niewłaściwie umocowanym ładunkiem wahadłowiec wysadził go na płycie
kosmoportu Hunyadego. Matka Kowboja chorowała od śmierci ojca, a jedyna siostra była
inżynierem na wydobyciu w Pasie, więc nikt po niego nie wyszedł.
Pamiętał Mołdawię doskonale. Nie pamiętał tylko, jaki on sam powinien być. Stojąc na
betonowej płycie, czuł się jak rozbitek powracający po latach z bezludnej wyspy. Jak jeden z pięćdziesięciu trzech bardzo zagubionych rozbitków. Ruszając do bramy, kątem oka zobaczył
jeszcze oficera przekazującego wiadomość płaczącej żonie zwiadowcy.
•
Dom był taki sam, jak w jego wspomnieniach. Matka czekała na werandzie, huśtając się na bujanym fotelu. Dopiero wtedy uwierzył, że uciekł.
Mylił się.
Bardzo trudno wyrwać się wojnie, kiedy już raz człowieka złapie. Długo nie mógł uwolnić się od myśli o tych, którzy pozostali. O Jackiem, zatłuczonym na śmierć na Dwunastce. O Ricardo, który biegł do niego z apteczką, cały czas mówiąc doń przez radio i którego przekaz nagle się urwał, aby już nigdy nie powrócić. O Wilcox, która klęczała w brudnej wodzie, z wyciem przyciskającej dłonie do poszarpanej odłamkami twarzy. Zrywał się ze snu o stanowisku strzeleckim, zapachu dymu i tępym bólu w nodze.
Bał się patrzeć w niebo, bo pomiędzy gwiazdami widział ginące okręty.
Nie wiedział, ile czasu spędził na krześle w pokoju na piętrze, zaciskając dłonie na
pistolecie. Pewnie właśnie po to zluzowanym żołnierzom zezwalano na posiadanie broni. Żeby mogli uciec od ścigających ich cieni.
Nie usłyszał kroków na schodach i znalazła go matka. Płakał jak dziecko, a ona trzymała go w ramionach.
Potem zabrała go do swojego pokoju i siedziała przy nim, czekając, aż zaśnie, a antyczny zegar z kukułką tykał pocieszająco. Czuł jej uspokajającą obecność, jak wtedy, kiedy miał sześć lat i bał się potwora z szafy.
Więcej nie sięgnął po pistolet.
•
Znalazł pracę jako bramkarz w dyskotece. Właśnie tam wśród nastolatków wirujących
w migotliwej feerii holograficznych vidów i dymnych iluzji poznał dziewczynę o czarnych jak sadza włosach. Nazywała się Angyal, a w jej oczach dostrzegał szarość Mgły... Nie bała się cieni.
Czasem rozmawiali godzinami, a czasem po prostu spacerowali bez słowa. Pokazał jej
antyczny zegar z kukułką, hologramy speedbolistów, piłkę do kosza. Wszystkie swoje skarby.
Matka była nią zachwycona.
Spędzali całe dnie, kręcąc się po wzgórzach. Nauczyła go patrzeć w niebo. Gwiazdy znowu wyglądały jak gwiazdy. Na powrót stały się piękne.
•
Zabrał ją na polanę, na swoje tajne miejsce z czasów dzieciństwa. Nadal było magiczne.
Uklęknął przed nią pod rozłożystym dębem na granicy lasu. Bał się jak nigdy, ale i tak zapytał.
Powiedziała „tak”.
Kiedy szli przez polanę, trzymając się za ręce, Kowboj widział, jak cienie uciekają
w gęstniejącą Mgłę, pomiędzy porwane resztki zasłony dymnej. Czuł się lekki i naprawdę szczęśliwy, pomimo powoli wracającego bólu nogi.
Niebo było ciemnogranatowe, a nad polaną wschodził Zamek.
Było jasno i gorąco.
Trzecia drużyna
4 lipca 2211 ESD, 03:07
Coraz jaśniej.
I coraz goręcej.
Odbicia we Mgle
6 lipca 2211 ESD, 14:11
Mgła pozwoliła im znaleźć wrak strumieniowca dwie doby po bitwie.
Mangusta musiała tu leżeć od co najmniej tygodnia. Bliższe żołnierzom skrzydło było
oderwane i niemal całkiem już zanurzyło się w płytkim bajorku, w którym spoczywała maszyna.
