355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Cholewa » Gambit » Текст книги (страница 11)
Gambit
  • Текст добавлен: 24 марта 2017, 22:30

Текст книги "Gambit"


Автор книги: Michał Cholewa



сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 22 страниц)

Zgrupowanie „Bastogne” strząsnęło w końcu von Zangena i zdążyło na bitwę.

4

Polowy punkt dowodzenia ppłk. Brisbane’a

1 lipca 2211 ESD, 13:22

Za każdym razem, kiedy wchodził do sanktuarium majora Hampla, Brisbane czuł się

dziwnie. Jakby to on był na audiencji u podwładnego. Ale magowie tacy byli.

Gdyby nie brać pod uwagę szumu elektroniki, pomieszczenie w ogóle nie przypominało

stanowiska obsługiwanego przez normalnych ludzi. Bezpośrednio podłączony do jednostek

obliczeniowych mag zrezygnował całkowicie z ekranów i końcówek interfejsu. Stłumione błękitne oświetlenie ledwo wydobywało kształt siedzącego w fotelu majora i pełzające po podłodze węże łączy danych, niknące w trzymanym przez mężczyznę na kolanach przetworniku, by następnie eksplodować setkami delikatnych, cienkich połączeń znikających pod opaską kontroli neuralnej.

Otwarte, wpatrzone w przestrzeń oczy majora wydawały się lekko błyszczeć, choć pewnie

było to tylko odbijające się oświetlenie.

Powietrze niemal iskrzyło elektrycznością, a kiedy stało się w bezruchu wystarczająco

długo, można było odnieść wrażenie, że na samej granicy świadomości wyłapuje się ciche, nieregularne odgłosy.

Ilekroć Brisbane był w pobliżu maga, miał nieokreślone odczucie, że atmosfera jest... gęsta, jakby płynna.

– Pułkowniku. – Hampel nie obrócił się w jego stronę.

– Majorze. Jak rozumiem, znalazł pan cel.

– Nie. Ograniczyłem tylko obszar poszukiwań do stu kilometrów kwadratowych. „Alta”

znajduje się gdzieś tam.

Ożył wyświetlacz i nad głową maga pojawiła się trójwymiarowa mapa terenu. Obszar tuż

przed oczami Brisbane’ a został otoczony jaskrawoczerwonym prostokątem.

– Rozumiem. Problemy?

– Obszar objęty jest siecią Walki Elektronicznej Amerykańskiego Korpusu Kolonialnego.

„Alta” ma uszkodzony nadajnik, trzeba liczyć się z opcją, że każdy jej raport będzie nadawany szerokopasmowo. Próba elektronicznego zlokalizowania wraku obarczona jest wysokim prawdopodobieństwem szybkiego wykrycia i następującej wkrótce reakcji Amerykanów.

– Może pan to zagłuszyć?

Sekunda ciszy.

– Nie.

– Przekierować na jakieś inne stanowisko?

– Tak, jeśli będę kontrolował to, które wykryje sygnał. Ale załoga placówki docelowej

zorientuje się, że to tylko przekazany pakiet.

Pułkownik kiwnął głową.

– Czy kiedy zlokalizujemy „Altę”, będzie pan mógł dokonać zdalnego transferu informacji?

– Nie. Banki danych są przed tym zabezpieczone. – Głos Hampla był pozbawiony emocji.

– Pomóc nam w jakikolwiek sposób?

– Wątpliwe, jeśli systemy są sprawne, a częściowo muszą być, skoro odpowiedziały na nasz sygnał. – Czech spojrzał na dowódcę. – Ktoś musiałby mnie wpuścić. Nie widzę możliwości zrobienia tego z zewnątrz.

Brisbane przez chwilę milczał.

– Czas reakcji Amerykanów? – spytał wreszcie.

– Według obecnych danych od dziewięćdziesięciu trzech do dwustu dwudziestu ośmiu

minut, zależnie od sytuacji wewnątrz ich baz. Za mało informacji na dokładniejszy szacunek.

– Rozumiem. – Brisbane spojrzał na mapę.

Czerwony prostokąt znaczący przybliżoną pozycję „Alty” świecił jednostajnie.

W zasięgu ręki. A jednak tak daleki.

– Jakie są szanse przeprowadzenia operacji w ciągu dziewięćdziesięciu trzech minut?

– Jedenaście procent.

– Dwustu dwudziestu ośmiu?

– Czterdzieści osiem.

Pułkownik potarł podbródek.

– Dziękuję, majorze. Proszę się teraz skupić na sposobach lepszego doprecyzowania pozycji wraku lub zagłuszenia jego sygnału i meldować mi o postępach.

– Tak jest. – Mag nadal nie patrzył na przełożonego. – Natychmiast.

Brisbane pokiwał głową, choć wiedział, że podwładny nie mógł tego zobaczyć. Powoli

wycofał się z pomieszczenia.

