355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Cholewa » Gambit » Текст книги (страница 6)
Gambit
  • Текст добавлен: 24 марта 2017, 22:30

Текст книги "Gambit"


Автор книги: Michał Cholewa



сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 22 страниц)

Mgła czekała na nich jak zwykle na granicy ludzkiego terytorium. Cicha, szara,

pochłaniająca dźwięki... A raczej przekształcająca je w swój własny język. Nieruchoma, ale tylko do momentu, kiedy się w nią zanurzyli. Przesłoniła jasne przecież oświetlenie kompleksu już po kilkunastu krokach, zastępując je niewyraźną poświatą, drżącą i dezorientującą.

Czwarty w szyku Wierzbowski widział tylko zniekształcone CSS-ową peleryną plecy

idącego przed nim Szafy i rozmytą sylwetkę McNamary. Prowadzący Sokole Oko znajdował się już zbyt daleko, by dało się zobaczyć choćby zarys jego postaci.

Z początku jedynymi słyszalnymi odgłosami były ich własne oddechy, ciężkie, z wysiłkiem stawiane w grząskim podłożu kroki i pobrzękiwanie oporządzenia. Potem dołączyły niezbyt głośne, ale dobrze słyszalne chlupnięcia i bulgoty gdzieś spoza otaczającego ich parawanu szarości. Jak dobrzy znajomi, najpierw cicho zaznaczyły swoją obecność, by po chwili stać się słyszalnymi już wszędzie.

Bulgot. Seria szybkich plaśnięć, jakby ktoś bardzo lekki biegł po płytkim błocie. Stłumiony trzask łamanej gałęzi nadgniłego drzewa. Jęk? Nie, to pewnie odgłos ulatniającego się gazu.

Wierzbowski pokręcił głową zrezygnowany, wpatrując się w podrygujący przed nim plecak

Szafy. Gdyby w okolicy był jakikolwiek jankeski oddział – mogliby po nim przejść i nawet tego nie zauważyć.

25 maja 2211 ESD, 22:59

Strefa patrolowa nie różniła się zupełnie niczym od pozostałych części Bagna. Uniesiony po raz chyba setny namiernik CJ-a w końcu wyłapał po prostu jedną z rozmieszczonych na moczarach, wpół zatopionych w błocie tyczek zawierających podstawowe sensory i przede wszystkim informacje o własnej lokalizacji. Szczęśliwie, nieuszkodzoną, co wcale nie było takie oczywiste.

Żołnierz i tak zużył dobre kilka minut wypełnionych cichymi przekleństwami na sczytanie dokładnej pozycji.

– Jesteśmy na miejscu, sierżancie – zwrócił się w końcu do McNamary. – Albo to gówno

jest całkiem zjebane, a my zabłądziliśmy. – Zsunął gogle systemów wizyjnych i spojrzał ponuro na terminal, całym sobą prezentując brak zaufania do urządzenia.

– Rozumiem. – McNamara kiwnął głową. – Sokole Oko?

– Jesteśmy w strefie, panie sierżancie. – Głos kaprala zabrzmiał w słuchawkach. – To tu.

CJ tylko rozłożył ręce, balansując trzymanym w dłoni terminalem. Szafa spojrzał na

dowódcę, a Thorne wzruszył ramionami i poprawił paski pancerza.

– Dobra. – Sierżant zatarł dłonie. – Zaczynamy drutować. CJ, bierz się za oczka. Co pięćset metrów. Szyk ubezpieczany, Szafa i Wierzba lewe skrzydło, Thorne i CJ prawe, Kicia tył, Sokole Oko przód. Meldować, jak coś zobaczycie.

Kilka zmęczonych „tak jest” zawtórowało pomlaskiwaniu wojskowych butów o błoto, kiedy

sekcja ustawiła się w szyku.

Sokole Oko ruszył pierwszy, niemal bezgłośnie stawiając stopy w sięgającej ponad kostki wodzie. Nie wyglądał na ani odrobinę bardziej zdenerwowanego, niż kiedy był w środku garnizonu.

Ale z drugiej strony, kapral niemal zawsze wiedział, kiedy coś mogło im zagrozić. Oczywiście nikt nie wierzył w magię, ale kiedy Sokole Oko był spokojny, zwykle wszyscy byli spokojni.

Wierzbowski patrzył na jego powoli znikającą we mgle sylwetkę. I na podążające za nią spojrzenia nieruchomej reszty sekcji. Przerażające, jak łatwo jest uchwycić się mitu. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że niewysoki zwiadowca rzeczywiście mylił się rzadko. I nawet jeśli tutaj, na Bagnie, gdzie technika zawodziła, a wzrok nie sięgał dalej niż na kilkanaście kroków, nie mieli zbyt wielu innych możliwości.

Człowiek szybko cofał się do poziomu bojącego się ciemności dzikusa, kiedy tylko sprawy zaczynały iść nie po jego myśli.

