
Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 18 (всего у книги 22 страниц)
Cartwright doskonale panowała nad głosem. To jej oczy mówiły, że sytuacja jest niebezpieczna.
Wierzbowski spojrzał na Thorne’a i wzruszył ramionami. Porucznik przyszła do
ambulatorium natychmiast po otrzymaniu meldunku, niemal w pół zdania przerywając rozmowę z Niemi. Zabrała ze sobą Piaggiego, ale nikomu więcej nie pisnęła ani słowa. Kilku żołnierzy odprowadziło ich zaintrygowanymi spojrzeniami, ale nikt o nic nie pytał.
Teraz kobieta stała naprzeciw rzędu niepewnie spoglądających na nią Amerykanów. Była
zwrócona przodem do nich, niemniej jej wzrok taksował Piaggiego.
– Placówka medyczna ma obowiązek udzielić pomocy każdemu potrzebującemu, tak mówi
prawo wojny...
– Prawo wojny. – Głos Cartwright był niemal uprzejmy. – A co mówi prawo wojny
o wprowadzaniu w błąd starszych stopniem? Nie przyszło panu do głowy, że może przydałaby się dokładniejsza informacja o pana pacjentach?
– Gdybym cokolwiek powiedział, z ewakuacji byłyby nici. – W szarych oczach
podporucznika błysnęły iskierki oporu. – To w końcu Amerykanie. Ile warte jest ich życie dla kadry? Zostawiliby ich tutaj, i dobrze pani o tym wie.
– Być może, ale to nie pańska decyzja, poruczniku Piaggi. – Cartwright mówiła półgłosem, ale Wierzbowskiemu zdawało się, że jej słowa niosą się po całym ambulatorium. – Pan miał
przekazać wiadomość o stanie Mike Sześć Dwa. I nie zrobił pan tego.
– Nie zrobiłem tego, ponieważ wiedziałem, jak to się skończy. – Oficer uśmiechnął się
ponuro. – „Ewakuować tylko unijny personel”, prawda? A jankesi nie przyjdą tu od razu na wezwanie, będą się bali zasadzki. Dzień, dwa? Ci ludzie tyle nie mają!
– Być może.
– To ja, a nie pani, miałbym wykonać taki rozkaz. – Porucznik mówił z narastającą pasją, po raz pierwszy zdawał się w ogóle nie być zmęczony. – Pani wydałaby tylko komendę i została z czystym sumieniem w Dunkierce. To ja musiałbym spojrzeć w oczy tym ludziom, ludziom, którym obiecałem ochronę, i...
Zamilkł nagle, choć Cartwright nie powiedziała ani słowa, tylko gwałtownie zmrużyła oczy.
Przez bardzo długą chwilę wbijała w Piaggiego absolutnie nieruchome spojrzenie, spięta, jak gotowa do skoku puma. Marcin powoli przełknął ślinę. Jeszcze nie widział Cartwright w takim stanie.
I wtedy nagle rozluźniła się.
– Zanim wykręcił pan swoją sztuczkę, poruczniku, były dziesiątki sposobów, żeby pomóc
tym ludziom. – W jej głosie nie było gniewu, którego Wierzbowski się spodziewał. – Teraz pozostały jedynie te najgorsze.
Przesunęła wzrokiem po rannych cywilach i uśmiechnęła się smutno.
– Proszę kontynuować przygotowania do wymarszu. Za pięć minut ruszamy.
•
Po raz ostatni spojrzał na Mike Sześć Dwa niecały kwadrans później, kiedy kolumna
marszowa Cartwright wyruszała w drogę powrotną do strefy lądowania strumieniowców.
Pozbawiona nawet swojej niewielkiej obsady placówka wydawała się jeszcze mniejsza, jakby przytłoczona przez otaczającą ją Mgłę.
Złudzenie, skarcił się w myślach.
Obok Wierzbowskiego szła kapral o fioletowym oku i poharatanej twarzy, z dłońmi
zaciśniętymi na uchwytach noszy. Wiszące na szyi nieśmiertelniki wygrywały nierówny rytm, kiedy stawiała pewne, energiczne kroki. Kobieta szeptała coś do siebie, ale mimo niewielkiej odległości nie był w stanie rozróżnić słów.
– Marcin. – Sokole Oko trącił go lekko w ramię i wskazał w górę. – Dobre wiadomości.
– W końcu są – rzucił ktoś w komunikatora.
– Nareszcie! – zaśmiała się kapral Villai.
– Lepiej późno niż wcale – mruknął Thorne.
Spojrzał w granatowoszare niebo, gdzieś wysoko powyżej granicy Mgły. Najpierw nie
zobaczył nic – i w pierwszej chwili pomyślał, że kapral stroi sobie z niego żarty. Potem pojawiły się, najpierw pojedyncze, potem coraz więcej, wreszcie całe stada.
Szybko przemieszczające się punkty, jeden obok drugiego. Dziesiątki. Wabiki, przynęty dla wrogich systemów przeciwlotniczych, mające odwieść je od o wiele cenniejszych obiektów.
Flota rozpoczynała ostrzał osłonowy. Już niedługo poślą promy.
Strefa awaryjnego lądowania „Dachowca”
13 lipca 2211 ESD, 10:59
Dotarli do maszyn, kiedy Marcin akurat miał zmianę przy noszach. Cartwright złamała ciszę radiową i zażądała naprowadzenia w ostatnim momencie, ale i tak okazało się niepotrzebne. Sokole Oko nie błądził – jakiś szósty zmysł pozwalał mu idealnie odnajdywać trasę nawet w takich miejscach jak Bagno. Czasami Wierzbowskiemu wydawało się to niemal magiczną umiejętnością.
Obsada strefy lądowania mangust pod wodzą podporucznik Tayenne nie marnowała czasu.
Rozbity „Dachowiec” miał pousuwane płyty poszycia, jeden z pilotów na wpół ukryty we wnętrzu maszyny operował przenośną spawarką. Kilka niezidentyfikowanych bliżej dla Wierzbowskiego części leżało w pedantycznym porządku na odmontowanym skrzydle maszyny. Sama Tayenne ruszyła im na spotkanie, kiedy się zbliżyli.
– Dobrze was widzieć z powrotem. – Wytarła szmatą brudne ręce, po czym zatknęła ją za
pas. – Jesteśmy gotowi do startu. Wygrzebaliśmy kilka drobiazgów z „Dachowca”, jemu już się nie przydadzą, a „Fandango” miała problem z dystrybucją mocy. Teraz powinno być po sprawie.
– Co z rannymi? – Cartwright zwolniła nieco kroku.
– Starszy szeregowy Neve pozbierał się trochę bardziej, nadal zawroty głowy i problemy z błędnikiem, ale wyjdzie z tego. – Pilot odruchowo spojrzała w stronę mangust. – Kapral DaSilva bez zmian, nadal nieprzytomna.
Thorne i Marcin wymienili spojrzenia. Starszy żołnierz ledwo dostrzegalnie wzruszył
ramionami.
– Rozumiem. Ile mamy miejsca?
– Szesnaście, góra osiemnaście. W tym stanie nie ryzykowałabym więcej. – Tayenne rzuciła okiem na oddział Wierzbowskiego. – Pozwoliłam sobie przenieść rannych do sprawnych strumieniowców.
Przez chwilę obie kobiety milczały, ciszę przerywał jedynie chlupot butów w wodzie.
– Proszę się nie martwić o rannych, poruczniku – powiedziała wreszcie Cartwright. –
Kończcie robotę, za najdalej dziesięć minut startujemy. Zechce pani ściągnąć tu resztę moich.
– Zaraz tu będą. – Pilot kiwnęła głową i odtruchtała w stronę maszyn.
– Oddział, stop. – Jeyne Cartwright obróciła się w stronę reszty oddziału. – Nosze z rannymi do sprawnych maszyn, zbiórka za pięć minut tutaj. Niemi, do mnie, Alvarez, proszę ściągnąć tu Isaksson.
Marcin i stanowiący jego parę Wunderwaffe pomaszerowali w stronę „Betty”. Wstawili
nosze do wnętrza maszyny, zaraz obok identycznych noszy Kici. Dziewczyna wyglądała faktycznie fatalnie. Jej twarz była blada jak ściana, pokryta drobną siateczką kropli potu. Ręce dygotały jej jak po przedawkowaniu, a z kącika ust wyciekała stróżka śliny. Wierzbowski rozwiązał CSS-ową chustę i delikatnie starł jej pot z czoła. Thorne chyba przesadził ze swoją mieszanką. Miała wyglądać fatalnie, ale nie naprawdę być w fatalnym stanie.
– Trzy minuty – rozległ się za jego plecami głos Weissa. – Pójdę przodem.
– Jasne, dzięki. – Marcin wykonał ręką nieokreślony gest, coś pomiędzy uspokajającym
uniesieniem dłoni i machnięciem. – Zaraz tam będę.
Wykorzystał ponad półtorej minuty na obmyślanie, jak wytłumaczyć jej się z tego, co zrobił.
Przecież było wiadomo, jaka jest sytuacja, wiadomo, co Kicia, z jej poczuciem obowiązku, mogła postanowić. Wiadomo, że była w złym stanie. Wiadomo, że nie mógł jej na to pozwolić. Kolejne trzydzieści sekund zużył na dojście do wniosku, że wytłumaczenie do niej nie trafi. Powiedział więc po prostu ciche „przepraszam”.
Wydobył z kieszeni przybrudzoną talię kart i przez chwilę tasował ją, wpatrując się
w pokrytą drobnymi kropelkami potu twarz Kici. Wreszcie wydobył damę kier i ostrożnie włożył ją dziewczynie do kieszeni munduru.
Wreszcie pochylił się i pocałował ją w policzek.
A potem musiał już biec na zbiórkę.
•
– Proszę państwa, jak zapewne wiecie, liczbą dnia jest osiemnaście. – Cartwright zaplotła ręce za plecami. Obok oficer stała Isaksson, niepewnie przestępując z nogi na nogę. – Osiemnaście miejsc w obu maszynach. Ani jednego więcej, jeśli chcemy mieć pewność, że dolecą, a chcemy ją mieć.
– Patrz – szepnął do Wierzbowskiego stojący obok niego Szczeniak. – Moje szczęście
właśnie chuj strzela.
– Połączyłam się z Dunkierką z raportem sytuacyjnym i pytaniem o zalecenia. – Porucznik przerwała na moment i powiodła wzrokiem po zebranych. – Nie będzie drugiego przelotu. Nie będzie przesunięcia stref ewakuacji. Osiemnaście osób to wszystko, co jesteśmy w stanie stąd wywieźć. I oficjalne stanowisko dowództwa jest takie, aby ewakuować nas oraz ludzi podporucznika Piaggiego.
Marcin oczekiwał tej wiadomości. Załatwił Kici ranę dokładnie z jej powodu. Ale wcale nie osłabiło to uderzenia. Czuł się jak wtedy, pierwszej nocy na Bagnie, na posterunku Delta Dwa Zero.
Tamten dzień stanął Wierzbowskiemu przed oczami. Rozstawione składane krzesełka, kobieta, której przyniósł leki, Ricardo rozmawiający z jakimś dzieckiem. Jankesi, którzy poddali placówkę, żeby chronić cywili. I „nie ma sensu się nad tym zastanawiać” rzucone przez Thorne’a, jedno zdanie, które skreśliło to wszystko. Starali się unikać rozmów o tamtym miejscu.
Co nie znaczyło, że nikt o nim nie myślał.
Szlag.
Nie tylko jemu nie spodobał się rozkaz. Neve burknął coś pod nosem. Wierzbowski nie
rozróżnił ani jednego słowa, ale był przekonany, że erkaemista nie wyglądał na zachwyconego.
Szczeniak zdjął hełm i przesunął dłonią wzdłuż spoconych włosów. Jego twarz wyrażała
rezygnację. Porucznik Piaggi syknął przez zęby, a Sokole Oko pochylił się, wspierając ręce na kolanach.
Amerykanów wiadomość jakby podcięła. Doszli bez skargi wraz z żołnierzami aż tutaj,
utrzymali tempo, nieśli swoich towarzyszy, ale teraz wydawało się, jakby zmęczenie ich dogoniło.
Starszy, szpakowaty mężczyzna z obfitą brodą usiadł zrezygnowany w błocie i ukrył twarz w dłoniach. Rudawy chłopak, może szesnastoletni próbował go podnieść za ramię, ale bez skutku.
Bezradnie spojrzał na żołnierzy, ale nikt nawet nie drgnął. Kilka kroków dalej pulchna kobieta w kombinezonie załatanym kwiecistymi wstawkami zaczęła płakać, bezgłośnie, bez szlochu czy słowa skargi. Ktoś przykucnął przy noszach z ciężej rannymi, a dwójka podeszła do Villai, jakby za oszpeconą medyk chciała się ukryć przed słowami Cartwright.
– Ale to nie wszystko. – Porucznik zerknęła na Isaksson. Radiooperatorka przestąpiła z nogi na nogę. – Od lądowania tutaj przeprowadziliśmy szerokopasmowy skan amerykańskich częstotliwości naprowadzania przeciwlotniczego.
– Potrafimy w ogóle coś takiego robić? – Szczeniak uniósł brwi. – Bomba...
– Z grubsza potrafimy, jeśli jesteśmy tylko przekaźnikiem dla systemów floty, a oni nie mają tu maga, Van Reuters. – Cartwright wzruszyła ramionami. – Dane są mocno fragmentaryczne, ale dają pewien ogólny obraz. Oraz nowe opcje.
Nikt się nie odezwał, tylko Thorne pokiwał głową z krzywym uśmiechem. Wieczny
szeregowiec kucnął i przemył twarz brudną wodą.
– Mamy niezwykłe szczęście – zaczęła Cartwright. Marcin wyłowił ciche: „Kurwa...”
dochodzące od strony Szczeniaka. Porucznik wbiła w żołnierza zimny wzrok. – Analizy wykazują, że znajdujemy się jakieś szesnaście kilometrów od jednego z naziemnych centrów kontroli ognia pelot. Jeśli uda się utrudnić mu pracę, start promów ewakuacyjnych będzie praktycznie niezagrożony.
– Niech nasza w dupę je... znaczy dzielna flota rozjebie je w drzazgi z orbity? – zasugerował
Neve. Nieskomplikowany pragmatyzm szeregowca znalazł uznanie w postaci kilku potakujących mruknięć.
– Próbowali. – Porucznik nie drgnął nawet kącik ust. – Lasery tutaj są całkiem
bezużyteczne, a żadna rakieta nie przejdzie przez parasol obronny.
– Jest szansa na akcję naziemną? – spytała spokojnie Niemi.
– Na pewno nie naszą. Takie stanowisko będzie dobrze bronione. – Cartwright pokręciła
głową. – Ale wcale nie musimy go niszczyć. Wystarczy, że uda się nam zakłócić jego pracę na czas około ośmiu minut, jak zapewnia mnie Dunkierka. A to jest wykonalne za pomocą sprzętu, który posiadamy.
– Pasywnie? – spytał krótko Weiss.
– Aktywnie.
Marcin uniósł brwi. Aktywne systemy były czymś, czego żołnierze raczej nie lubili. Co
prawda działały o niebo skuteczniej niż pasywne, ale za to używając ich, operator stawał się dla sensorów wroga odpowiednikiem jaskrawego światła w ciemności. Mgła i jej paskudny wpływ na elektronikę pewnie trochę osłabiały ten efekt, ale sprawa nadal nie wyglądała dobrze. Osiem minut.
Krótko, ale wystarczająco, żeby ktoś miał szanse ich namierzyć i posłać pocisk artyleryjski. Będzie ciężko.
– Trzeba będzie tam przebywać przez cały czas? – zapytał.
– Prawdopodobnie nie. – Oficer pokręciła głową. – Przynajmniej jeśli wszystko pójdzie
zgodnie z planem.
– Wahadłowce poczekają na nas? – Uniósł dłoń Szczeniak.
– Nie.
– Znaczy się... – Neve podrapał się po szyi. – Będzie trzeba potem tu zostać?
– Tak.
Zapadła długa chwila ciszy. Wreszcie odezwał się Szczeniak.
– Nie chciałbym brzmieć ani trochę asekurancko... – Obrócił kilka razy w dłoniach
ściągnięty hełm. – Ale czy mamy jakiekolwiek opcje na później? To znaczy, zakładając, że w ogóle wyjdziemy z tego cało.
– Twoja gotowość do poświęceń, Van Reuters, bardzo mnie wzrusza. – Na twarzy
porucznik wykwitł słaby uśmiech. – Po wykonaniu zadania mamy zasadniczo dwie opcje. Pierwsza: skądinąd wiem, że Dowództwo Operacji Specjalnych dysponowało planem zapasowym, gdyby zamierzony cel inwazji nie został osiągnięty przed odbiciem New Quebec przez Amerykanów.
Częścią tego planu były pozakładane w całym rejonie bunkry zaopatrzeniowe, które miały służyć oddziałom ewentualnie pozostawionym tutaj w celu kontynuowania swoich zadań. Dysponuję informacjami o ich rozmieszczeniu, a zapasy pozwolą nam dotrwać do późniejszej ewakuacji.
– ...Jeśli ktokolwiek ruszy tu po nas dupsko... – Neve nawet nie zadał sobie trudu, żeby starać się mówić cicho.
– Nie ukrywam, że istnieje takie ryzyko. W tym przypadku istnieje druga opcja – poddać się.
Thorne parsknął śmiechem. Stojący obok niego Weiss zamaskował uśmiech dłonią.
– Coś zabawnego, żołnierzu?
– Nic, pani porucznik. Absolutnie nic. – Szeregowiec wzruszył ramionami. – Przepraszam.
Trudno się było nie domyśleć, co chodziło mu po głowie. Po wydarzeniach w Delta Dwa
Zero, po Dwunastce... Można było spokojnie założyć, że żołnierze Unii byli wśród jankesów bardzo niepopularni. A to oznaczało, że istniało ryzyko trafienia na oficera, który był bardziej niechętny niż przepisowy.
– Jest jednak dobra wiadomość – ciągnęła porucznik. – Nie potrzeba całego oddziału, żeby wykonać to zadanie. Absolutne konieczne minimum to cztery osoby, czyli potrzebuję co najmniej trzech osób, które pójdą ze mną. To jest moment na ochotników.
Cofnęła się o krok. Przez chwilę panowała całkowita cisza, jakby wszyscy zostali zaklęci przez nagłe oświadczenie. Pięć, dziesięć sekund upłynęło w całkowitym bezruchu, jak na starej fotografii. Wreszcie odezwała się Niemi.
– Zostaję. – Sierżant nie mówiła wiele głośniej od szeptu, ale jakimś cudem Wierzbowski doskonale ją usłyszał. Finka stanęła obok Cartwright.
Sekundę później podszedł do nich Sokole Oko, a potem Weiss. Żaden z nich nie powiedział
ani słowa. Thorne westchnął ciężko i pokręcił głową z rezygnacją.
– Wolałbym, żebyśmy nie polegali na „absolutnym minimum” – mruknął, podchodząc do
grupy.
– Kurwa jebana wasza mać, popierdoleńcy... – mruknął Neve i spojrzał zdezorientowany na Szczeniaka. – Pojebało ich, czy jak?
– Ludzie są pojebani z natury. – Van Reuters założył hełm. – Taka karma.
Wzruszył ramionami i zrobił krok do przodu.
– A ciebie co pizdło? Na chuj idziesz, jest pięć osób!
– Delta Dwa Zero. – Szczeniak uśmiechnął się. Smutno, zupełnie nie po szczeniakowemu. –
Nie chcę powtórki.
– Pojebało cię, Szczeniak – żachnął się erkaemista. – Całkiem pojebało.
Marcin zerknął na przycupnięte we mgle strumieniowce. Pięć minut dzieliło go od podróży do Dunkierki, a potem na orbitę. Pięć minut i będzie mógł odetchnąć. Potem zwinie się w kłębek, zaśnie i obudzą go dopiero w domu. Grupa zadaniowa liczyła już sześć osób. Pewnie aż nadto.
W zasadzie nie miał po co zostawać.
Oprócz tego, że to był jego oddział. Oprócz tego, że Kicia uznałaby go za tchórza. Ona by się na pewno zgłosiła. Nie mógł przecież być gorszy.
Oprócz tego, że każda osoba, która zostaje, to wolne miejsce.
Wymienił spojrzenia z Isaksson. Radiooperatorka przygryzała dolną wargę, co jakiś czas nerwowo pocierając nos. Za jej plecami falowała Mgła, składając swe pasma w nieokreślone kształty, tchnąc szepczącym oddechem. Gdzieś na granicy słyszalności zdawało mu się, że rozróżnia głos Josephine Cannaranthe, że słyszy niepewny chichot dzieciaka, któremu Ricardo podawał lek.
Powoli, niemal bezwiednie ruszył za Szczeniakiem. Isaksson powoli skinęła głową.
•
– Ci, którzy lecą, zostawiają amunicję i sprzęt – mówiła porucznik cichym głosem. –
Amunicję na wypadek problemów, sprzęt ze względu na jego wagę. Nie przewiduję kłopotów, ale wszystko się może zdarzyć, więc nie popsujmy tego na ostatniej prostej. Czy to jest jasne?
Odpowiedziało jej kilka kiwnięć głową, nikt się nie odezwał. Wszyscy, cywile i żołnierze, stali jak zaczarowani.
– Zatem do pracy, start za pięć minut – powiedziała głośniej. – Rozejść się.
Dopiero to jakby złamało zaklęcie i strefa lądowania wypełniła się ruchem. Nosze
wędrowały do zatłoczonych strumieniowców, przepakowywano plecaki, opróżniano uprzęże.
– Jak następnym razem przyjdzie mi na myśl taka głupota, powiedz Neve’owi, żeby mi
przypieprzył. – Szczeniak wykrzywił się w zgryźliwym półuśmiechu, opróżniając apteczkę pokładową „Fandango”. Szybko wracał do zwykłej nonszalanckiej pozy. – Co my właściwie tu będziemy robić?
– W twoim przypadku nietrudno zgadnąć. – Wierzbowski sięgnął do hełmu Kici
i wprawnym ruchem wyciągnął baterię zestawu wizyjnego. – Ty będziesz narzekał.
– Mam trochę opatrunków. – Villai podeszła do obu żołnierzy. Spojrzała na Van Rutersa
jednym okiem. – Przydadzą się?
– Jaaaaa... Oj. – Szczeniak niemal podskoczył, widząc okaleczoną twarz medyk. Skrzywiła się na jego reakcję. – Pewnie. Jasne. Dziękuję.
– Nie panikuj. – Kobieta westchnęła. – Nie będę cię próbować uwodzić.
– Cholera, muszę tracić seksapil. – Van Reuters pozbierał się błyskawicznie. Poklepał
znacząco karabin. – Amunicja, proszę? I plecak. Masz pornole?
– Chciałbyś, prawda?
– Właściwie to tak.
Marcin tymczasem odebrał dwa magazynki od wysokiego niemal na dwa metry żołnierza
z ręką na temblaku i opatrunkiem na głowie. Razem z jego zapasami, pozbieranymi jeszcze na Dunkierce, dawało to całkiem pokaźną ilość. Poprawił paski plecaka i powiódł wzrokiem po krzątaninie panującej przy strumieniowcach. Za chwilę wystartują, unosząc Kicię ku bezpieczeństwu promów ewakuacyjnych. Uśmiechnął się do siebie. Przynajmniej tyle dobrego.
Odruchowo spojrzał w stronę „Betty”. Kilku Amerykanów pomagało właśnie pakować na pokład nosze z rannymi towarzyszami. Jedna z nich – pulchna kobieta, którą żołnierz pamiętał sprzed kilku minut, obróciła się w jego stronę. Przez chwilę patrzyła na niego nieruchomo. Miała brązowe, zupełnie przeciętne oczy, w których odbijała się Delta Dwa Zero. I Dwunastka. Marcin przełknął
ślinę. Mógł się tylko domyślać, w jakie piekło musiało zmienić się życie takich ludzi jak ona, kiedy oddziały Unii wylądowały na New Quebec. Jasne, walczyli z żołnierzami, ale przecież nie tylko oni tu byli.
Kobieta uśmiechnęła się. Odpowiedział uśmiechem.
Nad nimi ostrzał osłonowy floty znaczył ciemne niebo błyszczącymi punkcikami wabików.
Pierwszy raz od bardzo dawna widok nad New Quebec był naprawdę piękny.
•
Spojrzał jeszcze raz na niebo, nadal jaśniejące ogniem osłonowym floty. O tej porze
powinny już lecieć wahadłowce. Wkrótce usiądą w Dunkierce, a niedługo potem Kicia będzie bezpieczna. Miał tylko nadzieję, że zrozumie.
– Wierzba. – Niemi położyła mu dłoń na ramieniu. – Pora się zbierać.
– Dokąd?
– Porucznik ma listę pozostawionych składów polowych. – Sierżant zerknęła na Cartwright, rozmawiającą o czymś cicho z Sokolim Okiem. – A potem... Potem pewnie na wojnę.
– Tam już byliśmy. – Wierzbowski parsknął cichym śmiechem. Właściwie po Jeyne
Cartwright nie mógł się spodziewać czegokolwiek innego. – Ale przynajmniej znana okolica.
Zarzucił ciężką torbę ze sprzętem na ramię i po raz ostatni spojrzał w kierunku, gdzie zniknęły strumieniowce.
Najpierw ruszyli Sokole Oko i idący kilka metrów po jego lewej Szczeniak, który jak
zawsze sprawiał wrażenie, jakby szykował się do ucieczki. Potem porucznik, pewnym i spokojnym krokiem, i niemal radośnie podskakująca Isaksson. Szwedka zapewne postrzegała sytuację jako przygodę życia. Wunderwaffe, skupiony, sprężysty i czujny, i Thorne, sunący nieco ospale naprzód, osłaniali je po obu stronach, idąc niemal równo. W końcu, na tyle grupy, on wraz z sierżant Niemi.
Sylwetki idących przed nim rozmywały się w panującej nad bagnem szarości, tym razem
jednak było to niemal przyjemne uczucie.
Mgła radośnie witała ich przyjaznymi szeptami, jak swoich, jak kolejne z tysięcy widm
Bagna.