Tylko silnik jeszcze wystawał ponad wodę. Pierwszy pilot chyba się katapultował – nad kokpitem ział otwór po odstrzelonej przez mechanizm wyrzutu osłonie. Drugi nie miał tyle szczęścia. Poprzez wślizgującą się przez rozbitą owiewkę mgłę Wierzbowski widział jego zamarłą na stanowisku sylwetkę.
W szarawym półświetle popołudnia skroplona na kadłubie wilgoć błyszczała leciutko.
„Królowa Nocy”. I zszarzały art z blondynką w pończochach i w różowym szlafroczku.
Przynajmniej nikt znajomy.
Maszyna musiała oberwać rakietą – ogon był niemal przełamany na pół i osiadł na
powierzchni bajora. Lufy przez nikogo nieobsadzonego działka wsparcia piechoty mierzyły prosto w nadchodzących. Wierzbowski wzdrygnął się mimowolnie i zrobił dwa kroki w bok, zmuszając do podobnego ruchu pomagającą mu przy noszach Kicię. Plusk wody wbił się w szepty Bagna.
– Padam, Marcin. – Jego towarzyszka dotarła do etapu, kiedy jej zwykle żywy i wesoły głos stał się zupełnie pozbawiony wyrazu.
– Nie jest najgorzej, Kicia. Zrobimy tu postój. Przynajmniej w miarę stabilny grunt i będzie można siąść ponad wodą.
Zapach śmierci. I to nie najświeższej. Polak zmarszczył nos.
Kilka kolejnych bolesnych kroków pozwoliło im dotrzeć do komory transportowej.
– Cholera...
Czterech zwiadowców plus oficer. Trzech zginęło na miejscu, dwójka chyba próbowała się odczołgać po kraksie... Musieli obawiać się eksplozji poharatanej maszyny. Ciała leżały raptem kilka metrów od mangusty, twarzami zanurzone w czarnej wodzie.
Jolly Roger i pikowy as. Druga Kompania Zwiadu. Marcin odruchowo przesunął dłonią
wzdłuż krawędzi nadal zatkniętej za hełm karty.
•
Pierwszy raz od czterdziestu ośmiu godzin stanęli na stałym podłożu. Dobrze było nie
chodzić w sięgającej do pół łydki wodzie.
Kicia, choć niemal nieprzytomna, zajęła się najpierw Szafą. Powoli, mechanicznymi
ruchami sprawdziła jeden opatrunek, potem kolejne. Zaaplikowała painkillery i odkażacze. Teraz niewiele więcej dało się zrobić dla erkaemisty. To, że jeszcze w ogóle żył, zawdzięczał wyłącznie własnej sile. Nikt, kogo ciało oberwało takie cięgi, nie powinien nadal walczyć. Ale Szafa trzymał
się twardo.
Wierzbowski zebrał nieśmiertelniki i przeszukał maszynę. Starał się nie przyglądać tamtym, nawet kiedy grzebał im po kieszeniach.
Mieli szczęście. Przy oficerze była apteczka, ale znaleźli w niej tylko kilka opatrunków i puste przegródki po chemii. Pokładówki „Królowej Nocy” nie mógł nigdzie znaleźć. Musiała wypaść gdzieś podczas ostatnich sekund życia maszyny.
Dodatkowym zyskiem z poszukiwań było kilka batoników i paczka z jednym papierosem.
No i broń oczywiście, chociaż ani on, ani Kicia nie byli w formie do walki.
I kilka wspomnień, jak fragmenty życia obcych ludzi.
Grzebień. Woreczek kolorowych kości o wielu ściankach. Idiotycznie kolorowa bransoletka z miniaturką jakiejś bohaterki kreskówek. Dwa bilety do Teatru Odeon w Nowym Paryżu. Pudełko po pierścionku.
Masa drobiazgów unieważnionych przez upadek „Królowej Nocy”.
•
Mimo potwornego zmęczenia odciągnęli zwiadowców na brzeg bajorka. Na Bagnie ciężko
było o odpowiednią ilość kamieni, więc przykryli ciała pałatkami i obciążyli je na brzegach. Marcin przy każdym wbił w rozmiękłą ziemię fragment połamanych noszy, które znaleźli w manguście.
Wierzbowski spojrzał na Kicię dość niepewnie, ale ta nic nie mówiła, zatopiona we
własnych myślach. Co można powiedzieć o żołnierzu? Nic, zginął na wojnie. Nie było tu oficera, który zwykle mówił kilka słów. Popatrzył na trzymane w dłoniach nieśmiertelniki.