Z zamyślenia wyrwał szeregowca chlupot i klekot oporządzenia – tuż obok Szafa otrząsnął

się z odrętwienia, poprawił chwyt na broni i ruszył. Wierzbowski szybko podążył za erkaemistą.

Kilka kroków dalej powoli odżywał jego oddział.

Sokole Oko wychynął z mgły, kiedy kolejne upuszczone przez CJ-a oczko wpadło z cichym

pluskiem w niemal czarną ciecz, rozpoczynając swój siedemdziesięciodwugodzinny tryb pracy.

Wierzbowski odetchnął, kiedy sierżant dał sygnał do zatrzymania się. W grząskim, niepewnym terenie i w ciemności nocy nawet te trzy godziny marszu, który mieli za sobą, niepokojąco przypominały trzy lata. Kicia – drobniejsza od innych sylwetka na tyłach szyku – natychmiast ukucnęła i oblała twarz wodą z manierki, a CJ podjął bezsensowną próbę wytrzepania wody z buta.

– Szli tędy. – Kapral zatrzymał się koło McNamary. – Dawno.

– Ślady? Cokolwiek? – Sierżant otarł czoło wierzchem dłoni. – Możesz za nimi iść?

– W żadnym razie. Ślady tutaj... – mężczyzna wskazał pod stopy w czerń bagna – są nie do odczytania. Mogą być absolutnie wszędzie.

Wierzbowski i Szafa spojrzeli na siebie w ciemności. Sokole Oko nawet nie zająknął się, w jaki właściwie sposób w ogóle wiedział o obecności wroga. Ale on nigdy nie mówił takich rzeczy, po prostu wiedział. Wszyscy się do tego przyzwyczaili i po pewnym czasie McNamara też przestał pytać.

– Rozumiem. – Sierżant w zamyśleniu potarł dłonią nadgarstek. – Raczej nic tu nie

wskóramy. Idziemy dalej wyznaczoną trasą, oczka jak poprzednio. Jeszcze godzina i zaczynamy wracać do domu. Wierzba, zmień Kicię na tyłach, CJ...

Huk karabinowej serii sprowadził wszystkich do parteru w ułamku sekundy. Woda – czy też raczej świństwo, które za wodę tu robiło – wlała się Marcinowi do nosa i uszu, kiedy z pluskiem upadł w błoto, starając się być niewidzialny. Wystrzałowi natychmiast zawtórowały następne, najpierw krótkie szczekanie karabinów, wreszcie ciągły jazgot armaty Szafy. Polak nie mógł

dostrzec celu, ale próbował strzelać w kierunku wyznaczanym przez leżącego obok erkaemistę, posyłając jedną za drugą krótkie serie w stronę domniemanych pozycji wroga.

Kawałek po prawej widział chyba Thorne’a, ukrytego za zrzuconym pospiesznie plecakiem

– czemu właściwie on sam tego nie zrobił? – i rozglądającego się wokół. Lufa jego broni przesuwała się od lewej do prawej, ale nie wypaliła ani razu.

Co innego pozostali. Na prawym skrzydle Kicia i CJ pruli mgłę przez cały czas, na oko

losowo przełączając tryby ognia.

Kanonada była dobra. Marcin, mimo przeskoku przez wszystkie tryby wizyjne gogli, nadal nie widział ani jednego celu, ale strzelanie zabijało poczucie bezradności. Dawało, złudne, bo złudne, ale poczucie siły. Staccato ognia karabinowego zagłuszało też normalne dźwięki bagna.

– ...się, kurwa, dzieje, kto ma kontakt z wrogiem? Przerwać ogień! – Wrzask sierżanta

w komlinku dotarł do niego jakby poprzez ciężką kurtynę. – Przerwać ogień, kurwa mać, meldować cele!

Terkot broni zelżał.

– Kontakt z prawej! – zameldowała szybko Kicia. – Człowiek.

– Jaki kontakt, jak nikt nie odpowiada ogniem? – rozległ się w słuchawkach głos Thorne’a.

– Mówię wam, widziałam człowieka, skradał się do nas. – Medyk nerwowo się rozejrzała.

– Soren ma rację, panie sierżancie. Nikt do nas nie wystrzelił.

– Może nikt, bo go rozjebaliśmy w drobny mak, zanim zdążył cokolwiek zrobić? –

W ciemności pozycję CJ-a znaczyła tylko szybko obracająca się na boki głowa na chudej szyi.

– Albo Szczeniakowi coś się przywidziało. Sokole Oko, bierz Thorne’a i idźcie to

sprawdzić, reszta czekać. Nikt nie strzela bez rozkazu.

Czekali.