Zabawne, jaką ulgę poczuł już za progiem.

Czas jak zawsze był towarem deficytowym. Teraz trzeba było tylko wymyślić, jak kupić go sobie więcej.

Gambit

Tymczasowy obóz kompanii por. Cartwright

3 lipca 2211 ESD, 05:11

Obóz wyglądał jak zbudowany z popsutych zabawek jakiegoś szczególnie nieporządnego

dzieciaka. Rozmieszczone dosyć chaotycznie różnej wielkości namioty były połatane, a ich szkielety prowizorycznie naprawiane. Brakowało pojedynczych płyt w łączących je, ukrytych tuż pod powierzchnią mętnej wody ścieżkach. Nieregularny, zmontowany z ocalonych przenośnych sensorów perymetr spełniał swoje zadanie tylko dlatego, że wrogowi po prostu jeszcze nie udało się ich odnaleźć. Na sześć przykrytych CSS-owymi płachtami mangust tylko połowa nie wymagała natychmiastowej wymiany części, a jedynym pojazdem naziemnym był ocalony cudem przez Małego, wiecznie psujący się poduszkowiec patrolowy.

Zresztą tak zwana „kompania” porucznik Cartwright przedstawiała porównywalnie zły

obraz. Byli nie tyle jednostką, co zbieraniną żołnierzy z różnych oddziałów, których oficer zgromadziła po beznadziejnie spieprzonej bitwie z pierwszym uderzeniem amerykańskich szturmowców ze Sto Pierwszej Powietrznodesantowej. Wśród siedemdziesięciu ośmiu osób było tylko dwóch oficerów, a pluton, do którego należał Wierzbowski, był największą grupą, którą można było uznać za zgrany oddział.

Morale leżało na obu łopatkach i fakt, że w ogóle jeszcze się trzymali, był efektem tylko i wyłącznie siły ducha rannej porucznik. Zapas sił dowódcy w tak rozpaczliwej sytuacji zdawał się rosnąć, zamiast maleć. CJ twierdził, że to kwestia poniesionych obrażeń i ciężko ranna, funkcjonująca tylko dzięki prochom Cartwright tak naprawdę pogodziła się z losem, więc nic nie mogło jej wystraszyć. Marcin wolał tak nie myśleć.

Brakowało amunicji, leków, a nawet jedzenia, bo chociaż nadal utrzymywali łączność

radiową z dowództwem pułku, to najwyraźniej tamci mieli ważniejsze sprawy na głowie niż zaopatrzenie. Oraz planowanie. Oraz podejmowanie decyzji.

W zasadzie żołnierze kompanii zdążyli przywyknąć do myśli, że jedynymi, których

obchodziło ich istnienie, byli Amerykanie.

Ale nie.

Przylecieli czternastego dnia po bitwie o Przesmyk, tuż przed świtem. Mgła wycofała się na tyle, żeby przepuścić strumieniowiec, ale nie dawała się odepchnąć zbyt daleko. Podziurawiona, przerywająca lewym silnikiem mangusta szła na minimalnym pułapie, zdawało się, że gdyby leciała nad człowiekiem, wystarczyłoby podskoczyć, aby móc jej dotknąć. Na szarej powłoce CSS-u pokrywającej ogon maszyny widniał symbol Drugiej Kompanii Zwiadu. Pik na czole Jolly’ego Rogera był przedziurawiony jakimś lekkim pociskiem przeciwlotniczym, przez co szaleńczy uśmiech czaszki wyglądał jeszcze bardziej upiornie. W szybie kabiny widniała spora przestrzelina, otoczona chaotyczną mozaiką pęknięć.

Oba silniki zgasły dosłownie sekundę po tym, jak pilot twardo osadził chwiejący się

strumieniowiec na jednym z trzech prowizorycznych lądowisk obozu. Z przedziału transportowego jeden po drugim wysiedli przybysze, łącznie ósemka. Obwieszeni sprzętem, musieli być mocno stłoczeni we wnętrzu maszyny. Porucznik Cartwright już szła w ich stronę od strony bunkra dowodzenia.

– Idź obudzić ludzi, Marcin. – Sokole Oko poprawił chustę, zdjął rękawiczki i wsadził je sobie pod pachę. Zatarł dłonie, patrząc zmrużonymi oczami na dowódcę kompanii rozmawiającą z przybyszami. – Przekaż sierżant Niemi, że jej obawy się chyba spełniają.

– Jej obawy?

– Zrozumie. – Starszy kapral kucnął, wspierając się na opartym o podłoże karabinie.

– Coś się szykuje? – Wierzbowski zadreptał w miejscu.

– Tak. Prawie na pewno tak, nie wiem jeszcze tylko, co. Lepiej być gotowym.

– Tak jest. – Marcin pokiwał energicznie głową. Ostrożnie przeszedł do namiotu, który

zajmowali razem z drugą drużyną, uważając, żeby nie zejść z ułożonych na błotnistej ziemi wąskich ścieżek z płyt. Nadchodzący poranek zaczynał odznaczać się już na CSS-owej ścianie, rysując na razie jasnoszare pręgi w miejscach bardziej wystawionych na światło. Wierzbowski odchylił

płachtę i wszedł w półmrok pomieszczenia, ostrożnie wymijając pojemnik, w którym trzymali oczyszczoną tabletkami wodę.

– Rozumiem, że coś się zaczyna? – Wciągający właśnie uprząż Soren Thorne obrócił się

w stronę wchodzącego. Oczywiście był już na nogach. Z jakiegoś powodu Thorne prawie zawsze był na nogach akurat wtedy, gdy trzeba było wstawać – jednocześnie sprawiając wrażenie, że większość czasu poświęca na spanie albo obijanie się.

– Sokole Oko twierdzi, że tak. – Wierzbowski potaknął. – Właśnie siadła mangusta z jakimś oddziałem i Cartwright z nimi gada. Wstawać, robota czeka!

Ruszył pomiędzy dwa szeregi łóżek polowych, szturchając śpiące postacie i nie zwracając uwagi na stłumione przekleństwa, jakie temu towarzyszyły.

– ...mać, co się dzieje... – burczał pod nosem O’Bannon, co jednak nie przeszkadzało mu wkładać munduru szybkimi, wyćwiczonymi ruchami.

– Co jest, alarm? – chciała wiedzieć Bueller.

– Chuj, nie alarm... Napierdalaliby... – Spod śpiwora CJ-a rozległa się stłumiona, acz całkiem trzeźwa uwaga.

– Czterdzieści siedem minut przed pobudką. – Sierżant Lisa Niemi usiadła po turecku na posłaniu, sięgając do stojącego obok plecaka, i z niemal arystokratyczną pogardą spojrzała na parę skarpet. – Nie słyszę alarmu.

– Kapral Alvarez powiedział, żeby obudzić ludzi. Przekazuje, że pani obawy chyba się

spełniają.

Ciemne, niemal granatowe oczy kobiety zabłysły.

– Tak powiedział?

– Tak jest.

– Nieźle... O’Bannon – raczej wymówiła nazwisko, niż przywołała zastępcę. Z lekkim

westchnieniem wciągnęła skarpety i zabrała się za buty.

– Sierżancie? – Wysoki i chudy jak tyczka kapral momentalnie był obok. Zabawnym

ruchem przygładził rudawy zarost.

– Jak tylko będziecie gotowi, weźmiecie Isaksson i zrobicie rekonesans. Chcę wiedzieć, czy Sokole Oko ma rację.

– Tak jest. – O’Bannon energicznym ruchem założył hełm. – Milla, wychodzimy!

– Idę! – Drobniutka dziewczyna zarzuciła na oporządzenie CSS-ową pelerynę i podniosła

z pryczy karabin. – Coś zabrać?

– Weź uszy.

– Jasne. – Rozpromieniła się. – Czyje?

– Czyjekolwiek ci pomogą. Mykamy. – Kapral ruszył do wyjścia. Radiooperatorka drugiej

drużyny w przelocie pomachała Wierzbowskiemu i podążyła za podoficerem.

Szeregowiec odprowadził wychodzących wzrokiem, po czym zwrócił się na powrót do

zakładającej bluzę mundurową Niemi.

– Jakie były te obawy?

Niemi potarła się dłonią po karku, wydęła policzki, po czym wypuściła powoli powietrze.

– Widzisz, Wierzba, obawiałam się, że mamy jakiś o wiele bardziej konkretny powód, żeby tu być, niż te kilka kopalń.

Wieść o przybyszach rozniosła się po obozie w błyskawicznym tempie. Dziesięć minut

później pojawiały się pierwsze teorie co do celu ich wizyty, a po kolejnym kwadransie, kiedy dowódcy drużyn zostali wezwani do stanowiska dowodzenia, obóz huczał od plotek. Pasażerowie uszkodzonej mangusty byli od dłuższego czasu jedynym namacalnym dowodem, że ktokolwiek poza nimi jeszcze w ogóle walczy. Jasne, słyszeli czasami odległe wybuchy pocisków artyleryjskich, a stanowisko dowodzenia miało łączność z pułkiem. Ale od niemal dwóch tygodni nie widzieli żadnych unijnych żołnierzy innych niż oni sami. Dobrze było wiedzieć, że są jeszcze jacyś, bardziej namacalni niż poprzecinane zakłóceniami głosy w odbiorniku.

Uczucie zagubienia i izolacji szybko obezwładniało na Bagnie, gdzie dominium człowieka ograniczone było tylko do pojedynczych bastionów kolonii otoczonych mlecznoszarym całunem Mgły.