– Janusz Pikiel, Vigge Jacobsen, Szaria Diabo, Werner Stahl, Sondra Perkins i Anna
Saranova, niech spoczywają tu w spokoju – zaczął niepewnie cichym głosem. Kicia spojrzała na niego i kiwnęła głową. – Byli jednymi z nas. Niech dalsza droga będzie dla nich lżejsza niż ta tutaj.
Z gwiazd pochodzimy, do gwiazd wracamy.
Nie wiedzieli, co dodać, więc stali tylko kilka minut nad zaimprowizowanymi mogiłami.
Mgła szeptała swoje pożegnania wokół nich.
•
– Co z Szafą?
– Walczy. – Kicia ledwo dostrzegalnie wzruszyła ramionami. – Kończą nam się środki, a te tutaj są nieoznaczone. Nie chcę ryzykować, opierając się tylko na kolorach.
– Jasne. – Marcin pobawił się komunikatorem. – Ostatnie dwie godziny nic na radiu.
Zakłócenia.
– Może po prostu wypalimy w powietrze? Co najgorszego się może zdarzyć? Przyjdą
jankesi?
– Rozwalą nas.
– Albo nie. Szafie przyda się med-lab. Bez tego nie pociągnie długo.
– Wywaliliśmy flarę. Powinni nas znaleźć. – Wierzbowski sięgnął do kieszeni i wyjął
batonik. „Energia na cały dzień!”, głosił wesoły, żółty napis na opakowaniu. – Cynthia? –
Przełamał go na pół i podał kawałek dziewczynie. – Weź. Energia na pół dnia. I złap trochę snu, wyglądasz potwornie.
– A ty jak młody bóg. Jak się nazywał ten brzydki od kowali?
– Ares?
– Chyba tak. Wyglądasz jak młody Ares.
•
Mgłę usłyszał znowu w nocy, na swojej zmianie warty.
Śpiewała.
Marcin siedział skulony w luku transportowym „Królowej Nocy” i wsłuchiwał się
w melodię. Wydobył z kieszeni zabezpieczone plastykową torebką holo Barbary. Dobrze było móc pomyśleć o domu.
– Twoja siostra jest bardzo ładna. – Kicia uniosła się na łokciu.
– Powinnaś spać.
– Trudno mi zasnąć. Pewnie wilgoć. – Dziewczyna podniosła się i usiadła obok niego. –
Można się przysiąść?
– Tia.
– Tęsknisz za rodziną – raczej stwierdziła, niż zapytała.
– Zaciągnąłem się ze względu na nią, wiesz?
Spojrzała na niego z zaciekawieniem.
– Ubezpieczenie medyczne – wytłumaczył Wierzbowski, nadal patrząc na holo. – Barbara
miała dziewiętnaście lat, kiedy zdiagnozowano u niej syndrom Vasilieva. Potrzebowała leczenia, nasze ubezpieczenie tego nie pokrywało, a wojskowe tak.
– Ach. – Bardziej wyczuł, niż zobaczył, że Kicia kiwa głową. – Rozumiem.
– Początkowo siedziałem w służbie garnizonowej. Do oddziałów liniowych przeszedłem,
kiedy okazało się, że młoda musi mieć operację z grzebaniem po całym ośrodkowym układzie nerwowym. Nie znam się na szczegółach, ale drogo jak cholera.
– I poszedłeś po dodatek frontowy? Jesteś niesamowity!
Wierzbowski uśmiechnął się smutno.
– Jak mówisz A, trzeba być gotowym i na B. – Spojrzał na holo i szybko schował je do
kieszeni. – A ty?
Kicia oparła się wygodniej o plecak.
– Długa historia młodzieńczego idealizmu i głupoty.
– Rozumiem, że detale są zastrzeżone. – Marcin uniósł brew.
– Nie, skąd. Zarwałam studia medyczne, bo mi się uwidziało, że na froncie zdziałam więcej.
– Szafa by cię poparł.
– Możliwe. – Odruchowo spojrzała na rannego. – Rodzice myśleli jednak co innego.
– Źle to przyjęli?
– Przerwanie studiów na drugim roku i marsz na front? Wątpisz? – Parsknęła śmiechem. –
Poszło na noże! W końcu powiedziałam, że nie chcę mieć z nimi więcej do czynienia, i trzasnęłam drzwiami.
Wierzbowski zaśmiał się bezgłośnie.
– Ile czasu zajęło im pogodzenie się ze sprawą?
– Nie mam pojęcia. – Głos sanitariuszki posmutniał. – Nie rozmawiałam z nimi od tamtego czasu. Jakoś nie wiedziałam, jak zacząć. Mam w padzie chyba ze sto projektów listów do domu i jakoś... Wiesz. A teraz... Cóż, nie wiadomo, czy w ogóle będę miała szansę.
Spojrzała na niego bezradnie. W tej chwili wyglądała na jeszcze młodszą niż
w rzeczywistości.
– Nie myśl tak – powiedział cicho. – Zerwiemy się stąd, tylko jakoś musimy się pozbierać.
Wszystko będzie dobrze.
– Tak sądzisz?
– Pewnie. A teraz zmykaj spać, bo będę budził bez litości.
Zachichotała cicho i owinęła się śpiworem. Wierzbowski miał nadzieję, że mu uwierzyła.
Lepiej, jeśli będzie przekonana o tym, że historie dobrze się kończą. Bo po co opowiadać złe końce?
Wyjął raz jeszcze hologram siostry. Pamiętał dzień, kiedy go wykonano. Miesiąc po
operacji, kiedy pozwolono jej już opuszczać budynek szpitala, ale nadal czekały ją długie tygodnie rekonwalescencji.
Tydzień przed tym, jak zginęła w bombardowaniu Nowego Drezna.
7 lipca 2211 ESD, 04:56
Przyszedł nad ranem, wtedy, podczas zmiany wart. Nie krył się.
Plus, plusk, plusk. Nierówny rytm.
Amerykanin, choć z trudem dało się to rozpoznać. Na Bagnie wszyscy wyglądali niemal
identycznie. Jak często mawiano na wysuniętych placówkach: po czym odróżnia się
amerykańskiego żołnierza od naszego? Po blachach. Święta prawda. Płynące po mundurze, ciągle zmienne barwy CSS-u. Maskowanie na twarzy, częściowo ukrytej pod chustą, częściowo pod goglami. Podobne hełmy. Wojna trwała już długo. Strony zdążyły się nauczyć od siebie nawzajem prawie wszystkiego.
– Stój. – Marcin zaparł się wygodnie wewnątrz luku i oparł karabin na kolanie.
Mężczyzna leniwym ruchem uniósł ręce nad głowę, pozwalając swojej broni wisieć na
paskach.
– Miałem szanse pół na pół, pomyślałem, że spróbuję. – Mówił prawie wesołym głosem.
Teraz widzieli go lepiej. Był ranny, w kilku miejscach. Ubłocone bandaże słabo odcinały się od ubłoconego munduru. – Poddaję się. Macie może medycynę?
– Kurwa... – Wierzbowski opuścił lekko lufę. – Nie ruszaj się, sprawdzimy cię. Odepnij broń i odrzuć ją.
Jankes bez słowa rozpiął paski karabinu. Broń wpadła do wody z pluskiem. Po chwili
dołączyła do niej kabura z bronią boczną. Mężczyzna cofnął się o trzy kroki.
Kicia wysunęła się z maszyny i ostrożnie, z pistoletem w dłoni, zbliżyła się do żołnierza.
– Spoko. Bierzcie, co chcecie. O, jesteś medykiem. – Wskazał ruchem brody naszywkę
Kici. – Jak już będę zabezpieczony, mogłabyś rzucić okiem na opatrunki?
– Plecak. – Dziewczyna obeszła Amerykanina, pilnując, żeby nie wejść na linię strzału
Wierzbowskiego. – Odepnij go.
– Jasne. – Spokojnym ruchem ręki rozpiął klamry. Plecak opadłby do wody, gdyby go nie
przytrzymał. Powoli podał go Kici. – Mam tam jeszcze żarcie. Nie chciałbym, żeby zamokło.
Zabrała plecak i szybko cofnęła się o kilka kroków.
– Nazywam się Renton. Kapral Martin Renton. Jestem nieuzbrojony i ranny. – Jego wzrok
podążył za Kicią znikającą już we wwnętrzu mangusty. – Teraz jeszcze pozbawiony plecaka.
Naprawdę, w dupie mam flagi na mundurach. Po prostu muszę sobie przysiąść.
– Faktycznie ma jedzenie. – Wierzbowski usłyszał prawie entuzjastyczny głos Kici za
plecami. – Z podgrzewaczami.
Renton uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Będziemy tak stać?
Ten impas nie mógł trwać wiecznie. Wierzbowski doskonale o tym wiedział. Albo teraz
zastrzeli jankesa, albo trzeba wymyślić inne rozwiązanie. Tamten też o tym wiedział.
Następny ruch należał do Polaka.
– OK, teraz podejdź powoli. Kicia, rzucisz na niego okiem. Żadnych sztuczek.
– Jasne.
•
– I co?
– Niedobrze to wygląda, Renton. – Kicia skrzywiła się, zaglądając pod kolejny opatrunek.
Uniosła brew na odznakę Sto Pierwszej. – Paskudnie oberwałeś. Mogę ci poprawić opatrunki, odkazić, tyle. Nie mamy środków, plus – mamy naszego. – Wskazała ruchem brody
nieprzytomnego Szafę.
Amerykanin potaknął.
– Jasna sprawa. Wziąłem cztery stymy, żeby móc iść. Niedługo zejdą, myślałem, że może
dałoby się powstrzymać osłabienie...? – Spojrzał z nadzieją na dziewczynę.
– Cztery?
– Mhm.
Kicia kiwnęła głową. Bardzo powoli.
– Renton, czy u was też są zasady zabraniające brać tylu stymów?
– Taa... Ale wiesz... DaSilva – zerknął na brudną plakietkę na bluzie mundurowej. – Jakbym tam padł, tobym zdechł na Bagnie. Nie chciałem. Myślałem, że znajdę ludzi.
Kicia ostrożnie nałożyła nowy bandaż na ranę, przepłukaną zbyt małą ilością wody. – Zjedz coś ciepłego. To będzie ciężka noc i sporo zależy od ciebie, Renton.
– Martin.
– Zupełnie jak ty. – Kicia uśmiechnęła się do Wierzbowskiego. – Zabawne, nie?
– Jak cholera. – Polak zaśmiał się cicho. – Dziękować Bogu za nazwiska, inaczej wzięliby mnie za jankesa.
– Jesteś za brzydki na Amerykanina, Wierzbowski. Tylko imię masz wporzo. – Zarechotał
Renton. – Pomyłka nikomu nie grozi.
•
– Co wy macie w racjach? – Wierzbowski przyjrzał się jeszcze raz pakietowi Rentona.
Zaciągnął się zapachem wydobywającym się z podgrzanej chemicznie torebki. – Gdybym wiedział, że macie takie dobre żarcie...
– W pewnym sensie. – Oparty o przednią ścianę luku transportowego mężczyzna sięgnął
plastykową łyżką do torebki i wydobył kawałek mięsa w sosie. Kicia i Wierzbowski z niejakim podziwem spojrzeli na zdrowe kolory. – Korpusowi kolonialnemu Stanów bardzo zależy, żeby żarcie było dobre. Wiecie, najedzony żołnierz walczy lepiej, te wszystkie bzdury. Na razie opracowali tylko kolorki i zapach, czekamy, że lada dzień staną się jadalne. Ale nie jest jeszcze tak źle. Imperium dopiero ma paskudztwa. Poważnie, nie wiem, co musieliby podać, żeby imperialni narzekali na jedzenie.
– Walczyłeś przeciw Imperium? – zainteresowała się Kicia.
Tamten uśmiechnął się. Przełknął parującą mieszankę żywieniową. Oparł się wygodniej
o burtę.
– Walczyłem... Walczyłem już wszędzie, DaSilva. Przeciwko wszystkim.
– I jacy oni są? Imperialni?
– Tacy sami. Zupełnie tacy sami jak my. – Amerykanin przymknął oczy.
Kicia i Wierzbowski wymienili spojrzenia.
– Bali się tak samo i tak samo cieszyli. – Renton mówił cichym głosem. Kicia przysunęła się do niego i dotknęła czoła rannego.
– Zaczyna się... – wyszeptała.
– Tak samo umierali. Tak samo zwyciężali. Zupełnie jak my.
Sanitariuszka wyjęła z osłabłych dłoni rację żywnościową i łyżkę.
– Nic nie mów. Spróbuj jeszcze coś zjeść. Potrzebujesz tego. Podaj koc, Marcin.
•
– Marcin?
– Tak? – Wierzbowski obrócił się w stronę skulonej obok noszy erkaemisty dziewczyny.
– Z Szafą jest coraz gorzej. Ma gorączkę, nie potrafię mu jej zbić. Z Rentonem też fatalnie.
Kończą mi się leki. Niedługo trzeba będzie iść dalej.
– Wiem. Postaramy się ruszyć rano. Kicia?
– Mhm?
– Nie wiem, jak ty, ale ja chyba nie przedłużę kontraktu.
Medyk zachichotała cicho.