Kiedy dwójka zwiadowców zniknęła im z oczu, tylko to im pozostało – czekanie na

meldunek i wsłuchiwanie się w kolejne uspokajające stuknięcia w mikrofon oznaczające, że tamci jeszcze żyją. Oczywiście, kiedy tylko hałas kanonady przebrzmiał, powróciło wszystko inne.

Czy ktoś nie przebiegł gdzieś za plecami?

A może dziwne zawirowanie czarnej wody wywołały czyjeś kroki?

Czy Kicia dalej tam leży, czy pozostał po niej tylko sam plecak?

Czy to czyjś płacz słychać na bagnie?

Chichot?

Ściszoną rozmowę?

Zaskakiwanie zatrzasków wbijanego magazynka?

Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić. Popularna wśród żołnierzy plutonu

Cartwright teoria głosiła, że granica wynosiła jeden patrol – zawsze ten następny.

– Jestem, kurwa, pewien, że ktoś tam jest – wyszeptał CJ do mikrofonu komlinka.

– Mówiłam przecież od początku.

– Kicia, to akurat nic nie znaczy. Jesteś większą panikarą niż Jackie. – Szafa wygodnie zaparł erkaem o plecak i pozwolił sobie na uklęknięcie, przez co nie leżał już całkowicie w błocie.

– Koniec gadek. Czekamy.

– Tak jest.

– Tak jest.

Meldunek nadszedł po kilku minutach wpatrywania się w ciemność i prób analizy

pojawiających się na wzmacniaczach obrazu zagadkowych plamek, które od pierwszych dni pobytu na Bagnie prześladowały dział techniczny.

– Panie sierżancie, faktycznie niczego tu nie ma. Cynthia musiała się pomylić.

McNamara podniósł się na nogi i otrzepał spodnie, choć pewnie ręce miał w nie lepszym

stanie.

– Dobra. Wstawać, zbieramy się. Postrzelaliśmy do duchów.

– Ale sierżancie...

– Spokojnie, CJ. Sprawdziliśmy, wiemy. Nikogo tam nie ma.

W ciemności podnoszący się żołnierze wyglądali, jakby po prostu wyłaniali się z błota.

Wierzbowski starał się wytrzeć dłonie, patrząc ponuro na mokry mundur. Jeszcze trzy godziny...

Zapowiadał się długi patrol.

Wezwanie do powrotu przyszło wkrótce potem. Nie zwykłe „skrócenie trasy patrolu”, ale

niepokojące „natychmiast udać się na koordynaty, będzie czekał transporter”. Samo „natychmiast”

było wystarczająco niepokojące, czekający transporter stanowił pewnego rodzaju wykrzyknik.

Nigdy nie czekał, skoro żołnierze mieli dobre, zdrowe nogi, w dodatku niezużywające Bóg-raczy-wiedzieć-jak-rzadko dowożonych ogniw. Od czasu zakończenia kampanii na Bagnie wszystko toczyło się dość spokojnym tempem. Wysłanie po powracający patrol pojazdu oznaczało albo szczególną troskę dowódcy o ich wygodę, w co nikt, kto znał porucznik Cartwright, by nigdy nie uwierzył, albo naprawdę pilną potrzebę zgromadzenia całego plutonu na Dwunastce.

Szli szybciej. McNamara wydał rozkaz utrzymania tempa patrolowego aż do opuszczenia

sektora, ale w ruchach żołnierzy dało się wyczuć pośpiech. Szybciej stawiane kroki, mniejsza dbałość o zachowanie ciszy, spojrzenia skierowane przed siebie zamiast na swoje strefy obserwacji... Sekcja Wierzbowskiego raczej maszerowała forsownie, niż patrolowała.

Mgła dostosowała się szybko.

Zwielokrotniony plusk wzburzanej wody powracał głośniej, a to, co jeszcze niedawno było szeptami i chichotami na granicy słyszalności, teraz przeszło w odległe zawodzenie niewyczuwalnego wiatru, a w pewnym momencie Marcin był niemal pewien, że usłyszał krótki, urwany wrzask, jakby zwierzęcia.

Idący obok CJ drgnął i szybko się rozejrzał, ale nikt inny nawet nie zwrócił na to uwagi.

Przez krótką chwilę zdawało się, jakby bezpośrednio za Kicią posuwała się po wodzie

niewielka zmarszczka. Przed oczyma wyobraźni żołnierza stanęła zębata paszcza otwierająca się pod wodą tuż obok wojskowego buta starszej szeregowej.

Choć to oczywiście były bzdury, podpowiadał rozsądek. Nic bardziej skomplikowanego niż porosty nie żyło na Bagnie.

Wierzbowski potrząsnął głową.

Niestety poza bazą logika musiała zwykle bardzo twardo walczyć o pakiet większościowy

w umysłach żołnierzy.

26 maja 2211 ESD, 01:32

Droga była dość umowna i pewnie w żadnej rozwiniętej kolonii nie zasługiwałaby nawet na tę nazwę. Ot, ułożone jedna za drugą prefabrykowane płyty, oznaczane co jakiś czas odblaskowymi tyczkami. Zwykle jednak witali ją z ulgą. Droga oznaczała teren wyrwany planecie, fragment ludzkiego terytorium. Choć mgła unosiła się nad nią dokładnie tak samo jak wszędzie indziej, żołnierze lepiej się czuli, poruszając się po czymś, co zostało wybudowane, co miało początek, koniec i cel. Na czym trudno się było zgubić. Co sprawiało, że łatwiej było pamiętać, że przecież poskromili to miejsce i nie ma powodu do niepokoju.

Poza tym pomiędzy ledwo widocznymi tyczkami znaczników można było w końcu pewnie

stanąć na nogi, a podświadomość przestawała na chwilę krzyczeć, że zaraz zacznie się tonąć.

Łączność z transporterem mieli już od ponad dwudziestu minut, kiedy bryła pojazdu oraz sylwetka wartującego Kowboja wyłoniły się z szarości – Pączek wyłapał ich lokalizatory i wbił się na komlinkowy kanał łącznościowy. Mówił szybko i nerwowo, nawet jak na siebie, ale naprowadził

ich bezbłędnie. Przynajmniej trafili od razu, nie trzeba było spacerować wzdłuż drogi.

Maszyna miała wygaszone wszystkie reflektory, a szarozielone plamy CSS-u w połączeniu

z błotem sprawiały wrażenie, jakby transporter został tu porzucony lata temu. Kowboj opierał się plecami o potężne koło pojazdu. Zwykle opuszczoną nonszalancko broń tym razem trzymał

w gotowości, choć najwyraźniej niebezpieczeństwo nie było aż tak wielkie, żeby musiał zajął

przepisowe stanowisko przynajmniej dwadzieścia metrów od transportera. Na warcie nie mógł

palić, ale znad opuszczonej maskującej chusty wystawał koniuszek niezapalonego papierosa. Na widok zbliżających się żołnierzy zrobił szybkie dwa kroki i odsunął drzwi desantowe, odsłaniając wypełniony przytłumionym błękitnawym blaskiem przedział pasażerski.

– Dobrze, że już jesteście. – Obrócił się jeszcze w stronę zbliżającego się McNamary. –

Porucznik bardzo chciała was mieć szybko w domu.

Silnik transportera obudził się z cichym pomrukiem, jeszcze nim pierwszy w kolejce do

wchodzenia CJ postawił stopę wewnątrz przedziału.

Dopiero wtedy z mgły wynurzyła się sylwetka Wunderwaffe Weissa, osłaniającego

maszynę – i zapewne także kolegę. Niemiec nie powiedział ani słowa, skinął tylko głową w odpowiedzi na podobny gest Szafy. Ci dwaj zawsze dobrze się dogadywali.

– Co się stało, Kowboj? – Wierzbowski, który miał być następny, odruchowo zwolnił,

słysząc pytanie dowódcy.

– Paskudna sprawa, sierżancie. – Żołnierz poskrobał się po szyi. – Ktoś wyjął Jackiego.

Porucznik Cartwright wydaje się przekonana, że to miejscowi.

Szeregowego Reeda odnalazł Mały. Podejrzewali, że chłopak musiał wymknąć się z koszar

wkrótce po tym, jak większa część plutonu opuściła Dwunastkę. Nikt z pozostałych w koszarach ludzi nawet tego nie zauważył – obsada była i tak minimalna, więc naprawdę nie było komu pilnować otępiałego chłopaka siedzącego na ambulatoryjnym łóżku. Carrera podał mu tylko środki uspokajające i poszedł na stanowisko obserwacyjne, zakładając, że Jackie będzie po prostu odpoczywał. Bo niby co innego miał robić? I tak zresztą był zbyt otępiały, żeby gdziekolwiek wywędrować.

Musiał ocknąć się, kiedy nikt go nie pilnował.

Nie założył nawet butów, po prostu wyszedł z pomieszczenia, a potem z koszar. Nie

spostrzegła go ani siedząca przy odczytach sensorów Isaksson, ani żaden z wartowników, wpatrujących się ponad perymetrem w noc.

Nie mógł iść szybko, jak można było stwierdzić po obejrzeniu trasy. Odciśnięte na brudnym podłożu wyraźne ślady bosych stóp znajdowały się zbyt blisko siebie jak na bieg czy nawet zdecydowany marsz.

Przeszedł tak dobre dwieście metrów, aż ponownie dotarł do parku maszyn, w wąskie

ścieżki pomiędzy potężnymi przemysłowymi ciężarówkami i łazikami.

Mały wybrał się tam wkrótce potem, szukając jakiejś części potrzebnej do wskrzeszenia

„Świstaka”. Reeda znalazł w tym samym miejscu, gdzie zginął cywil.

Jackie nie bronił się albo został zupełnie zaskoczony. Sprawa skończyła się po jednym, najwyżej dwóch ciosach metalowego pręta, nie mógł przeżyć więcej. Ktokolwiek jednak je zadał, nie poprzestał na tym. Nie zatrzymał się też po dalszych dwóch uderzeniach. Ani kolejnych.

Carrera omal nie zwymiotował podczas oględzin medycznych. Tak przynajmniej powiedział

Kowboj w transporterze.

Dwunastka powitała ich włączonymi wszystkimi reflektorami i wartownikami z sekcji

Sancheza przy bramie i przy koszarach. Zwykle opuszczone karabiny teraz przesuwały się od cienia do cienia, a luźne rozmowy zastąpiło pełne napięcia milczenie.

Pierwszy raz od bardzo dawna Marcin Wierzbowski nie czuł ulgi, widząc to miejsce.

McNamara zniknął w punkcie komunikacyjnym, nawet nie zahaczając o kwatery. Jego

ludzie wytrzymali w milczeniu tylko do chwili, gdy zamknęły się za nim drzwi. Sekundę po tym korytarz wypełnił się głosami.

– Walnęło się na całej linii. – Wierzbowski przetarł czoło przedramieniem i popatrzył

pytająco na Sokole Oko. – Co teraz?

– Jackie postrzelał, oni uderzyli. Teraz nasza kolejka – burknęła ponuro w odpowiedzi

Bueller. Ciemnoskóra kobieta była wyraźnie wściekła – to jej drużyna znajdowała się na terenie Dwunastki, kiedy zginął kolega. – Znaczy się, pora na zawiadomienie góry o sytuacji. Albo zajęcie się nią twardo.

– Co się tam, kurwa, stało? – CJ pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jackie był cienias, ale żeby tak się dać załatwić? Że rozjebali mu łeb? Dał się podejść? Kurwa, co za debil...

– Jesteś pierdolnięty, CJ. – Podniesiony głos Kici wyhamował żołnierzy w pół kroku

i skutecznie powstrzymał nabierającą właśnie oddechu Bueller. Spojrzenie, jakie dziewczyna rzuciła radiooperatorowi, było kwintesencją pogardy. – Tak kompletnie. Idę do ambulatorium.

Trzymajcie się.

Obróciła się na pięcie i niemal odmaszerowała korytarzem.

– Oj, spierdalaj, blondi. – Portugalczyk wzruszył ramionami, ale odwrócił głowę.

– Weź się od niej odpierdol – burknął Wierzbowski.

– Bo, kurwa, co? – CJ podniósł głos. – Bo znalazłeś sobie rezerwową siostrzyczkę?

– Przyp... – Marcin zrobił szybki krok w stronę radiooperatora.

– Wiesz, stary, ona w nim będzie grzebała – rzucił pospiesznie Szczeniak uspokajającym tonem, błyskawicznym ruchem wchodząc pomiędzy obu mężczyzn. – Wziąłbyś wrzucił trochę luzu...

– Jebię to! I tak, kurwa, za nim nie przepadałem. I tak, kurwa, było wiadomo, że go diabli wezmą. I tylko jeszcze ta głupia...

– Uspokój się. – Ręka Szafy wylądowała ciężko na ramieniu żołnierza. Ku zaskoczeniu

wszystkich CJ urwał w pół słowa i ukrył twarz w dłoniach. – Jackie po prostu miał pecha. Palnąłeś wtedy, ale wszyscy gadamy takie rzeczy.

Radiooperator nabrał kilka razy oddechu, jakby chciał zacząć zdanie, ale w końcu tylko wzruszył ramionami.

– Teraz jesteśmy padnięci po patrolu. – Erkaemista klepnął kolegę po ramieniu. – Normalne, że jesteś zdechły i podkurwiony. Przebierzesz te łachy, wyschniesz trochę i się uspokoisz, jasne?

– Taa... – CJ wpatrywał się w podłogę. – Pewnie.

– Co właśnie obserwuję? – Wierzbowski pochylił się w stronę Szczeniaka.

– CJ wypalił Jackiemu, że nie zamierza się do niego przyzwyczajać, bo pewnie zaraz kopnie w kalendarz – odpowiedział szeptem Van Reuters, patrząc, jak przygarbiony Portugalczyk oddala się w stronę kwater.

– Niezbyt szczęśliwie.

– Mowa... – Żołnierz zsunął pasek karabinu. – Czy mamy jakiś zajebisty plan na najbliższe chwile? Może więcej miłości wobec miejscowych, zobaczmy, kto kojfnie następny...

– I tak musimy czekać, aż szarże coś wymyślą. – Thorne wzruszył ramionami.

– Znaczy, aż Cartwright coś wymyśli, udając, że słucha sierżantów? Ja wam mówię, trzeba im podziękować z całym entuzjazmem, na jaki stać miotacze ognia. – Szczeniak parsknął, ale natychmiast ucichł pod nieruchomym spojrzeniem Sokolego Oka.

Kapral otwarł drzwi do kwatery.

– Umyjcie się i zmieńcie mundury na suche. Noc się jeszcze nie skończyła.

– Myślicie, że porucznik ściągnie żandarmerię? Nie ma tu prawdziwej policji, póki co. –

Wierzbowski niepewnie wzruszył ramionami.

– Raczej będzie chciała coś zrobić tym, co jest, czyli nami. Wiesz, to zawsze lepiej wygląda w raporcie. – Szczeniak zgarnął ręcznik z pryczy i ruszył w kierunku pryszniców, starannie unikając wzroku Sokolego Oka. – Pierwszy pod prysznic.

– Pieprzysz. Cartwright nie zagra twardo, a do śledztwa się nie nadajemy. Zawiadomi górę i ściągnie tu prawdziwych śledczych. Sami nic nie zrobimy. Znasz się na dochodzeniach? – Bueller złożyła się w skomplikowanej figurze gimnastycznej, starając się jednocześnie zdjąć buty, wyjąć datapada z torby i wykręcić się przodem do znikającego w łazience szeregowca.

– Ja nie, ale baba jest ambitna. – Głos Szczeniaka stłumiły zamykane drzwi.

Thorne ciężko usiadł na pryczy i podrapał się po spoconej i zdecydowanie nieregulaminowo długiej czarnej czuprynie z miną: „Ja tam nie chcę kłopotów”.

– Myślicie, że Szczeniak ma rację? – Przebiegł wzrokiem po pozostałych. Soren Thorne,

choć był uznawany za dobrego żołnierza, starał się, jak mógł, unikać sytuacji nietypowych. Nie, że nie umiał sobie z nimi poradzić – głupi nie był, co zresztą ku jego własnemu ubolewaniu zauważył

i McNamara, i Sokole Oko. Raczej z powodu wygody płynącej z trzymania się utartych ścieżek i niewychylania nosa poza bezpieczne procedury. I tak, choć przynajmniej kilka osób widziało w leniwym szturmowcu materiał na podoficera, on sam robił wszystko, aby uniknąć okoliczności sprzyjających wykazaniu się, kilka razy sprawnie torpedując próby awansowania go.

Wierzbowski uśmiechnął się w duchu. Choć rzucone przez kolegę pytanie wydawało się

luźnym przedłużeniem rozmowy, tak naprawdę było testem – przynętą dla tych, którzy mogli oczekiwać samodzielnych akcji. Którzy palili się do roboty śledczej. Za których w razie czego będzie można się chować.

Tym razem jednak połów był marny.

– Nie sądzę, żebyśmy się do tego nadawali, chyba że sierżanci – mruknął tylko zajęty

ściąganiem oporządzenia Szafa.

– Wiecie, jak to by nas zdjęło ze służby patrolowej, to może warto się nauczyć. –

Uśmiechnęła się półgębkiem Bueller.

– Jakbyście akurat wy mieli na co narzekać. Druga zawsze jakoś dostaje warty – parsknął

Szafa.

– Jesteśmy ładniejsi. – Szeregowa wykrzywiła się w złośliwym uśmieszku. – Poza tym teraz akurat spieprzyliśmy na całego. Będą kłopoty jak nic. Co nie, Sokole Oko?

Adresat wypowiedzi nawet się nie odwrócił, nadal w milczeniu układając rzeczy na pryczy.

Trzy ruchy na koszulkę, cztery na czystą bluzę mundurową. Wyćwiczony gest zamienił zrolowane poncho przeciwdeszczowe w regulaminową kostkę, którą żołnierz natychmiast ułożył na poskładanym już kocu.

Rzeczy Jackiego.

Tak naprawdę dopiero wtedy dotarło do wszystkich, że chłopak nie żyje.

26 maja 2211 ESD, 04:38

To, że starszy sierżant Colin McNamara był przygnębiony, dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Podoficer zwykle działał tylko w dwóch trybach. Wesołego swojaka, zawsze z anegdotą na podorędziu, kiedy sytuacja była luźna, oraz skupionego i zimnego profesjonalisty. Niestety, obdarzony przez naturę dość dużą otwartością i dobrodusznością, rzadko kiedy bywał w tej drugiej roli przekonujący. Choć dosłużył się stopnia uczciwie i nikt nie kwestionował jego kompetencji, pluton od czasu do czasu podkpiwał sobie z mcnamarowej wersji nieprzeniknionego wyrazu twarzy – sierżant był bardziej czytelny niż plakat werbunkowy.

Tym razem szedł, jakby nosił na plecach sprzęt całej sekcji, a troska wręcz emanowała

z jego pełnego oblicza. Zaczął mówić po kilku dobrych sekundach od momentu, w którym jego ludzie zamarli w oczekiwaniu. Zdawał się walczyć z każdym słowem.

– Sokole Oko, Wierzba i Szafa. Zbierać się, jedziemy do mieszkalnej. Policyjna robota. –

Co kilka sekund zaciskał i rozprostowywał palce wielkich dłoni.

– Szukamy świadków, sierżancie? – Sokole Oko już zakładał pancerz.

– Nie.

Słowa dowódcy zatrzymały idącego po kurtkę mundurową Wierzbowskiego w pół kroku.

– To po co...?

–Zgaduj, słonko. – Przechodząca obok Bueller poklepała go po ramieniu. – Ale rób to

w drodze. Powodzenia.

– Zatrzymanie? – Kapral uniósł pytająco brew patrząc na dowódcę. Ten skinął tylko głową.

– Bawcie się dobrze – mruknął Thorne, półleżąc na swojej pryczy. – Tylko przygotujcie się na obrzucanie kamieniami. Może warto by było wziąć którąś z dziewczyn? Nie żebym chciał wtrą...

– Kicia idzie z nami, Thorne. I nie ironizuj, bo też pójdziesz. – McNamara nie był

w nastroju do gierek słownych z wiecznym szeregowcem. Chwilę ciszy przerwał spokojnym, niemal pogodnym głosem Sokole Oko.

– Nie martw się, Soren. – Hiszpan płynnym ruchem zabrał erkaem Szafy spod ręki rosłego żołnierza, zamiast niego podsuwając mu karabin Kowboja. – Damy sobie radę.

Szafa obejrzał krytycznie lżejszą broń, ale nie powiedział ani słowa protestu, kiedy

przerzucił ją sobie przez ramię.

– Jedziemy czy idziemy, sierżancie? – Wierzbowski z przesadną uwagą zapiął sprzączki

pancerza, starając się brzmieć obojętnie. Ręce niestety nie chciały być spokojne. Wtedy to był

wypadek. Teraz idą uzbrojeni do cywilnych kwater w celu zatrzymania podejrzanych. Znaczy aresztować ludzi, których porucznik Cartwright za podejrzanych uznała. Chyba wróżąc z fusów nad listą kolonistów, bo niby jak inaczej? Nic nie było wiadomo o żadnym śledztwie, a w garnizonie plotki rozchodziły się w błyskawicznym tempie. Jeśliby którykolwiek z żołnierzy miał coś wspólnego z prowadzeniem dochodzenia, wiadomość o tym – razem z trzema różnymi i wzajemnie sprzecznymi interpretacjami śladów – już byłaby na ustach wszystkich. Jako że żadna wieść do nich nie dotarła, oznaczało to działanie na ślepo. To nie mogło być dobre.

McNamara musiał to wiedzieć. Dlatego, uświadomił sobie Marcin, wybrał ten a nie inny

skład. Sokole Oko potrafił załagodzić niemal każdą trudną sytuację, zanim ta rozwinęła się do poziomu zapalnego. Szafa, kiedy już opuścił koszary, stawał się potwornie skupiony i odpowiedzialny. Z całą pewnością nie straci zimnej krwi i nie odpali do nikogo bez dobrego powodu, a ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowali, był brak opanowania. Kicia była medykiem, w dodatku medykiem kojarzonym z pomocą udzielaną w dniach bezpośrednio po inwazji, i można było śmiało powiedzieć, że znajdowała się na szczytach lokalnych list popularności.

Wreszcie on sam – jeden z młodszych w plutonie, wyglądający – przynajmniej według

kolegów – jak student, a nie jak żołnierz.

W tym przypadku oznaczało to: niegroźnie, a więc dobrze.

Oczywiście ryzyko można było co najwyżej minimalizować. Mundury, naszywki z flagą

Unijnego Skrzydła Kolonialnego oraz wilczym łbem Czterdziestego Regimentu Piechoty

Kolonialnej, pancerze, hełmy i przede wszystkim broń same w sobie budowały potężny mur na drodze do jakichkolwiek pokojowych dyskusji.

Zwłaszcza że koloniści musieli postrzegać teraz żołnierzy jako morderców.

Zwłaszcza że żołnierze wiedzieli, że wśród kolonistów przynajmniej jeden morderca jest na pewno.

Prowadzony ręką Szafy transporter zatrzymał się przed sekcją mieszkalną Dwunastki. Od

czasu inwazji populacja kolonii znacznie spadła, przez co cywile używali tylko dwóch z trzech takich obiektów – trzypiętrowe, długie, bunkrowate twory, konstruowane według jednego wzorca, niezależnie od tego, czy miały stanąć na pustyni, czy na biegunie. Ostatni obiekt mieszkalny został

całkowicie zużytkowany na skoszarowanie żołnierzy Cartwright. Oczywiście spowodowało to gwałtowne opustoszenie wojskowej części kolonii – zniknęło jedyne kino vidowe, a pub i salon virtuala przeniosły się do zwolnionych lokali z dala od zaadaptowanych na koszary budynków. To samo stało się z większością innych pomieszczeń, co sprawiało, że europejska strefa Dwunastki pozostawała użytkowana niemal tylko przez żołnierzy, podczas gdy amerykańska tętniła zwykle życiem.

Zwykle. Teraz transporter był jedynym poruszającym się obiektem na ulicy. Otwarty

normalnie prawie do samego rana pub był zamknięty na głucho, żaden dźwięk nie dochodził też z virtuala, a holograficzna reklama dyskoteki została odłączona, chyba pierwszy raz, odkąd Wierzbowski pamiętał.

Ciche buczenie oświetlenia kompleksu było całkowicie zagłuszane przez jednostajny szum odległych o ćwierć kilometra potężnych urządzeń kopalnianych.

– Żadnych gwałtownych ruchów, broń na ramieniu, dopiąć hełmy do boku. – McNamara

odwrócił się do idących za nim ludzi. – Szafa, obserwuj i bądź w gotowości, w razie czego syrena i strobo, w porywach dym, żadnego walenia z działka bez rozkazu – rzucił jeszcze do radia.

Podczas jazdy podoficer nie powiedział ani słowa, co jakiś czas wyciągając tylko i chowając druk rozkazu. Nie pytali.

– Przyjąłem, czekam. – Usłyszeli w słuchawkach głos erkaemisty. – Na razie cisza.

Kicia przejechała dłonią po jasnych włosach i poprawiła wiszący na ramieniu karabin.

Wierzbowski niemal czuł jej zakłopotanie.

– Dokąd teraz, sierżancie? Co im powiemy?

– Zastrzelony, Sean O’Riley, miał starszego brata, Williama. – Dowódca po raz nie

wiadomo który wydobył z kieszeni w kurtce mundurowej zmięty wydruk i przebiegł po nim

wzrokiem. – On jest naszym podejrzanym.

– Zgarniamy go w środku nocy, ponieważ jest spokrewniony z tym dzieckiem? –

Wierzbowski skrzywił się, kręcąc głową. – To takie trochę... – przez moment szukał dobrego słowa

– ...niewłaściwe.

McNamara odwrócił się w stronę wejścia. Szeregowiec rozejrzał się w poszukiwaniu

poparcia. Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Kici, ale w jej oczach znalazł tylko odbicie własnej niepewności.

Sokole Oko patrzył w górę, dopinając jednocześnie hełm do uprzęży.

– Prawie nikt tu nie śpi. Obserwują nas. – Jego wzrok przesunął się po kolejnych

nieprzezroczystych od zewnątrz oknach.

Koloniści zawsze trzymają się razem – zwykle przecież nie mają nikogo innego w bardzo

dalekich i często wrogich miejscach. Poczucie wspólnoty buduje się w takich warunkach właściwie automatycznie. Nie jest ważne, jakie tarcia są pomiędzy nimi, w decydującym momencie zawsze są oni przeciwko światu.

Zwłaszcza jeśli świat ten reprezentowany jest przez uzbrojonych wrogich żołnierzy.

– Niczego innego się nie spodziewaliśmy. – Potężny podoficer westchnął cicho. – Chodźcie, miejmy to już za sobą.

Korytarze budynku mieszkalnego stanowiły efekt wieloletnich prób zbudowania czegoś na

kształt prawdziwego domu. Na ścianie wisiała magnetyczna tablica z kilkunastoma zdjęciami, wypisanymi odręcznym pismem dyżurami mycia kolejnych kondygnacji i kilkoma dziecięcymi rysunkami. W miejscach po wymontowanych gdzieś na etapie wczesnego terraformingu urządzeniach stały plastykowe donice z karłowatymi, choć wręcz pedantycznie zadbanymi

fioletowymi kwiatami. Obok znajdowała się jaskrawoniebieska konewka i kilka butelek

wypełnionych ciemną cieczą.

Na metalowej podłodze leżała ciemnozielona wykładzina, a tuż przy wejściu mocno zużyta wycieraczka z koniczyną.

Wierzbowski uśmiechnął się do siebie, patrząc, jak kolejno McNamara, Sokole Oko i Kicia odruchowo wycierają buty. Sam pewnie przekroczył przybrudzoną matę. Czarny ślad podeszwy pojawił się na wykładzinie. Szeregowy upewnił się, że nikt się na niego nie ogląda, i szybko wytarł

podeszwy o zmechacony materiał.

Drzwi apartamentu 17A wyróżniały się tylko starą, stylizowaną na drewnianą wizytówką

głoszącą, że mieszkają tutaj A. i M. O’Riley.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю