Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 20 (всего у книги 22 страниц)
załadowczej wahadłowca. Szóstka ludzi Brisbane’a wyniosła na nią trzy identyczne, ciemnoszare skrzynie, piątka po prostu stała obok, rozglądając się po hangarze. Wszyscy byli uzbrojeni. – Choć widzę, że pańscy ludzie spodziewają się, iż to my będziemy sprawiać kłopoty.
– Procedury. – Pułkownik lekko wzruszył ramionami, nie oglądając się. – Sam pan rozumie.
– Oczywiście. Co powinienem wiedzieć?
– Moim jedynym zadaniem jest zapewnienie ładunkowi bezpiecznego transferu. Będziemy
się raczej trzymać naszego przedziału. Nie chcemy wprowadzać więcej zamieszania, niż już to robimy.
– Jestem głęboko wdzięczny. – Skrzywił się Christiansen.
– Sarkazm. Jak miło. Proszę się nie martwić, komandorze. Jesteśmy tu w tym samym celu.
Za jego plecami trzy skrzynki zostały sprawnie zładowane na platformę transportową
pojazdu Kubery. Patrząc na uzbrojonych, czujnie rozglądających się żołnierzy Operacji
Specjalnych, Christiansen miał nadzieję, że tamten mówi szczerze.
12 sierpnia 2211 ESD, 11:52
Konwój szedł niezmiennym szykiem od dziewięciu godzin, błyskając raz po raz silnikami
manewrowymi. Jedenaście transportowców w trzech klinach, kryjąc pomiędzy sobą potrzaskaną
„Toskanię” wraz z holującym ją „Albionem”. Kilkanaście jednostek przed grupą przemieszczała się idąca bez ciągu, samą inercją „Żmija”. Niemal całkowicie wygaszony przez załogę niszczyciel był
niewidzialny dla sensorów – tak przyjaznych, jak i wrogich. Jego własne czujniki przeczesywały tymczasem przestrzeń przed konwojem, a zmęczeni pomimo częstych zmian operatorzy analizowali każdy wykryty ślad echa. „Żmija” czuwała.
Ranny „Drapieżca” utrzymywał się na tyłach szyku, gotów do postawienia tarczy
antyrakietowej na dowolny z kluczy transportowców. Jedyna jego zewnętrzna aktywność polegała na odpalaniu co jakiś czas silników manewrowych utrzymujących go na pozycji. Niszczyciel zdawał się odpoczywać. Ale były to tylko pozory.
Wewnątrz pancernego kadłuba ciasne stanowiska bojowe, pogruchotane sekcje i wąskie
dukty techniczne aż wrzały od gorączkowej pracy. Marynarze, niemile świadomi niedoboru załogi, krzesali w sobie resztki sił, usiłując przywrócić statek do pełnej sprawności. Sen mógł poczekać, na sen nadejdzie czas później. Jeszcze godzina. Jeszcze kilka minut. Jeszcze tylko skończyć pracę tutaj.
Mrużyli oczy, wpatrując się w ekrany, pracowali przy naprawach beznadziejnie
uszkodzonych systemów, pomagali przy rannych. Żuli stymulanty, palili, wstrząsali głowami, zwalczając ogarniające ich zmęczenie.
Śmiertelnie wyczerpani, napakowani chemią, ignorujący otarcia i co lżejsze obrażenia
ludzie. Drobne błędy kumulowały się w duże, duże łączyły się w potencjalne katastrofy.
Pierwszy wypadek zdarzył się niecałą godzinę po odprawie. Ekipa przenosząca rakiety
z lewoburtowych magazynów obsługujących zniszczone wyrzutnie siedem do dwanaście
zareagowała zbyt późno na przeciążenie dźwigu amunicyjnego, choć gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że nikt nie mógł wiedzieć, iż urządzenie ucierpiało już podczas bitwy kilka godzin wcześniej. Na wykraczające poza normy wskazania pierwszy zwrócił uwagę O’Connell, ale zanim zdążył wyłączyć dźwig, puściła hydraulika i dwutonowy exocet XII zsunął się z chwytu, z łoskotem upadając na kratownice podłogi, by po chwili zostać przygniecionym przez martwe ramię podnośnika.
Uszkodzenie linii transportowej praktycznie eliminowało możliwość korzystania
z zawartości pełnych magazynów lewej burty. Teraz miała do nich dostęp jedynie cudem
uruchomiona przez grupę Bueller wyrzutnia numer osiem.
Niewiele później źle przeprowadzony test silnika gwiezdnego omal nie spowodował
eksplozji, która pociągnęłaby za sobą śmierć większej części załogi. Blady jak ściana podporucznik Haider, pełniący po śmierci Zelenki funkcję głównego inżyniera, przysięgał potem na wszystkie świętości, że uruchomił program testowy, a nie właściwą procedurę skoku. Pięć minut później zaczął wymiotować.
Rochelle wykryła potem w jego organizmie poczwórną dawkę stymulantów. Zdenerwowany
oficer musiał je wziąć, kiedy dwanaście godzin wcześniej trafienie w przedział reaktorów sprawiło, że przeskoczył naraz sześć szczebli dzielących go od dowódczego stanowiska.
Jedyny wypadek ze skutkiem śmiertelnym wydarzył się na zewnętrznym pancerzu. Ofiarą
padł starszy mat Banks, pracujący w grupie naprawczej panelu sensorów numer dwa. Uważny zwykle żołnierz, wychodzący na zewnątrz okrętu po raz czwarty w ciągu swojej wachty, nie sprawdził naładowania pomocniczego generatora. Znużenie, nieuwaga, rutyna – pewnie wszystko po trosze. Szkolna pomyłka, która i tak nie musiała skończyć się tragedią, gdyby urządzenie było sprawne. Nie było.
Izolowana rękawica nieprzystosowana do wytrzymania potężnego uderzenia
energetycznego uchroniła go jednak od natychmiastowej śmierci. Poddała się natomiast elektronika, losowym, przedśmiertnym sygnałem uruchamiając silniki uprzęży i posyłając żołnierza z rosnącą prędkością wzdłuż kadłuba „Drapieżcy”. Nadwerężone wyładowaniem przewody tlenowe skapitulowały sekundę później.
Trzeba było Banksowi przyznać, że niemal nieprzytomny z bólu nie stracił zimnej krwi aż do końca. Koledzy i koleżanki przez kilkanaście sekund szaleńczej akcji ratunkowej widzieli, jak gubiący smugę zamarzniętego tlenu mężczyzna powolnymi ruchami poparzonych rąk sprawdza najpierw jeden, a potem drugi zawór bezpieczeństwa skafandra.
Nie działały, nie mogły działać, bo upływ gazu nie ustał. Mat żył wtedy jeszcze, jak
twierdził bosman Kubera, który zareagował najszybciej, więc był najbliżej rannego. Mówił później, że żołnierz przerażająco powolnymi ruchami mocował się właśnie z uprzężą, kiedy w pełnym rozpędzie uderzył w dziobowy zestaw działek tarczy antyrakietowej.
Bardziej oddaleni nie widzieli, co się wtedy stało, oczywiście poza tym, że Banks odbił się od kompozytowej konstrukcji. Najlepszy – czy też raczej najgorszy – widok miał wtedy bosman.
Cokolwiek zobaczył, sprawiło, że zaprzestał pościgu.
Ośmioosobowa grupa zamknięta w skafandrach wypełnionych przyspieszonymi oddechami
i powoli milknącą nawałnicą łącznościową patrzyła jak zahipnotyzowana, jak mat zmienia się najpierw w białą plamkę, potem w błyszczący punkt.
I wreszcie, jak znika zupełnie.
•
Porucznik Bueller zaczepiła go, kiedy wracał na mostek po tym, jak ostatecznie
zrezygnował z próby złapania choć godziny snu. Niewysoka, ciemnoskóra oficer, zwykle wzór opanowania i profesjonalizmu, teraz była wyraźnie zdenerwowana.
– Komandorze... – zaczęła. Prawie udało jej się przestępować z nogi na nogę w ciężkim
skafandrze. – Mam sprawę, za pozwoleniem.
– Słucham, poruczniku. – Przetarł zmęczone oczy pancerną rękawicą. Skrzywił się lekko, kiedy twarde tworzywo podrażniło skórę.
– To prywatna sprawa – mówiła niezbyt pewnie i jakby nieśmiało, i trudno jej się było
dziwić. To był, jak daleko Christiansen sięgał pamięcią, pierwszy moment, w którym porucznik Bueller miała poprosić o coś dla siebie. – Jeśli to możliwe, prosiłabym o dostęp do listy żołnierzy na transportowcach.
– Ktoś znajomy? – Komandor uniósł brew.
– Siostra służy w Czterdziestym Regimencie. – W głosie ciemnoskórej oficer zabrzmiała
nutka dumy. – Desant.
To nie była dobra wiadomość. Z tego co Christiansen wiedział, Czterdziesty dostał niezłe baty na powierzchni planety i diabli wiedzieli, czy siostra Bueller w ogóle przeżyła, a jeśli nawet, to czy się ewakuowała. Chciał oczywiście być optymistą, ale ostatnio nie było to łatwe.
– Naturalnie. – Skinął głową i wskazał ręką mostek. – Chodźmy, ściągnę wykaz.
Centrum dowodzenia okrętu wydawało się trwać niezmienione od czasu, kiedy komandor je
opuścił cztery godziny temu, jakby świat mostka zamarł w oczekiwaniu na dowódcę. Klimatyzacja pracowała pełną parą, z ciągłym szumem pompując do pomieszczenia przyjemnie chłodne powietrze.
Dowodzona przez McPhersona druga wachta zareagowała na wejście komandora falą
zmęczonych salutów. Znużone twarze kadry wydawały się całkowicie szare w świetle ekranów stanowisk. Duchy, pomyślał oficer. Tym dowodził. Okrętem duchów.
– Panie McPherson. – Skinął głową postawnemu pierwszemu oficerowi.
– Kapitanie. – McPherson odpowiedział tym samym. – Nie powinien pan odpoczywać?
– Nie mogłem zasnąć. – Komandor wzruszył ramionami. – Pomyślałem, że poprzeszkadzam
panu. Co z okrętem?
– Radujmy się. – Brwi łysego Szkota powędrowały w górę, a jego wargi wygięły się
w ironiczny uśmieszek. – Od czasu wypadku na zewnątrz wszystko idzie zaskakująco dobrze.
Uruchomiliśmy kontrolę refleksu, powłoka osiągnie nominalną sprawność w ciągu godziny.
Generatory sprawdzone i sprawne, obeszliśmy, co się dało, z uszkodzonych systemów.
– Wieża laserowa?
– Niestety. Generator lustra do naprawy w doku. – Podwładny rozłożył ręce. – Chociaż
w naszej sytuacji pewnie i tak by się nie przydał.
– Wolałbym, żeby żadna broń nie była w ogóle potrzebna. – Christiansen uśmiechnął się
ponuro. Laser istotnie nie miał większego znaczenia, kiedy okaleczony konwój nie brał się za poważne bitwy. Pojedyncze okręty będą ich unikać, większe zgrupowania ich zmiażdżą –w żadnym z tych scenariuszy nie było wielu szans na pozbawienie wroga ochronnej powłoki refleksyjnej. Ze wszystkich możliwych uszkodzeń broni awaria lasera była w obecnej sytuacji rzeczywiście najmniej dotkliwą. – Co prawda nie sądzę, żeby świat zechciał być tak miły, niemniej istotnie funkcjonujący laser bądź jego brak niewiele zmieni. Przy okazji – czy byłby mi pan w stanie ściągnąć z konwoju wykaz transportowanych żołnierzy?
– Oczywiście. Łączność – pierwszy oficer zwrócił się do Albertiniego, który zmienił
Zielińskiego na stanowisku łączności. – Nadaj na wszystkie transportowce zapytanie o listę pasażerów.
– Zapytanie o listę pasażerów, tak jest. – Drobniutki Włoch o lekko szczurzej twarzy skinął
szybko głową, po czym pochylił się nad konsoletą. Chude palce niemal rozmyły się nad klawiaturą, kiedy łącznościowiec wprowadzał polecenia. – Będzie pan chciał audio?
– Wystarczy standardowe potwierdzenie. Nie chcę ich odrywać od roboty bardziej niż
trzeba.
– Rozumiem. – Kolejne skinięcie głową.
Dane pojawiły się po kilku minutach. McPherson tylko rzucił okiem na otrzymany datapad i natychmiast przekazał go dowódcy.
– Nasi podopieczni. Robi wrażenie.
– Tak...
Jedenaście transportowców, ponad trzy tysiące ludzi. Śpiących i nieświadomych zagrożeń, przekonanych, że Flota zabierze ich z piekła bitwy do domu. Christiansen zdawał sobie naturalnie sprawę z rozmiaru operacji, wiedział, ilu ludzi udało się ewakuować z planety. Dotychczas jednak starał się skupiać na zadaniu czysto taktycznym. Doprowadzić dwa niszczyciele i jedenaście transportowców z punktu A do punktu B. To było o wiele prostsze, niż patrzeć na nazwiska mężczyzn i kobiet zamkniętych w stalowych pudłach hibernatorów, których życie zależało w pełni od jego decyzji. Odkaszlnął cicho.
– Poruczniku Bueller?
– Sir?
– Proszę zająć się przerzuceniem tych danych do bazy „Drapieżcy”. – Podał kobiecie
datapad. – Zlokalizować okręty wiozące sztab i kadrę wywiadu i przydzielić priorytety.
– Tak jest. – W jej głosie zabrzmiała wdzięczność.
Odprowadził wzrokiem odmaszerowującą oficer, a następnie skupił swoją uwagę na ekranie taktycznym.
•
Christiansen zjawił się w ambulatorium, kiedy tylko dotarła do niego wiadomość, że Knight odzyskała przytomność. Miał co prawda kilka rzeczy do zrobienia na mostku, ale wcisnął je Foster.
Jakoś to wytłumaczy, zresztą drugi oficer taktownie o nic nie pytała. Teraz ważne było to uczucie gromadzące się gdzieś w okolicach płuc, które sprawiało, że szalejąc ze zdenerwowania, łączył się z Rochelle mniej więcej co minutę. Śmieszne, drażniące łaskotanie, odbierające zdolność koncentracji i zmuszające do myślenia tylko o jednym. Jakby coś wymykało mu się z rąk.
Nadal panował tu tłok, choć część pacjentów zniknęła. Większość lekko poturbowanych
marynarzy opatrzono i wypisano. Część ciężko rannych udało się ustabilizować i przenieść do zaadaptowanej na pomocnicze ambulatorium świetlicy.
Części nie.
Rochelle i sanitariusze sami zdawali się coraz bardziej podobni do swoich pacjentów –
bladzi, o podkrążonych oczach i drżących dłoniach, poruszający się zmęczonym, powolnym krokiem, bądź przeciwnie – urywanymi, niemal ptasimi ruchami mięśni sztucznie pobudzonych stymulantami.
Szperacz siedziała na wysokim ambulatoryjnym łóżku. Rozmawiała z nią Rochelle, jednak
kiedy tylko komandor pojawił się w pomieszczeniu, medyk podeszła do niego.
– Nie jest bardzo źle, ale nie jest też dobrze, kapitanie. Będzie zdolna do połączenia i fizycznie jest w porządku, ale... Przydałby się Kovacs.
Kiwnął głową. Pokładowy psycholog zwykle zajmował się takimi sprawami. Jednak
pechowo stanowisko alarmowe Kovacsa znajdowało się na lewej burcie i ten sam cios, który pozbawił „Drapieżcę” wyrzutni od siedem do dwanaście, odebrał im też psychologa. I dwudziestu innych ludzi.
– A wy?
– Robię, co mogę. Dlatego pana ściągnęłam. Pomyślałam, że może rozmowa z... –
odchrząknęła – ...dowódcą pomoże. Wie, kim jest, to już coś.
No tak, wiedziała.
– Pójdę do niej.
Rochelle skinęła głową.
– Pięć minut. Potem pora na nowe leki i dalszą cześć terapii.
– Jasne.
Szperacz zmierzyła go obojętnym spojrzeniem od stóp do głów, kiedy tylko podszedł.
– Kapitan Christiansen.
– Jak się czujesz?
– Czuję... czuję się dobrze – uśmiechnęła się uprzejmie. – Kiedy będę mogła wrócić do
złącza?
Pokręcił głową i chwycił jej dłoń.
– Jesteśmy prawie na pozycji do skoku, ale poczekamy jeszcze, ile będzie trzeba.
Szperacz powoli opuściła wzrok. Badawczo. Przekręciła lekko głowę, przyglądając się
połączonym dłoniom.
– Chcę teraz. Czuję się... słaba.
– Niedługo będzie lepiej. – Było gorzej, niż myślał. – Musisz tylko... pamiętać, kim jesteś.
Westchnął.
– Proszę się nie martwić, kapitanie. – Głos Mai Knight brzmiał głucho. – Dam radę
pozostałym skokom.
– Wiem. – Usilnie walczył z potrzebą zamrugania. Nie mógł sobie pozwolić na łzy. – Wiem, ale tu chodzi też o ciebie...
– Nie. Tu chodzi o konwój. I o rachunki. Dlatego wypuściłam AG-606.
– AG... „Banshee”? Jak to wypuściłaś?
– Nieustabilizowany napęd. Sensory wykryły możliwość przeciążenia. Wyładowania
wprowadzały dewiacje parametrów skoku konwoju, tworząc zagrożenie dla wszystkich okrętów, wliczając mnie... wliczając ten. Więc... podjęłam kroki.
– Ty... znaczy, to ty... – Próbował odkaszlnąć, ale gardło nagle zupełnie wyschło.
– Odłączyłam AG-606 od matrycy nawigacyjnej. Niestabilne parametry lotu okrętu –
wytłumaczyła tym samym, monotonnym głosem – wprowadzały lokalne niestabilności w strukturze matrycy. Wolałam wypuścić jeden okręt, niż ryzykować wszystkie. Przykro mi.
Chciał coś powiedzieć. Naprawdę chciał, po prostu słowa więzły mu w gardle. A najgorsza była świadomość, że szperacz zrobiła dobrze. Tylko... nie jak ona.
– Zrobiłaś, co było trzeba.
– Wiem.
– Dam ci teraz odpocząć. – Cofnął się o krok. Spojrzenie Knight na powrót powędrowało do jego dłoni. Zmarszczyła brwi. – To było... ciepłe. Myślę, że potrzebowałam tego.
– Niedługo, Mayu.
– Przyjdzie pan jeszcze? – Popatrzyła na niego. Gdzieś w jej oczach błysnęła dawna Maya.
– Oczywiście. Na pewno przyjdę jeszcze przed skokiem.
Uśmiechnęła się. Prawie jak zawsze.
•
Dwie godziny później do konwoju po raz pierwszy od zejścia z orbity Bagna uśmiechnęło
się szczęście. Zespół złożony z Colliego i Hawke’a, pracujący niemal bez przerwy od czasu odprawy, wychwycił słabe echo boi.
Przy nadal fatalnej kondycji porucznik Knight był to istny dar niebios.
Przeprowadzenie okrętu poprzez przestrzeń przystankową wymagało tysięcy drobnych
korekt pozycji, przepływu mocy w rdzeniu napędu gwiezdnego i natężenia pola, jakie generował.
Ponieważ z punktu widzenia załogi skok trwał zaledwie kilka sekund, konieczne obliczenia przekraczały możliwości normalnego człowieka. Dlatego sięgnięto po inne metody. Pierwszą były SI nawigacyjne, przynajmniej póki można było jeszcze używać SI. Drugą były boje. Olbrzymie, większe niż cały „Drapieżca”, najeżone antenami i wypchane elektroniką konstrukcje służyły tylko jednemu – ciągłemu przeprowadzaniu obliczeń nawigacyjnych do skoku pomiędzy dwoma ustalonymi punktami.
Statek skaczący przy użyciu boi nawigacyjnej nie potrzebował innego wsparcia, całkowicie polegając na przekazywanych przez jej systemy wytycznych. Dzięki temu rozwiązaniu transport międzysystemowy stał się o wiele tańszy.
W przypadku konfliktów zbrojnych rutynowo wyłączano radiolatarnię naprowadzającą boi
– swój wiedział, gdzie jej szukać, obcy musiał tracić często wiele godzin, a nawet dni na odnalezienie wyciemnionej instalacji. Kolonialna Komisja Transportu uznała to wtedy za dobry kompromis pomiędzy ochroną interesów stron a bezpieczeństwem nadal niepewnych napędów gwiezdnych – lepiej, aby zbłąkany statek stracił na szukaniu boi nawet kilka dni, niż żeby na dobre utknął w systemie, do którego sprowadził go jakiś drobny błąd nawigacyjny.
A okręty wojenne na ogół i tak miały zabudowane SI.
Oczywiście, potem przyszedł Dzień i wywrócił wszystko do góry nogami.
Szperacze byli próbą zastąpienia Sztucznych Inteligencji. Napakowani złączami neuralnymi ludzie podłączeni bezpośrednio do systemów statków kosmicznych mieli niemal taką samą szybkość i możliwości nawigacji co maszyny.
Byli za to słabsi. W końcu byli tylko ludźmi.
Każdy skok, już przy prowadzeniu pojedynczego statku, stanowił wysiłek. Koordynacja
ruchu całego konwoju była mordercza. Nawet podczas jednego skoku. Przy czterech – Christiansen nie wyobrażał sobie, co musiało się dziać w systemie nerwowym drobnej porucznik.
Oczywiście, nikt nie miał wątpliwości, że boja i tak by się znalazła – pytaniem było tylko, czy szybciej, niż naciskany przez pościg konwój będzie musiał radzić sobie bez niej. Dobra nowina Colliego wzbudziła uzasadniony entuzjazm całej wachty – zdawało się, że „Drapieżca” po raz kolejny wywinął się śmierci.
•
– Transportowce na pozycjach do skoku. – Collie wpatrywał się w ekran radaru. – Brak
obcych kontaktów.
– Czekamy jeszcze na zgłoszenie „Toskanii”, „Albionu” i „Belfastu”, reszta konwoju
melduje gotowość do skoku. – Zieliński odwrócił się ze swojego stanowiska. – „Toskania” ma problemy ze stabilnością generatora, prosi o dodatkowe dziesięć minut. „Albion” i „Belfast”
korygują wektor kursowy, gotowi za odpowiednio dwie i cztery minuty.
– Foster? – Christiansen złożył dłonie w piramidkę przed twarzą. – Co z „Drapieżcą”?
– Centrala nawigacyjna gotowa, synchronizacja z boją osiemdziesiąt procent. Pozostałe
stanowiska zgłaszają drugi stopień gotowości.
– Zieliński, prześlij wiadomość do konwoju, oczekiwany czas rozpoczęcia procedury
dziesięć minut. Melduj, jak tylko transportowce się zgłoszą.
Wsparł czoło na dłoniach. Dziesięć minut i będą o krok bliżej domu. I to bez wykorzystania Mai, bez kolejnego ciosu w jej przemęczony umysł. Oczywiście, musiała przetrwać dwa kolejne skoki. Ale na to zmartwienie przyjdzie czas później.
– „Albion” na pozycji, czeka na rozkazy.
– Pierwszy stopień gotowości na całym okręcie – rzucił do Foster, która natychmiast
zwróciła się do konsolety łączności wewnętrznej.
Mostek wypełnił się ruchem, kiedy oficerowie zakładali hełmy. Christiansen sięgnął po
swój, tkwiący na mocowaniu obok fotela. Założył go i odczekał kilka sekund, których system skafandra potrzebował na sprawdzenie szczelności i zlikwidowanie mgiełki pary wodnej z wizjera.
W radiu kolejni oficerowie potwierdzali wykonanie rozkazu.
– Rozpoczynamy wypompowywanie tlenu do skoku.
– Generatory gotowe na zwiększone obciążenie.
– Ambulatorium uszczelnione.
– Sir, kontakt, poprawka, trzy kontakty! – Podniesiony głos Colliego nagle wbił się
w spokojne meldunki. – Dystans tysiąc dwieście, kurs sto sześćdziesiąt – dwadzieścia, brak identyfikacji!
Cholera. No i mieli swoją pogoń. Przynajmniej wiedzieli, jaką mają przewagę.
– „Żmija” zgłasza kontakty, sto sześćdziesiąt – dwadzieścia, dystans tysiąc dwieście. –
Usłyszał głos Zielińskiego. – „Belfast” na pozycji, czekają na polecenia.
– „Drapieżca” zgłasza przejście na pierwszy stopień gotowości – zawtórowała mu Foster. –
Rozkazy?
Spojrzał na zegar odliczający sekundy do skoku. Sześć minut. Jeszcze przez sześć minut mieli tu wisieć. Nie było szans, żeby wróg zdążył w tym czasie uderzyć.
– Kontynuować przygotowania do skoku. Łączność, sprawdź, co się dzieje z „Toskanią”,
przekażcie „Żmii”, utrzymać pozycję, rozkazy bez zmian.
– Tak jest. – Zieliński pochylił się nad klawiaturą, wstukując kolejne komendy otwarcia kanału. Po chwili usłyszał go znowu. – Porucznik Vieri melduje, że „Toskania” potrzebuje kilku minut.
– Przekaż im, że mają jeszcze pięć.
– Tak jest.
Czas płynął nieznośnie powoli. Pięć minut z mozołem zmieniło się w cztery, potem w trzy.
Na ekranie głównym, pokazującym obecnie odczyt radaru, tkwiły nieruchome świetliste punkty symbolizujące szyk konwoju. „Drapieżca” z przodu, po nim trzy klucze transportowców, para „Albion” – „Toskania” i wreszcie kilka jednostek dalej „Żmija”. Daleko za rufami jego okrętów czerwono błyszczały obce jednostki. Zabębnił rękawicą w oparcie fotela.
– Sir, boja zamyka połączenie – zameldował Hawke zza swojej konsolety. Napięcie
sprawiło, że głos porucznika był wyższy niż zazwyczaj. – Próbuję skontrować.
Cholera.
Jankesi nie byli głupi.
Jak sprawić, żeby przeciwnik ci nie uciekł? Pozbaw go możliwości skoku. Na pewno znali kody kontrolne boi. Po takim twardym wyłączeniu z powrotem będą stawiać ją z miesiąc, ale nie znajdowali się w żadnym ważnym systemie gwiezdnym i przeciwnik musiał uznać, że warto ponieść takie koszty.
– Ile możesz dać mi czasu, zanim ją stracimy?
– Może czterdzieści – pięćdziesiąt sekund, sir.
Prawie dwie minuty za szybko. Taki manewr mógł być niebezpieczny, ale alternatywą był
skok na szperaczu – albo bitwa. Obie bardzo ryzykowne. Przymknął oczy.
– Daj mi tyle, Hawke. Łączność, przekaż do konwoju: trzydzieści sekund.
– Tak jest.
Ekran Hawke’a błyskał czerwonymi kodami ostrzeżeń, ciężkie rękawice porucznika śmigały po konsolecie. W słuchawkach komandor słyszał ciche przekleństwa oficera nawigacyjnego, który najpewniej zapomniał rozłączyć kanał.
– Dwa kontakty, sto sześćdziesiąt – dwadzieścia, dystans tysiąc sto osiemdziesiąt –
zameldował Collie.
Upłynęła odliczana ułamkami sekund wieczność, nim Zieliński odezwał się znowu.
– „Toskania” potwierdza gotowość do skoku. Będą później potrzebowali czasu na naprawę.
– Zrozumiałem. – Odruchowo skinął głową, choć w hełmie było to niewidoczne. –
Rozpocząć procedurę skoku.
– Zrozumiałem, rozpoczynamy procedurę skoku. – Głos Hawke’a był lekko spięty. –
Przekazuję nawigację boi.
Minęło pięć sekund. Potem jeszcze pięć.
A potem skoczyli.
26 sierpnia 2211 ESD, 04:08
W punkcie dowodzenia jednostkami naziemnymi siedziała pełna zmiana, pomimo iż tak
naprawdę nie było to konieczne. Christiansen zjawił się natychmiast, kiedy tylko wysłał Kuberę i dziewięć osób oddziału ratunkowego na milczącą, niedającą żadnych odczytów „Toskanię”, dryfującą bezwładnie od czasu zakończenia skoku. Nie musiał. Takimi akcjami kierowała zwykle Foster jako dowódca grup uderzeniowych.
Ale „Toskania” ucierpiała przez niego. Nie chciał czekać. Zmusił ich do skoku.
Na kilkunastu monitorach przesuwał się obraz przekazywany przez kamery zamontowane
na hełmach grupy Kubery. W tej chwili pokazywały głównie pozostałych marynarzy ścieśnionych w komorze desantowej niewielkiego promu szturmowego, zwykle wykorzystywanego przez kontyngent wojskowy niszczyciela. Zakuci w skafandry i wpięci w pasy, milczący, wyglądali jak rzeźby. Jedynymi oznakami życia były odczyty czujników medycznych. Puls, zużycie zasobów skafandra, EEG, ciśnienie krwi i jeszcze ze dwadzieścia innych informacji, przydatnych zapewne Potockiemu, pełniącemu podczas tej akcji funkcję oficera medycznego.
Tylko piloci i dowodzący grupą Kubera wpatrywali się cały czas w ekrany wahadłowca.
– Tu Wilga, raportuję. Kadłub przebity na długości około stu metrów – głos bosmana
w radiu mieszał się z zakłóceniami. – Wygląda, jakby cała sekcja silnikowa została zniszczona.
Konstrukcja całości osłabiona, nie chcę ryzykować wybijania wejścia abordażowego. Spróbujemy dostać się przez otwór.
Odwrócił się do swoich ludzi.
– Przygotujcie się do opuszczenia promu. Szyk, jak ustaliliśmy. Reuters, ustaw nas
najbliżej, jak możesz.
Na kilku odczytach wskaźniki lekko skoczyły, odzwierciedlając zdenerwowanie marynarzy.
– Tu „Drapieżca”, zrozumieliśmy, dostajecie się przez wyrwę w sekcji silnikowej.
– Lefeyne, co o tym sądzisz?
Porucznik przymknął oczy na sekundę.
– Napęd gwiezdny. Destabilizacja rdzenia, przeciążenie. Oczywiście zakładając, że nie była to eksplozja wtórna. Ale raczej nie powinna być, napęd gwiezdny jest przed takimi rzeczami zabezpieczony. „Toskania” już wcześniej miała osłabioną strukturę, stąd ta wyrwa...
Na monitorach grupa ratunkowa opuściła wahadłowiec i zbliżała się do kadłuba „Toskanii”.
Wokół nich błyszczały setki odłamków pancerza transportowca.
– Tu Wilga, zbliżamy się do poszycia. Żadnego kontaktu ani na nasłuchu, ani na wizji.
– Wilga, tu „Drapieżca”, kontynuujcie. – Foster pochyliła się do mikrofonu.
Kamery wyławiały coraz to nowe szczegóły, kiedy grupa ratunkowa wkraczała na pokład
„Toskanii”. Rozmiar zniszczeń sekcji silnikowej był przerażający. Wyrwane grodzie. Rozerwane łącza energetyczne. Fragmenty urządzeń wbitych siłą uderzenia w pancerne ściany.
– Pełna dehermetyzacja sekcji – meldował odległy o trzy jednostki Kubera. – Na razie ani jednego szczelnego pomieszczenia. Posuwamy się w stronę przedziałów transportowych.
Jedna z kamer nagle zachwiała się, a któremuś z ludzi bosmana wyrwało się ciche: „O,
Boże”.
– Znaleźliśmy ciało. – Dowódca grupy ratunkowej przesunął się naprzód, z wyczuciem
odpychając właściciela rozchwianej kamery wprost w objęcia dwóch kolegów. Kamera Kubery ukazała coś, co kiedyś mogło być człowiekiem.
– Według identyfikatora to chorąży Mikkanen, ale tutaj tego nie potwierdzimy. Nie do
rozpoznania. Utrata lewego ramienia, wielokrotne przebicie skafandra, zbity filtr. Bellati?
Sanitariusz włączył się w kanał łączności.
– Silna fala uderzeniowa, ramię wydaje się po prostu wyrwane z barku. Perforacja skafandra zapewne nastąpiła później – mówił cichym, ale pewnym głosem. – Mogę go zabrać i przeprowadzić pełną sekcję na pokładzie...
– Wilga, nie ma potrzeby. Kontynuujcie poszukiwania. Może ktoś przeżył. – Christiansen zignorował smutnie kręcącego głową Lefeyne’a. – Kierujcie się do przedziałów transportowych.
– Zrozumiałem, przemieszczamy się w stronę przedziału transportowego.
Na ekranach mostka grupa Kubery ruszyła w głąb zniszczonego transportowca. W świetle
ich reflektorów ukazywały się kolejne korytarze „Toskanii”, ciche i martwe. Gdzieniegdzie unosiły się fragmenty metalowych konstrukcji, pojedyncze elementy różnych instalacji, wyrwane siłą eksplozji, która zabiła transportowiec.
– Wszystkie kable martwe, nie wygląda na to, żeby obwody miały jakiekolwiek zasilanie.
Oż, kur...
W świetle lampy bosmana przed grupą ratunkową unosił się hełm, mierząc w jej członków
martwym okiem kamery. Kubera zrobił kilka powolnych kroków w jego stronę.
– Zgnieciona tylna część, najpewniej na skutek uderzenia, które oderwało głowę od ciała. –
Christiansen nie mógł wyjść z podziwu, patrząc na równe, spokojne linie biowykresów marynarza i słysząc w głośnikach całkowicie opanowany głos. – Jakiś twardy element, może grodzi. Podobny stopień zniszczeń, co w sekcji silnikowej. Sądząc po oderwanych ze ścian elementach... i tym, fala uderzeniowa nie osłabła do tego miejsca. Przesuwamy się w stronę przedziałów transportowych, jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów.
– Zrozumieliśmy, Wilga, pięćdziesiąt metrów.
Spojrzenie Foster skrzyżowało się ze wzrokiem dowódcy. Szare oczy kobiety wyrażały
lepiej niż słowa jej opinię na temat szans odnalezienia jakichkolwiek ocalałych. – Damy sobie z tym radę, kapitanie. Jak coś się wydarzy, to pana zawiadomimy.
Pokręcił głową, zdobywając się na słaby uśmiech.
– Widzimy śluzę do pomieszczeń kriogenicznych, Wygląda na nieuszkodzoną. – Kamera
ukazała kilka martwych czujników diagnostycznych pancernych wrót. Bosman odsłonił dźwignię otwierania awaryjnego. Nie usłyszeli syku sprężonego powietrza, kiedy wrota odsunęły się na bok, ukazując wnętrze ciasnej wewnętrznej śluzy transportowca. – Przechodzimy parami, ja i Bellati pierwsi, potem River i Guilliame, Boklev i Tivaitis, na końcu Rumoren i Schweitzer.
Już pół minuty później wiedzieli, że mogą się nie przejmować procedurami. Ktoś – chyba Boklev – zaklął do mikrofonu, ktoś inny odruchowo cofnął się o krok.
Brak sztucznej grawitacji umożliwiał ludziom, których znaleźli, unoszenie się nad podłogą w upiornym tańcu. Mróz kosmosu sprawił, że ich skóra była sina, a próżnia wywołała niemal czarne linie zamarzniętej krwi pod oczami, nosem i wokół uszu. Mężczyźni i kobiety, ubrani w jednakowe szare dresy używane podczas hibernacyjnego snu.
Wojsko kolonialne.
Nieruchomi lub szybujący przez salę w reakcji na dawno wygasłą falę uderzeniową,
w świetle reflektorów ekipy ratunkowej rzucali długie cienie na przeciwległą ścianę hali.
Cała zmiana w punkcie dowodzenia zamilkła, jak zaklęta wpatrując się w monitory. Przed kamerą Bellatiego powoli przepłynęła kobieta, z głową otoczoną zamarzniętą aureolą krótkich włosów. Nieśmiertelnik żołnierki unosił się przed jej twarzą na łańcuszku, a ciemne linie krwi sprawiały irracjonalne wrażenie, że kobieta płacze.
– Pomieszczenie kriogeniczne A, brak ciśnienia, brak zasilania. – Meldunek Kubery
przełamał czar. Oficerowie przy stanowiskach drgnęli, a potem wrócili do swoich zajęć.
– Zrozumieliśmy, Wilga, brak ciśnienia, brak zasilania. Sprawdźcie systemy autonomiczne i kontynuujcie.
– Przyjąłem. – Grupa bosmana ruszyła dalej, ale nikt już nie wierzył, że kogokolwiek
uratują.
•
Poprawił kołnierzyk galowego munduru. Ceremonia rozpoczęła się dwie godziny temu.
Tradycja marynarki wojennej mówiła, że poległych marynarzy powinien żegnać oficer ich
jednostki. Ale na „Toskanii” nie przeżył nikt, więc obowiązek ten przypadł w udziale
Christiansenowi jako dowódcy konwoju.
Kilka słów pożegnania i wyczytanie dwudziestu sześciu nazwisk członków załogi
transportowca, którzy zginęli podczas skoku, stanowiło najdłuższe pięć minut w jego życiu.
Potem mówił generał Valerie.