Kiedy tylko zostawiało się je za plecami, świat zawężał się do najbliższego otoczenia, a dźwięki rozmywały się i zniekształcały. Czasami, podczas działań pojedynczych drużyn, kiedy szło się po pół łydki w wodzie, sensory wariowały, a Mgła ograniczała widoczność do kilku –kilkunastu metrów, nawet opatulonych w CSS-y kolegów z oddziału można było wziąć za wytwór wyobraźni.

Obóz pomagał, choć też nie do końca – nie był wszak umocnioną bazą, nie wydzierał Bagnu przestrzeni, a raczej stawał się jego częścią. Zdarzało się, że ludzie gubili się w drodze na swoje stanowiska wartownicze, a w całej kompanii powtarzano historię Kartofla Schweitzera. Ponury, małomówny Niemiec podobno zniknął bez śladu, idąc na tylnej straży powracającej z akcji drużyny Szalonego Borgii, kiedy jej przednia straż wkraczała już w zasięg sensorów perymetru.

Oczywiście, cały oddział Borgii był przemęczony i w większości na stymach, nieśli dwóch rannych i coś im się mogło poplątać. Ale nikt jakoś nie przytaczał tych argumentów. Może kiedyś, daleko od tego miejsca. Ale nie teraz.

Głównie dlatego Wierzbowskiego ucieszył widok Thorne’a, który zjawił się w zastępstwie Sokolego Oka. Marcin nie mógł rozgryźć starszego od siebie o dobrych dziesięć lat szeregowca, a jego sarkazm działał mu na nerwy. Niemniej na posterunku wartowniczym każde towarzystwo było dobre – zwłaszcza że opanowany, jakby wiecznie skrzywiony w ironicznym uśmieszku żołnierz wydawał się całkowicie odporny na psychologiczne oddziaływanie Bagna.

– Jak myślisz, co się dzieje? – zagadnął Wierzbowski, starając się nadać swojemu głosowi ton luźnej nonszalancji. – Wycofują nas?

– Nie. – Soren Thorne przemierzał stanowisko wartownicze powolnymi krokami, uważnie

obserwując błoto pod stopami.

– Nie?

– Nie. – Szeregowiec w końcu zatrzymał się, kilka razy przestąpił z nogi na nogę i,

najwyraźniej zadowolony z wyniku inspekcji, kucnął. Owinięty peleryną maskującą i osłaniającą dolną część twarzy chustą przypominał po prostu niewielki szary wzgórek.

– To wszystko? – prychnął Polak. – Żadnych argumentów?

Thorne wzruszył ramionami, ale poza tym nawet nie drgnął. Dolna krawędź jego peleryny

zaczęła dostosowywać się do barwy błota.

– A co mam powiedzieć? – mruknął. – Nie wycofają nas. Oczekuję raczej jakiejś większej operacji.

– Wię... skąd ci to przyszło do głowy? Bo ktoś do nas przyleciał? – Marcin odruchowo

obejrzał się w stronę niewyraźnych sylwetek namiotów.

– Ktoś do nas przyleciał, nie przywiózł rannych, za to od razu zajął się gadaniną

z Cartwright. A potem dowódcy drużyn są wyciągani na odprawę. – Drugi wartownik westchnął

ciężko. – Co dokładnie ci to mówi, Wierzba?

– Ewakuacja mogłaby wyglądać identycznie.

– Ewakuację rozkazaliby przez radio, a nie przy użyciu wpół strąconej mangusty pełnej

specopów. – Mruknął Thorne, nadal wpatrzony w perytmetr.

– Nie wiesz, czy są specopami. Mogą tylko mieć po nich latacza.

– Mają.

– Thorne, wiesz, używanie całych zdań by cię nie zgubiło. – Wierzbowski parsknął cichym śmiechem. Normalnie dawno zrezygnowałby z prób nawiązania rozmowy, ale jedyną alternatywą było wpatrywanie się w szarą zasłonę Mgły. Thorne, co by nie mówić, jako dyskutant nie był

oszołamiająco gorszy od Szafy. – Posłuchaj sam siebie. „Nie, to nie jest ich strumieniowiec”, „Tak, to są specopy”. Weź się zdecyduj.

– To są specopy. – Przykucnięty żołnierz obrócił się na chwilę. – Ale to nie jest Druga Zwiadu. Operacje Specjalne. Ci na ogół nie latają bez powodu.

– Rozpoznajesz ich oczywiście swoim magicznym zmysłem wykrywania oesów? –

Wierzbowski skrzywił się ironicznie, choć obrócony tyłem Thorne nie mógł tego zauważyć.

– Nie, ale mijałem ich mangustę w drodze tutaj, zostawili tam dwóch ludzi. Obaj są z tego oddziału, który przyleciał na Dwunastkę. – Drugi wartownik wysunął spod peleryny rękę na okres potrzebny do wpakowania sobie do ust gumy do żucia. – Jeśli dla ciebie pamięć to magiczny zmysł...

– Och, zamknij się.

– Chcesz gumę?

– Dawaj.

3 lipca 2211 ESD, 11:04

Godzinę później zmienili ich Szafa i Kicia. Po kolejnych dwudziestu minutach do namiotu wróciła Niemi, wymieniając ciche uwagi z towarzyszącym jej Sokolim Okiem. Większość składu obu drużyn była na miejscu, w końcu w obozie nie było specjalnie gdzie chodzić. A nawet gdyby było, żołnierze i tak starali się oszczędzać siły.

Thorne pakował swoje rzeczy do plecaka. CJ z cierpiętniczą miną pił wodę z niebieskiego kubka ozdobionego holograficznym kotem Myronem – bohaterem dziecięcych bajek. Wierzbowski rozgrywał partię kości z Bueller, Isaksson i Szczeniakiem, Mały z podziwu godną pieczołowitością czyścił karabin, a Neve po prostu spał, zabawnie wtulony w erkaem.

Zarówno Szafa, jak i Neve aż do przesady dbali o swoją broń – stanowiące główną siłę

ognia drużyny G918, na ogół niezawodne, na Bagnie sprawiały problemy. Podejrzenie padało na lokalną wodę, w związku z czym folia i nieprzemakalne peleryny były najbardziej chodliwym towarem wśród operatorów broni wsparcia. Szafa skonstruował z zapasowych tyczek do namiotu i płachty foliowej improwizowaną półkę, na której trzymał broń. Neve, erkaemista drużyny Niemi, uznał, że będzie używał po prostu swojej pryczy. Wzbudziło to kilka komentarzy na temat „nowej dziewczyny Neve’a”, ale olbrzymi mężczyzna, o posturze niedźwiedzia i fizjonomii niewiele się różniącej od niedźwiedziej, szybko ukrócił te drwiny.

– Dostaliśmy rozkazy, panie i panowie – powiedziała cicho Niemi. – Zbierać się, za pięć minut będzie tu Sanchez z odprawą plutonu. Mamy być gotowi do wymarszu w ciągu godziny.

– My, czy...? – Szczeniak porwał kości ze stołu, posyłając jeszcze nieszczery,

przepraszający uśmiech współgraczom. Zirytowana Isaksson wystawiła pod jego adresem

środkowy palec, ciemnoskóra Bueller wzruszyła tylko ramionami. Wierzbowski nie zareagował

w ogóle, w napięciu patrząc na przybyłych.

– Cała kompania. – Niemi lekko kiwnęła głową. – Rozkazy z Dowództwa Operacji

Specjalnych, poważna akcja.

Wierzbowski wstał i ruszył w stronę swoich rzeczy, z niedowierzaniem patrząc na

dopinającego klapę plecaka Thorne’a. Ten tylko wzruszył ramionami.

– Nareszcie prawdziwa robota – rozpromieniła się Isaksson. – Koniec zasadzek na patrole.

– Zaciągnęłaś się z patriotyzmu, czy jak? – burknął cicho Szczeniak. – Jeśli operacja jest ważna, to pewnie będzie w cholerę jankesów. Oni strzelają, wiesz.

– A ty co masz, grabki? – Dziewczyna poklepała go po ramieniu z szerokim uśmiechem. –

Będzie dobrze, w razie czego z Bueller cię obronimy.

– Nie będę go bronić – parsknęła Bueller.

– Mnie nikt nie ruszy. – Wyszczerzył się odpowiedzi. – Martwiłem się o was.

– Druga drużyna, cztery minuty – przerwała im Niemi. – Obudźcie Neve’a.

– Ta jest. – Bueller podeszła do śpiącego erkaemisty i szarpnęła za jego broń.

– Co jest, kurwa mać? – zajazgotał potężny mężczyzna, w mgnieniu oka przytomny,

otaczając swoją broń muskularnym ramieniem.

– Za cztery minuty masz być spakowany, twoja laska też. Odprawa. – Bueller mrugnęła do niego i odsunęła się na bezpieczną odległość.

– Wartownicy? – Thorne spojrzał pytająco na Sokole Oko.

– Na komlinkach. Szczegóły dostaną już w drodze – odparł Hiszpan. – Jeśli chodzi o ich rzeczy, to ty spakuj Cynthię, a ja zajmę się rzeczami Petera.

Podoficer wskazał ręką na plecaki Kici i Szafy.

– Namioty?

– Zostają.

Thorne bez słowa skinął głową i podszedł do posłania Kici. Wierzbowski wymienił

zaskoczone spojrzenia ze Szczeniakiem, a Neve zamarł na chwilę podczas inspekcji karabinu.

Pozostawienie bazy bez obsady sugerowało nie tylko, że nie zamierzają już do niej wracać, ale również, że nie zamierzają zakładać kolejnego obozu. Co z kolei mogło być przepowiednią powrotu na właściwą linię frontu – o ile jeszcze w ogóle istniało coś takiego jak front.

Oczywiście mogło też oznaczać, że Cartwright nie zakładała możliwości przeżycia.

Mimo pośpiechu nikt nie narzekał. Pakowanie i wypakowywanie sprzętu, przygotowywanie

się do drogi i budowa obozów były w korpusach kolonialnych, siłą rzeczy stawiających na mobilność jednostek, ćwiczone niemal równie często co procedury taktyczne. Cały sprzęt osobisty i broń zostały przygotowane do wymarszu, jeszcze zanim pierwszy z ludzi Sancheza przekroczył

wejście do namiotu.

Trzecia drużyna nadeszła też już obładowana sprzętem. Niski, szeroki w barach Torpeda

z brudnym opatrunkiem na ramieniu taszczył przeciwpancerną świnkę, a jasnowłosemu,

niebieskookiemu i jak zwykle idealnie ogolonemu Wunderwaffe Weissowi z otwartego plecaka sterczały ostatnie plutonowe przenośne wyrzutnie rakiet. Sam sierżant Dino Sanchez taszczył trzy plecaki, zapewne swój i dwa należące do Pączka i Wilcox, odbębniających wartę drużynową.

– Przynoszę wam dobrą nowinę! – zaczął od progu wesołym, gromkim głosem, ostrożnie

opuszczając niesiony bagaż na wolną pryczę. Zapewne w wyniku jakiegoś szczególnego błędu opatrzności wysoki, smagły rodak Sokolego Oka z aparycją meksykańskiego nożownika był osobą nad wyraz optymistyczną i wesołą. – Jak dobrze pójdzie, już jutro będziemy się wylegiwać w prawdziwych łóżkach, przynajmniej sto metrów od najbliższego skrawka mgły.

Odpowiedziała mu pełna wyczekiwania cisza. Ostatnio dobre wiadomości nie pojawiały się bez „ale”.

– Tak myślałem, że mogę liczyć na entuzjazm. – Podoficer skrzywił się lekko. Zdjął hełm i położył go na swoim plecaku, a potem starannie przygładził szczotkę czarnych włosów. – Ale wasze przewidywanie jest słuszne – przed fajrantem nasz pluton czeka jeszcze jedno zadanie.

Wierzbowski szybko spojrzał na stojącego przy swojej pryczy Thorne’a, który skrzywił się w ironicznym uśmieszku i lekko wzruszył ramionami.

– Wiedziałem... – burknął cicho CJ.

– ...Cokolwiek by nie uważać – Sanchez zgromił łącznościowca wzrokiem – wstąpienie do

armii oznaczało, że od czasu do czasu trzeba będzie trochę ponadstawiać karku. Ale nie martwcie się, jak wszystko pójdzie dobrze, jedyną ofiarą będzie starszy szeregowy Carlos Janaeirao.

Odpowiedziało mu kilka cichych parsknięć śmiechem. CJ burknął coś pod nosem po

portugalsku, ale już więcej nie komentował.

– Do rzeczy – kontynuował sierżant. – Kompania została tymczasowo przydzielona do

wsparcia Dowództwa Operacji Specjalnych i przechodzi pod dowodzenie podpułkownika

Brisbane’a. Dla obdarzonych mniej lotnym umysłem – tak, to on przyleciał dzisiaj rano. Jego plan dla nas to skok na terytorium jankesów i zabezpieczenie wraku okrętu wywiadowczego „Alta”, który rozbił się tutaj prawie siedem lat temu.

Ostatnie szepty zamilkły, kiedy wiadomość w pełni dotarła do umysłów żołnierzy.

Wierzbowski poczuł gwałtowną ekscytację – prawie siedem lat! Okręt musiał tu spaść właśnie w okolicach Dnia. Na co jeszcze można było liczyć po takim czasie? A jeśli było można, to co to musiał być za okręt...

– Pułkownik i jego oddział namierzyli wrak kilka godzin temu i chcą się do niego dobrać dziś w nocy. Nasza kompania ma zapewnić wsparcie jego operacji. Mówiąc w skrócie, przerzut na pozycje – utrzymanie ich przez od godziny do dwóch – wycofanie. Prosta sprawa.

Odpowiedziało mu kilka kiwnięć głowami. Neve skrobał się po łysej czaszce, patrząc

w przestrzeń, Bueller na zmianę wbijała i wyciągała magazynek z pistoletu, a Kowboj,

w zamyśleniu obserwując przełożonego, mechanicznymi ruchami przygotowywał sobie papierosa.

– ...Nam dostała się szpica – podjął Sanchez po kilku sekundach milczenia. – „Alta” została zlokalizowana w zasięgu namierzania dwóch amerykańskich posterunków Walki Elektronicznej.

Naszym zadaniem będzie wyłączenie ich, zanim do akcji wejdzie reszta kompanii. Chłopaki pułkownika mają nas wesprzeć.

Ktoś odkaszlnął, ktoś inny wstał z pryczy. Wunderwaffe uniósł niemal białe brwi i spojrzał

na sierżanta z wyraźnym zainteresowaniem. Na twarzy Neve’a wykwitła jego wersja radosnego uśmiechu. Olbrzymi erkaemista poklepał radośnie po plecach stojącego obok podobnie zbudowanego Małego, na co technik zareagował odruchowym uniesieniem obu kciuków. CJ

przygryzł mocno wargę i potarł dłonią zarośnięty podbródek, ale najwyraźniej nie zamierzał po raz kolejny podpadać komentarzem. Wierzbowski poczuł coś w rodzaju ponurej satysfakcji.

Najbardziej odpowiedzialne zadania co prawda były ryzykowne, ale też na ogół powierzano je najlepszym. Dobrze było poczuć się wyróżnionym.

Sanchez tymczasem kontynuował.

– Jeśli dane są dokładne, będziemy mieli do czynienia ze standardowymi wierzchołkami

Sieci Walki Elektronicznej strefy bezpiecznej, sześć do dziewięciu osób załogi. Perymetr raczej będzie, ale w tych warunkach najpewniej nie głębszy niż sto metrów. Działamy w oddaleniu od naszych zwykłych terenów łowieckich, więc jest duża szansa na niski stopień pogotowia. Łatwizna.

Reszta kompanii rusza zaraz za nami, więc będą ładować na pozycji niezależnie od tego, czy odniesiemy sukces. Będą po prostu mieć większy albo mniejszy problem. – Sierżant popatrzył po swoich ludziach. – Ponieważ porucznik Cartwright osobiście wyznaczyła nas do tej roboty, lepiej, żebyśmy nie zawalili sprawy. Kiedy załatwimy swoje cele, dostajemy pozycje na południowy wschód od celu, około jednego kilometra. Siedzimy tam tak długo, aż nas nie zluzują, według naszych szacunków godzinę do dwóch. To tyle ode mnie na ten moment. Są pytania?

– Wiemy cokolwiek o możliwym wsparciu dla celów? Garnizon pod nosem, częste patrole,

jakiekolwiek szczegóły? – Kowboj po kilku próbach dał radę po raz trzeci zapalić zawilgoconego, gasnącego co chwila papierosa.

– Informacje o celach tradycyjnie są bardzo skromne – odparła Niemi, wyręczając

Sancheza. Dowodząca drugą drużyną sierżant mówiła cicho, nawet nie półgłosem. – Wiemy, że najbliższa stała baza nieprzyjaciela jest ponad trzydzieści kilometrów od tamtego miejsca, więc raczej nie należy obawiać się szybkiej retaliacji. Siatki patroli nie znamy i raczej nie damy rady poznać.

– Rozumiem. – Kowboj pokiwał głową, zaciągając się jasnym dymem.

Isaksson uniosła szybko rękę.

– Czy jankesi w ogóle się nas spodziewają? Wiedzą, czego szukamy? – Jej głos zdradzał

ekscytację. Oczy radiooperatorki błyszczały niemal dziecięcą radością.

– Według pułkownika Brisbane’a mogą wiedzieć, że naszym celem jest wrak, niemniej jego lokalizacja to zupełnie oddzielna sprawa. – Niemi leciutko wzruszyła ramionami. – Gdyby ją znali, cała nasza operacja nie miałaby sensu. Więc, obawiam się, „mamy nadzieję, że nie” jest jedyną odpowiedzią, której potrafię udzielić.

– Artyleria? – Szafa potarł dłonią nadgarstek.

– Będziemy mieli tylko rapier, więc w zasadzie przed lekkim atakiem artyleryjskim

jesteśmy w stanie się obronić, nic więcej – odparła sierżant. – Ale zakładamy, że wróg ma duże szanse domyśleć się, jaki obiekt chronimy, kiedy już nas wykryje. A to daje dużą szansę, że nie będzie chciał go zniszczyć.

– Znowu „zakładamy” – mruknął CJ, ale nawet stojący tuż obok Wierzbowski ledwo go

usłyszał.

– Transport? Mamy za mało mangust, żeby przewieźć wszystkich na jeden raz – zauważył

Kowboj ze swojego kłębu dymu.

– Kompania zostanie przetransportowana w trzech rzutach. Na początku my i ludzie oesów.

Kiedy akcja się uda, pojadą chłopaki z plutonu B, drużyna techniczna, stary i sprzęt do rozstawienia obrony, potem pluton C i drużyna rezerwowa.

– Czy dla oesów nie lepiej by było działać w ogóle bez nas? – Wunderwaffe Weiss

wpatrywał się skupionym wzrokiem w podoficer. – Jak pojawi się tam cała kompania, od razu będą wiedzieć, dlaczego. Oddziału komandosów mogliby w ogóle nie zauważyć.

Niemi, Sanchez i Sokole Oko wymienili spojrzenia.

– Jak rozumiem, absolutną koniecznością jest eliminacja obu posterunków w mniej więcej podobnym czasie – odparła po chwili. – Pułkownik uznał, że lepiej będzie mieć wsparcie na wypadek nieprzewidzianych okoliczności.

– Rozumiem. – Weiss skinął głową. – A czy... Nieważne.

Wierzbowski spojrzał z zainteresowaniem na Niemca, w zamyśleniu pocierającego dłonią

gładko ogolony podbródek, ale Wunderwaffe najwyraźniej nie zamierzał się dzielić

przemyśleniami.

– Co ze „Świstakiem”? – zainteresował się Mały. Z grubo ciosanej twarzy technika

promieniowała troska. – Nie jest tak szybki jak mangusta...

– Obawiam się, że będziemy musieli zostawić go tutaj. – Niemi westchnęła. – Nie da sobie rady w tej operacji. Zakładamy, że spróbujemy go odzyskać, po wykonaniu zadania.

– Ale przecież nie wrócimy tu po wykonaniu zadania...

– Przykro mi.

Mały kilka razy nabierał powietrza, jakby chciał zaprotestować, ale ostatecznie nie

powiedział nic. Olbrzymi, zwalisty technik przebył z bez przerwy psującym się poduszkowcem długą drogę i najwyraźniej myśl o pozostawieniu „Świstaka” na Bagnie była dla niego sporym szokiem. Stojący obok Neve poklepał go współczująco po ramieniu.

– Spoko, stary, znajdziemy ci nowy wrak, że chuj nie klapie.

– To nie jest wrak. – W głosie technika zabrzmiał wyraźny uraz.

– Neve, ty to jesteś z dupy pocieszyciel... – mruknął Szczeniak.

– Panowie. – Niemi nie podniosła głosu, ale rozmowa umilkła natychmiast. – Mamy siedem godzin do wyruszenia na akcję, druga leci z oesami, pierwsza i trzecia razem. Pozbierajcie się, Mały i Isaksson pójdą pomóc technicznej w rozmontowywaniu rapiera. Dowódco?

Lisa Niemi spojrzała wyczekująco na Sancheza.

– To wszystko. – Sierżant kiwnął głową. – Utrzymujemy warty jak dotychczas, ale poza tym starajcie się wypocząć. Żarcie jak zawsze, stołówka jest składana ostatnia. Zbiórka o siedemnastej.

Rozejść się.

Pluton nie zareagował od razu. Tylko niezawodni Weiss i Szafa wstali niemal jednocześnie i ruszyli do wyjścia, kiedy stało się jasne, że dowódcy drużyn nic już więcej nie powiedzą. Kilka osób wymieniło sceptyczne spojrzenia. Ktoś zaklął, ktoś inny tylko westchnął ciężko.

– „Podejrzewamy”, „sądzimy”, „mamy nadzieję”, żeby ich pierdolnęło... – mruknął CJ,

patrząc ponuro na pogrążonych w cichej dyskusji podoficerów. – Wierzba, stary... Nie masz może jakiejś karty „wpierdalasz wolny z akcji”, albo co? Bo coś mi się, kurwa, widzi, że byłaby teraz w chuj przydatna.

ST-88 Mangusta „Dachowiec”

3 lipca 2211 ESD, 20:11

Ciąg silników „Dachowca” rozbijał powierzchnię bagna, tworząc w niej głębokie leje,

otoczone gęstniejącą kurtyną tysięcy drobnych kropel. Rozpędzał też mgłę, ale za wodną zasłoną sylwetki żegnających ich żołnierzy wydawały się rozmyte i niewyraźne. Marcin Wierzbowski wyjrzał przez uchylone drzwi desantowe. Wewnątrz obozu nikt nie nosił maskowania, a i hełmy traktowano dosyć opcjonalnie, więc niektórych dało się mimo wszystko rozpoznać. Święty Van der Vehren raz za razem salutował do swojej charakterystycznej bezkształtnej czapeczki, Wielki Jóźwa wymachiwał uniesionym wysoko nad głowę karabinem, a bliźniaczki Alpha i Bravo Sway po prostu stały z zadartymi głowami, patrząc na oddalającą się maszynę. Ktoś bardziej z tyłu chyba klaskał, kilku żołnierzy unosiło zaciśnięte w niemym pozdrowieniu pięści. W ciągu najbliższych kilku godzin załogi czterech startujących właśnie ociężale strumieniowców miały wyznaczyć warunki początkowe bitwy i prawie każdy w obozie wyszedł zobaczyć ich start. Ci nieco bardziej optymistyczni, aby życzyć im szczęścia, cynicy – aby się pożegnać. Ciekawe, którzy mieli rację –pomyślał ponuro szeregowiec.

W oświetlonym błękitnym światłem wnętrzu ludzkie twarze wyglądały inaczej, mniej


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю