355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Cholewa » Gambit » Текст книги (страница 21)
Gambit
  • Текст добавлен: 24 марта 2017, 22:30

Текст книги "Gambit"


Автор книги: Michał Cholewa



сообщить о нарушении

Текущая страница: 21 (всего у книги 22 страниц)

Valeriego obudzili niedawno, specjalnie z tego powodu – piechota powinna mieć pogrzeb

prowadzony przez oficera piechoty. Christiansen mógł tylko wyobrazić sobie, jak czuł się żołnierz, kiedy wybudzono go z hibernacyjnego snu, by powiedzieć mu o śmierci siedmiuset jego ludzi.

Generał przebywał teraz na mostku „Belfastu”, a jego głos słyszalny był poprzez radio na każdym okręcie konwoju.

Kolejne pół godziny. Kolejnych trzystu ludzi.

– ...Z gwiazd pochodzimy, do gwiazd wracamy. Będziemy pamiętać. – Valerie umilkł.

Teraz kolej „Drapieżcy”.

Gdzieś wewnątrz Christiansen odczuwał palące poczucie winy, wygrywające walkę

z racjonalizacją.

Komandor obrócił się do stojącego obok niego McPhersona. Wysoki, mocno zbudowany

zastępca dowódcy przebywał zwykle na rezerwowym mostku. Teraz jednak obowiązywał zupełnie inny rytuał, bardzo formalny i bardzo rzadko spotykany w normalnych sytuacjach.

– Wyrzutnia jeden, ładować stiletto, głowica dwadzieścia procent.

– Tak jest, kapitanie. Wyrzutnia jeden, ładować stiletto, głowica dwadzieścia procent mocy

– rzucił McPherson do Bueller, wyprężonej przy swoim stanowisku.

– Tak jest. – Porucznik natychmiast usiadła w fotelu, przekazując rozkaz dalej.

Pospieszyli się. Christiansen nie mógł pozbyć się tej myśli. Nie chciał czekać, nie chciał

męczyć Mai i oni przez to zginęli. Zabili ich.

– Ster, dziesięć procent ciągu, kurs trzydzieści – sto cztery.

– Ster, dziesięć procent ciągu, kurs trzydzieści – sto cztery – powtórzył jak echo McPherson.

Mostek ożył, kiedy „Drapieżca” przygotowywał się do ostatniej przysługi, którą miał oddać

„Toskanii”.

– Kurs i ciąg, wedle rozkazu.

– „Toskania” na kursie zero – zero, dystans cztery.

– Wyrzutnia jeden załadowana, gotowa do namiaru.

Christiansen przebiegł wzrokiem po oficerach mostka. Galowe mundury, które kazał

założyć zamiast skafandrów, sprawiały, że mostek wydawał się większy. Choć procedura, którą wykonywali, była łatwa, każdy wpatrywał się w skupieniu w ekran, nie łapiąc ani na moment kontaktu wzrokowego z pozostałymi. Oficer westchnął lekko.

„Toskania” była uszkodzona. Destabilizacja napędu zdarza się czasami przy tak rozległych szkodach. Po prostu to był wypadek – przekonywał sam siebie.

– Namiar na „Toskanię”, zero – zero, dystans cztery, otworzyć wyrzutnię, meldować

gotowość.

Przymknął oczy, słuchając, jak McPherson powtarza komendę. Widział je. W wyobraźni

przesunęły się korytarze i pomieszczenia „Toskanii”, ciemne teraz i zimne, sylwetki martwych żołnierzy i wpiętych w stanowiska załogantów.

– Jest namiar na „Toskanię”. Wyrzutnia jeden otwarta, czeka na polecenie otwarcia ognia.

Otworzył oczy. Po ostatnim raporcie na mostku zapadła cisza. McPherson spojrzał

wyczekująco na dowódcę.

Zabił ich. Zabił. Przed oczami stanęła mu twarz porucznik Vieri.

– Wyrzutnia jeden, ognia.

Bueller czekała tylko na powtórzenie rozkazu. Jej palce przebiegły po klawiaturze

stanowiska.

„Drapieżca” ledwie wyczuwalnie drgnął.

– Pocisk poszedł.

– Kontakt z celem trzydzieści sekund – włączył się natychmiast Collie przy radarze. Na jego ekranie stiletto szybko przesuwała się w stronę oczekującego nieruchomo transportowca. –Piętnaście.

Wcześniej tak samo stracili „Banshee”. Dokładnie tak samo. Dzikie skoki to niebezpieczna rzecz – próbował uciszyć powracające myśli.

– Obraz z kamer zewnętrznych.

– Kamery zewnętrzne na główny monitor, tak jest.

Główny ekran mostka, dotychczas zajęty przez obraz radaru, ukazał przestrzeń kosmiczną wypełnioną tysiącami punkcików gwiazd. Okrętów konwoju, zbyt odległych w luźnym szyku, nie było widać. Samego celu zresztą też nie, dopóki Collie nie odliczył do zera i przed dziobem niszczyciela nie rozbłysła nowa, efemeryczna gwiazda.

Zabił ich. Zabił. Sumienie było głuche na argumenty.

Nie usłyszeli wybuchu. Okręt nie zadrżał nagle od odległej eksplozji głowicy

termonuklearnej, pochłaniającej martwy transportowiec oraz zamieniającej w pył trzystu piechurów i dwudziestu sześciu członków załogi.

Upłynęło sześćdziesiąt sekund.

A potem mostek obudził się na powrót.

26 sierpnia 2211 ESD, 15:37

Brisbane’a spotkał po drodze do ambulatorium, obok centrali nawigacyjnej. Pułkownik

opierał się o ścianę pustego teraz korytarza, wpatrując się w zamknięte drzwi pomieszczenia.

– Więc to stąd kontrolowane są skoki? – rzucił, nie patrząc na nadchodzącego dowódcę

„Drapieżcy”. – Dlaczego nie z mostka?

Christiansen zatrzymał się w pół kroku.

– Pierścień nawigacji gwiezdnej musi być blisko stanowiska kontrolnego, z kolei działający pierścień wpływałby na urządzenia na mostku. Kwestia praktyczna, czemu?

– Ciekawość, komandorze. – Brisbane wzruszył ramionami. – Czy zatem nie powinno być

tu wartownika? To raczej istotne miejsce, jak rozumiem?

– Powinien. Niemniej większość załogi jest ranna lub zajęta na innych stanowiskach. Sam pan rozumie, bitwa. Miewamy ofiary. – Nawet nie starał się zamaskować ironii.

– Jestem świadom. – Tamten zdawał się tego nie zauważać. – Mogę tu przysłać swojego

człowieka, jeśli pan sobie życzy. Lepiej nie prowokować losu, prawda?

– Byłbym wdzięczny. – Christiansen był zaskoczony ofertą pomocy oficera oesów. Nie

uważał osobiście, żeby wartownik był absolutnie konieczny, ale faktycznie centrala powinna być strzeżona.

– Nie ma problemu. Ceremonie już zakończone, jak mniemam?

– Godzinę temu. – Skrzywił się lekko. Oficer wywiadu nie pofatygował się nawet w okolice mostka, kiedy żegnali „Toskanię”. – Konwój znowu jest na kursie. A teraz, jeśli pan wybaczy...

Zrobił krok, żeby wyminąć rozmówcę.

– Strata czasu, komandorze. Zwłaszcza kiedy mamy na karku pościg. – Słowa były

wypowiedziane całkiem neutralnym tonem, jakby pułkownik stwierdzał fakt. Z jakiegoś powodu wzbudzały jednak złość. Spojrzał oficerowi w oczy.

– Nie wiem, jak jest w Operacjach Specjalnych, pułkowniku – jego ton był kompromisem

pomiędzy zimnym, uprzejmym ostrzeżeniem a warknięciem – ale Marynarka Wojenna dba

o swoich poległych.

Brisbane patrzył na niego nieruchomo.

– Być może byłoby lepiej, gdyby zajmowała się żywymi. Na pańskim okręcie znajduje się

coś, co może zmienić przebieg tej wojny, a proszę mi wierzyć, ta zmiana jest nam teraz bardzo potrzebna. Sama ewakuacja tego obiektu jest ważniejsza niż jeden zniszczony transportowiec.

– Notatka służbowa musiała mnie ominąć.

– Być może wysłałbym ją, gdybym wiedział, że będziemy szukać miejsca na pogrzeb dla

każdego ciała.

Christiansen zacisnął zęby, czując, jak zalewają go kolejne fale gorąca. Sukinsyn, ma gdzieś wszystkich – piechotę kolonialną, flotę, wszystkich, którzy oddają życie, żeby oesy mogły prowadzić swoje gierki.

– Słuchaj pan...

Pułkownik spojrzał na niego badawczo. Nie było w nim ani śladu gniewu, zauważył nagle

komandor. Po prostu... czeka, co będzie dalej. Prowokuje go? Być może, ale po co?

– Dowodzenie konwojem jest moim zadaniem – powiedział powoli. Każda sylaba pozwalała

mu coraz lepiej panować nad głosem, pod koniec zdania był już całkiem spokojny. Prędzej sczeźnie, niż da tamtemu satysfakcję. – Obawiam się, że jest pan skazany na moje decyzje. Jeśli to panu nie odpowiada – bardzo mi przykro.

– Naturalnie. – Brisbane skinął głową. Zachowywał się teraz, jakby toczyli przyjazną

pogawędkę. – Jak rozumiem, mamy przed sobą jeszcze dwa skoki?

– Tak. Dwa. Pan wybaczy, spieszę się. – Christiansen wyminął rozmówcę i ruszył

korytarzem.

– Ile okrętów powinien prowadzić szperacz? Dwa, trzy? – Dobiegł go głos pułkownika. Nie był głośny, i gdyby ktokolwiek poza nimi był w korytarzu, pewnie by go nawet nie usłyszał. Ale trafił dokładnie w czuły punkt.

– Trzy według regulaminu, do pięciu jest względnie bezpiecznie – odparł, siląc się na

neutralny ton. Nie obrócił się. Nie chciał, żeby pułkownik zobaczył jego wyraz twarzy, a nad głosem jeszcze jakoś panował.

– Ile ryzykujemy przy każdym skoku?

– Już raz udało się przeskoczyć kompletem. Porucznik Knight da sobie radę.

– Jak dotąd na skokach straciliśmy dwa okręty. Postawi pan sukces całej operacji na

efektywność porucznik Knight?

Christiansen nie odpowiedział.

Choć już odpięta od kontrolera neuralnego, Knight wciąż wyglądała bardzo słabo. Kiedy

jednak go dostrzegła, w zielonych oczach zatańczyły radosne iskierki.

– Gunn! – wypowiedziała jego imię, balansując na pograniczu szeptu i półgłosu. Mężczyzna obejrzał się odruchowo. Rochelle zajmowała się zestawem diagnostycznym przy łóżku półprzytomnego Haidera. Nieco dalej młody sanitariusz o nazwisku Potocki usiłował wmusić lekarstwa potężnemu bosmanowi Kuberze, który tłumaczył mu coś spokojnym basem, chyba po polsku. Nikt się nie przypatrywał ani kapitanowi, ani Knight.

– Nawet nie wiesz, jak się martwiłem. Rochelle porządnie mnie nastraszyła. Zresztą nas wszystkich... Cieszę się, że już ci lepiej...

Pogładził dziewczynę po policzku. Uśmiechnęła się, w ten charakterystyczny dla siebie

sposób, tylko jednym kącikiem ust. Kiedyś, milion lat temu, żartował, że jest to uśmiech kota patrzącego na rannego kanarka. Potem powoli opuściła wzrok na jego dłoń.

– Ktoś nas zobaczy i mnie przeniosą. – Nie cofnęła się jednak.

– Wiesz, gdzie to mam?

– A nie powinieneś... – Pokazała mu język. Było prawie tak, jakby wszystko wróciło do

normy. Ale tylko na chwilę. – Gunn... – Głos nagle jej zadrżał, a oczy zaszkliły się lekko. Splotła dłonie na kolanach, a jej wzrok wbił się w pościel. – Słyszałam o „Toskanii”. Ja powinnam była prowadzić skok...

– Nie, nie powinnaś. Wiesz, że skoki nie są dla ciebie bezpieczne. – Pogładził delikatnie jej włosy.

– A dla kogo teraz są? – Nadal nie patrzyła mu w oczy. – Udałoby mi się.

– Na pewno. – Starał się mówić cichym, uspokajającym tonem, choć wcale nie był pewien

swoich słów. W końcu przy tej ilości okrętów szperacz mogła wypuścić uszkodzoną „Toskanię”. –

Ale przed nami jeszcze inne skoki. Będziemy cię potrzebować bardziej.

– Wiem. Wiesz... – zająknęła się. – Część mnie uważa, że powinnam była być na

stanowisku. Część... cieszy się, że nie byłam. Nie jestem... siebie pewna.

– Maya... wszystko jest już dobrze. Teraz damy ci tyle czasu, ile będziemy mogli. Nie

martw się. Potem tylko do domu i urlop. Za wyprowadzenie nas stąd dostaniesz wolne, bez wątpienia. I ja też, jak się uda. Pojedziemy gdzieś razem. – Opuścił dłoń na jej ręce. Lekko drżały. –Pamiętasz Costa? Tam polecimy. Tylko my.

– Gunn, ja się boję... Kiedy skończyliśmy skok, wiesz, podczas bitwy... nie chciałam się rozłączyć. Po prostu nie chciałam. Pamiętałam niby wszystko, ale... to było mocniejsze niż zawsze.

– Mówiła pełnym fałszywego spokoju głosem, demaskowanym jednak przez drżenie całego ciała.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Więc oczywiście powiedział bzdurę.

– Skok był bardzo ciężki. Spisałaś się doskonale, naprawdę.

– Chciałam wrócić. Kiedy mnie wybudzono, chciałam wrócić do złącza... Nie wiem, czy

teraz dam radę. Boję się, że następnym razem mnie nie odłączą...

– Odłączą. Jesteś silna, do diabła, silniejsza chyba od nas wszystkich. Ściągniemy cię i dasz radę. Chciałbym powiedzieć, że będę cały czas przy tobie, ale nie mogę. – Usiłował mówić pocieszającym tonem, ale cały czas miał wrażenie, że w jego głosie słychać niemal histerię. –Dałbym wszystko, żeby się z tobą zamienić.

– Co się stanie, jak się nie przełamię? Jak nie przekonam się do rozłączenia? Siłą tego nie zrobicie. Ja... byłam tym okrętem... nawet nie wiesz... jak to jest.

Objął ją. Pieprzyć regulamin. Kłopoty będą później.

– Jestem z tobą. Nie bój się, jestem przy tobie i kocham cię.

Przez kilka sekund byli tylko we dwoje, daleko od ambulatorium, daleko od rannego

„Drapieżcy”.

A potem lekko odsunęła się od niego, przełknęła ślinę i powolnym ruchem otarła wilgoć

z policzków. Wzięła kilka głębokich oddechów, przygryzła górną wargę. Przymknęła oczy. Zawsze to robiła, kiedy musiała podejmować trudne decyzje. Kiedy na powrót je otwarła, były już całkiem spokojne.

– Wiem. Przepraszam. – Drżenie uspokoiło się nieco. Uśmiechnęła się słabo.

– Za nic nie przepraszaj, Maya. Po prostu wytrwaj jeszcze trochę.

– Wytrzymam. O nic się nie martw. Ta trasa, a potem urlop. Ale tym razem spędzamy go

w całości razem. Żadnych wykrętów. – Zmarszczyła brwi w udawanej surowości. – Kiedy

skaczemy?

– Niedługo, ale Collie jest przekonany, że uda mu się znaleźć boję, więc się nie przejmuj.

– A jak nie znajdzie?

– Osiem godzin.

– Aż nadto czasu. – Przez bardzo krótką chwilę patrzyła gdzieś w podłogę, ale natychmiast uniosła wesoły wzrok na Christiansena. – Uważaj, bo jak mi będziesz dawał za dużo luzu, to wszyscy się zorientują, naprawdę. – Rozejrzała się i szybko pocałowała go w policzek. – Idź, mostek czeka.

Przebiegł jeszcze dłonią po jej kasztanowych włosach i wstał.

– Słuchaj się Rochelle.

– Jakbym miała wybór. Jest gorsza niż moja matka. Boję się jej. – Z udawanym

przestrachem zerknęła przez jego ramię. – Nie zamartwiaj się.

– Zajrzę jeszcze.

– Powstrzymaj się do urlopu, kapitanie, tutaj nie ma parawanów – uśmiechnęła się figlarnie.

– Ale będę tęsknić.

– Będziemy musieli poczekać do tego urlopu.

– Może wystarczy do chwili składania ci raportu po ostatnim skoku. – Mrugnęła do niego na pożegnanie. – A teraz naprawdę idź.

Kłamała. Całkowicie świadomie i z premedytacją. Zbyt długo się znali, by proste sztuczki mogły go oszukać. Krótkie momenty, kiedy nie patrzyła na niego i jej oczy wypełniały się rozpaczą. Oparta na pościeli lewa dłoń, zaciśnięta w pięść tak mocno, że kłykcie aż zbielały. Ton głosu, wesoły, ale z delikatną, trudną do wychwycenia nutką fałszu. Wiedziała pewnie lepiej od niego, jakie ma szanse. Ale chciała go uspokoić, zaczarować pogodnym głosem, uśpić wesołością.

Był jej za to wdzięczny. I dlatego kłamał razem z nią.

Syrenę alarmową usłyszał, kiedy wychodził z ambulatorium. Pięć sekund później już biegł

w kierunku mostka.

– Foster, melduj! – Wszedł na mostek, kończąc dopinanie hełmu. Kilka zielonych lampek

kontrolnych poinformowało go o szczelności skafandra.

– „Żmija” przekazuje dziewięć kontaktów, sto sześćdziesiąt – dwanaście, dystans siedemset dziewięć, maleje, kurs przechwytujący, brak identyfikacji. Mamy potwierdzenie z naszych sensorów od dwóch minut – z trudem utrzymywany na wodzy głos drugiej oficer zabrzmiał mu w słuchawkach. – Musieli iść bez ciągu do ostatniej chwili.

Prawie dokładnie za nimi. Mógł tylko niechętnie pogratulować analitykom jankesów –

znaleźli ich bezbłędnie. Choć oczywiście mogli nadziać się na dowolną ilość biernych czujników podczas lotu wewnętrzsystemowego, to jednak wyznaczenie samego układu planetarnego, w którym ukrył się konwój, było i tak nie lada osiągnięciem.

Usiadł na fotelu kapitańskim, pospiesznie zapinając pasy.

– Radar na ekran główny. Mamy szacowanie typów?

– Krążownik i niszczyciele lub fałszywki udające krążownik i niszczyciele – odezwał się Collie, wbijając wzrok w wykresy przepływające na ekranie jego stanowiska. – Ale nawet jeśli, to i tak na pewno okręty wojenne. Duży ciąg. Oznaczam kodami C-1 i D-1 do D-8.

Na głównym ekranie mostka rozbłysły opisane punkty okrętów konwoju i zbliżająca się do nich grupa pościgowa. „Żmija” już redukowała ciąg, zajmując pozycję osłonową na flance szyku transportowców, dwie jednostki od „Drapieżcy”.

– Czas do kontaktu bojowego?

– Sześć minut do wejścia w zasięg pocisków, czas lotu około czternastu minut, zależnie od zmian naszych parametrów lotu. Przekazałem dane do centrali taktycznej, czekamy na analizy.

– Doskonale. Czas do strefy skoku?

– Dwadzieścia dziewięć minut obecnym ciągiem i kursem.

– Bueller, przygotować wyrzutnie, głowice nuklearne, niech czekają na namiary. –

Christiansen zdawał sobie sprawę, że szansa na zatrzymanie takiej grupy za pomocą dwóch niszczycieli jest nikła. Odpalenie mogło jednak zmusić wroga do manewrów, które kupią im przynajmniej minutę lub dwie. No i liczył na zestrzelenie choć kilku pocisków wroga. – Jest cokolwiek z taktycznej?

– Wstępna analiza – Foster odpowiedziała natychmiast. – Szacunkowe dane bitwy, jeśli ją przyjmiemy, to dziewięćdziesiąt cztery procent prawdopodobieństwa na utratę konwoju, ze zniszczeniem na czterdzieści dwa procent jednego i dwadzieścia dwa procent dwóch jednostek wroga. Większy sukces z marginalną szansą. Taktycy mają dla nas sześć możliwych manewrów ucieczkowych, optymalny to pięćdziesiąt sześć procent na utratę jednego okrętu, trzydzieści cztery na dwa. To przy założeniu, że przeciwnik może dość dokładnie śledzić nasze ruchy, które jest poprawne na osiemdziesiąt jeden procent. Za dwie minuty kolejna analiza, zależnie od naszych działań. Raportować pozostałe manewry?

– Nie, podaj najlepszy.

– Tak jest.

Na ekranie Christiansena pojawiły się dane manewru – szereg liczb znaczących wektory

kursowe i prędkości, czasy kolejnych odpaleń ciągu, ustawienia ekranów ochrony

przeciwrakietowej.

Był też nominowany do najbardziej prawdopodobnego zestrzelenia – ciężki transportowiec

„Turku” – przerobiony stary frachtowiec klasy T, o przestarzałym i hałaśliwym napędzie. Jego echo radarowe mogłoby przesłonić ze trzy jednostki. Jak dotąd niedraśnięty przetrwał burze, przez które przechodził konwój. Teraz się na to nie zanosiło.

– Łączność – rzucił Christansen w mikrofon – przekaż parametry jedynki do konwoju, zeruj licznik czasu. Ster, przygotować się do zmiany kursu wedle ustaleń. Uzbrojenie, namiar aktywny na C-1.

– Kapitanie, co z porucznik Knight? – Usłyszał w słuchawkach głos Hawke’a. – Przenosimy na stanowisko już czy czekamy?

Zamarł. Knight... Każda minuta daje jej umysłowi szansę na odpoczynek, przekonywały

uczucia. Każda zwiększa jej szansę.

Każda minuta daje nieprzyjacielowi szansę na kolejne trafienia, wrzeszczała logika. Co minutę ścigający ich zespół będzie strzelał następną salwą rakietową. Co minutę będą dolatywać.

Za każdym razem będą miały szanse przerwać postawione przez „Drapieżcę” i „Żmiję” tarcze przeciwrakietowe. Każde sześćdziesiąt sekund było potencjalnie zabójcze dla całego konwoju.

Popełnił już jeden błąd.

– Przenieść porucznik Knight na stanowisko szperaczy i podłączyć.

– Tak jest, kapitanie, przekazuję.

Na ekranach konwój kreślił w przestrzeni skomplikowane krzywe, ustawiając się na nowych pozycjach. Względnie nieruchomy pozostawał tylko „Turku”, ograniczający swoje manewry do zmniejszenia ciągu.

Musieli już wiedzieć, że przyjdzie im grać rolę tarczy. A może jeszcze liczyli na cud? Na to, że dzielni chłopcy z niszczycieli osłony mają jakiś genialny plan? Wbił wzrok w oznaczający „Turku” punkt na radarze, właśnie wymijany przez „Belfast” i „Brehmen”. Towarzystwa

dotrzymywała mu jeszcze tylko „Żmija” i sam „Drapieżca” częściowo osłonięty przez echo transportowca – tylna straż, mająca według planu ludzi Ricciego osłonić konwój przed ostrzałem szybko zbliżającego się pościgu.

Do wejścia w zasięg pocisków pozostało trzydzieści sekund.

Oni sami mogli strzelać już dawno – pociski konwoju szły naprzeciwko ścigającego ich

wroga. Christiansen jednak nie chciał tego robić. Dwa niszczyciele miały nikłe szanse przebić się przez tarcze antyrakietowe położone przez całą eskadrę. O ile potężne exocety XII były teraz bezużyteczne, mniejsze, termonuklearne stiletto mogły przydać się już wkrótce – eksplozja antyrakiet na drodze salwy pościgu była w stanie detonować pobliskie pociski wroga lub zmylić przynajmniej część czujników.

Takie teraz było zadanie obu niszczycieli. Osłabić pierwszą salwę wroga jak najbardziej.

Bo, według obliczeń sekcji taktycznej, druga mogła już do nich nie dotrzeć.

– Wiele nowych kontaktów, najprawdopodobniej pocisków, sto siedemdziesiąt – jedenaście, dystans sześćset, szybko maleje, brak identyfikacji. – Niemal skulony nad radarem Collie wyrzucił

meldunek jednym tchem. – Czas do kontaktu siedemnaście minut, czterdzieści dwie sekundy.

Oznaczam M-1 do M-112.

Ktoś, chyba Bueller, cichutko zaklął. Oficerowie mimowolnie spojrzeli po sobie.

Spodziewali się podobnej liczby, ale podświadomie liczyli na mniejszy wyrok, że może jednak nieprzyjaciel zostawi sobie kilka załadowanych wyrzutni na wypadek nowych kontaktów...

Najwyraźniej jednak Amerykanie byli pewni swego.

Christiansen spojrzał na ekran radaru, na którym konwój szybko – choć nie dość szybko –

zbliżał się do strefy skoku. Daleko z tyłu widniało mrowie „emek”, jak radarzyści nazywali wykryte pociski. Nie zablokują ich wszystkich, nie ma szans. Pozostaje liczyć na to, że konwój wytrzyma.

– Kapitanie? – Zabrzmiał mu w uszach głos Foster. – Mamy nowe dane od taktyków.

Zalecają wymienić się w szyku pozycjami z „Bordeaux”, dane manewru przesyłam na konsolę.

Zauważył, że kilku oficerów na mostku odwróciło się od swoich stanowisk. To była szansa dla „Drapieżcy”. „Bordeaux” szedł w pierwszej trójce konwoju, najmniej narażonej na straty.

Najwyraźniej Ricci chciał zmaksymalizować szansę na przetrwanie jedynego szperacza. Albo po prostu chciał uratować siebie?

– Porównanie wyników z obecnym ustawieniem?

– Rośnie szansa straty „Turku”, „Bordeaux”, „Belfastu”, „Brehmen” i „Żmii”, w wyniku

osłabienia tarczy antyrakietowej. Znacząco spada prawdopodobieństwo utraty „Drapieżcy”.

– Jak znacząco? – Spojrzenia Christiansena i Foster odnalazły się przez filtry hełmów.

Komandor postukał palcem w wyświetlacz swojego stanowiska. Foster kiwnęła głową.

– Trzy procent, z małej na bardzo małą – rzuciła niby od niechcenia, zajmując się swoją klawiaturą.

Liczby „25%” i „8%” pojawiły się na monitorze konsoli dowódcy. Druga oficer

„Drapieżcy” była na tyle kurtuazyjna, że zdecydowała się nie dzielić z załogą informacją, jak bardzo korzystne było zasłonięcie się transportowcami.

Kusiły. I w dodatku miały mocne poparcie. Bez niszczyciela konwój i tak nie ucieknie.

Wystarczy tylko zgodzić się z sekcją taktyczną, zadziałać całkowicie zgodnie z regulaminem, a „Drapieżca” ujdzie zagrożeniu.

A jego miejsce zajmą inni.

Kilku innych.

Zegar na ekranie głównym odliczył dziesięć sekund. A potem jeszcze jedną.

– Zostajemy na pozycji. Nie warto tasować szyku dla ułamków procenta. – Z jakiegoś

powodu poczuł się lepiej, kiedy powiedział to zdanie. – Łączność, nadaj na „Żmiję” rozkaz otwarcia ciągłego ognia zaporowego, T plus sto dwadzieścia. Uzbrojenie, ciągły ogień zaporowy ze wszystkich wyrzutni, T plus sto dziesięć. Inżynieryjne, wszystkie ekipy naprawcze mają czekać w gotowości. Przygotować się do uderzenia za dwanaście minut.

Teraz pozostało już tylko czekać.

Cztery minuty później kolejna amerykańska salwa opuściła wyrzutnie. A potem następna.

I jeszcze jedna. Ale tak naprawdę istotna była tylko ta pierwsza – bo tylko ona na pewno miała dopaść umykający konwój.

Sto dwanaście pocisków, każdy zdolny zniszczyć transportowiec lub zamienić go

w poszarpany wrak, dryfujący bezwładnie przez przestrzeń, poszatkowany supertwardymi

drzazgami zamkniętymi teraz w głowicach bojowych.

Ich cel nie czekał biernie. Słabe, lecz liczne salwy ognia zaporowego raz po raz zbliżały się do wypuszczonych przez myśliwych rakiet. Głowice nuklearne stiletto, całkowicie bezużyteczne wobec tarcz antyrakietowych, tutaj sprawdzały się o niebo lepiej. Każda kolejna salwa przerzedzała grupę, i kiedy wreszcie pociski osiągnęły granicę zasięgu tarcz antyrakietowych, było ich już tylko dwadzieścia sześć.

Skoncentrowany ogień precyzyjnych dział i laserów obrony punktowej wyeliminował

dalsze jedenaście.

Pozostałe detonowały.

Największe lanie dostał „Turku”. Stary transportowiec w ciągu trzydziestu sekund utracił

napęd, sekcje generatorów i pięć z siedmiu przedziałów transportowych. Na kilku pokładach wybuchł pożar, którego nie miał kto gasić, bo załoga albo nie żyła, albo starała się przywrócić choć częściowe zasilanie.

Transportowiec szedł dalej tym samym kursem, nieznacznie tylko zwichrowanym przez

inercję pocisków, ale tak naprawdę był już martwy.

Jeden z pocisków raził swoimi odłamkami „Brehmen”. Tym razem jednak konstrukcja

okrętu wytrzymała.

Cztery rakiety wzięły na cel dotychczas nietkniętą „Żmiję”. W jednej chwili zamilkły

działka tarczy antyrakietowej, a seria mikroeksplozji na lewej burcie zniszczyła kilkanaście pomocniczych dysz manewrowych. Co kilka sekund okręt odpalał jedyny ocalały z pogromu silnik, rozpaczliwie walcząc o utrzymanie pozycji.

„Drapieżca” miał, w świetle tego wszystkiego, dużo szczęścia. Większość fragmentów

przeznaczonych mu głowic chybiła i w rezultacie otrzymał tylko trzy trafienia. Pierwsze uderzyło w całkiem zniszczoną wyrzutnię numer jedenaście, powodując tylko lekki wstrząs i wybuch nerwowego chichotu marynarzy obsługujących cudem naprawioną „ósemkę”. Drugi pociągnął za sobą jedną ofiarę, ale za to niezastąpioną – grot głowicy zniszczył korytarz prowadzący do lewoburtowych wyrzutni, w który sekundę wcześniej wbiegł bosman Kubera, wyprzedzający swoją grupę naprawczą o kilka metrów.

Trzeci trafił w ambulatorium. Rochelle na szczęście zrobiła wszystko, żeby pozostali w nim jedynie ci, którzy naprawdę tego potrzebowali, dlatego teraz pilnowała tylko dwunastu rannych.

– Czas do uderzenia drugiej salwy? – Mostek, ukryty głęboko w trzewiach okrętu, był cichy i spokojny. Nie licząc, oczywiście, jego obsady.

– Trzy minuty, czterdzieści sekund. – Collie siedział jak skamieniały na stanowisku

z obiema rękami zaciśniętymi na brzegu konsolety.

– Gotowość do skoku?

– Jest gotowość do skoku. – Dotarł do niego spokojny głos Foster. – Będziemy w strefie za dwie minuty.

– Konwój? Trafieni?

– Konwój gotowy, „Żmija” gotowa, „Brehmen” gotowy. „Turku” prosi o kilka minut,

twierdzą, że dadzą radę.

Christiansen zaklął bezgłośnie. Dlaczego nie zginęli? Dlaczego cholerny transportowiec nie dostał jednej rakiety więcej? Albo chociaż nie utracił anteny? „Turku”, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu nie tylko nie zginął, ale też „za kilka minut będzie gotowy”. Tylko że konwój nie miał kilku minut. Druga salwa, nietknięta przez ogień zaporowy, cały skierowany przeciwko pierwszej, zbliżała się do strefy ognia tarczy antyrakietowej.

Jak dotrze, będzie po zabawie.

Nikt nigdy nie mówił, że bycie dowódcą jest łatwe.

– Zrozumiałem, łączność. Nadaj do konwoju, skok T minus 110.

Nikt nawet się nie obrócił. Nie było żadnego nawet najmniejszego „ale”.

– Tak jest, T minus sto dziesięć – potwierdził tylko Zieliński i zajął się przekazywaniem rozkazu dalej.

Słaby ogień pozostałych baterii tarczy urwał się nagle, kiedy jedenaście okrętów skoczyło.

Sto dwanaście amerykańskich pocisków drugiej salwy napotkało już tylko „Turku”.

31 sierpnia 2211 ESD, 00:02

Tym razem nie tyle wyszli z przestrzeni przystankowej, co z niej wypadli. Kątem oka

Christiansen zauważył płynące przez ekran Hawke’a czerwone plamy komunikatów alarmowych.

To nie był dobry skok.

Kilka razy przełknął ślinę, zwalczając pojawiające się kolejne fale nudności. Ucierpieli też inni. Foster przyciskała obie rękawice do hełmu, jakby próbując ukryć zamkniętą za pancernym wizjerem twarz w dłoniach, Lefeyne trzymał się za żołądek, a Zieliński bezradnie marszczył nos, z którego leciała strużka krwi.

Spojrzał na ożywający ekran główny, na którym właśnie pojawiały się dość bezładnie

rozrzucone okręty konwoju. I, niestety, nie tylko one.

– Kontakty! – rozbrzmiał natychmiast w słuchawkach zachrypnięty głos Colliego. – Mam

cztery, poprawka, sześć kontaktów, kurs dwieście siedemdziesiąt – sześćdziesiąt cztery, dystans tysiąc sto, rośnie powoli. Pewnie dopiero nas wykryli. Konwój potwierdzony, dziesięć kontaktów, przyjazne.

– Dewiacja pozycji osiemset sześć jednostek względem optymalnego punktu wejścia do

systemu, namiar dwieście sześćdziesiąt sześć – pięćdziesiąt osiem. – Hawke bardzo starał się mówić spokojnie i rzeczowo. Mniej więcej wyszło mu to drugie. – Meldunek ze stanowiska szperaczy, porucznik Knight odpięta od stanowiska, stan ciężki, brak synchronizacji, stanowisko niegotowe, powtarzam, niegotowe na kolejny skok.

Christiansen zacisnął zęby. Maya drogo zapłaciła za ten skok, choć mogło być gorzej.

Kiwnął głową.

– Napęd żółty, sensory żółty, wyrzutnie siedem i dziewięć do dwanaście czarny, ósemka

pomarańczowy, tarcza antyrakietowa żółty, nawigacja żółty. Sektor czternasty odcięty przez grodzie, mamy tam dehermetyzację, siedem oznak życia. – Lefeyne pochylił się w stanowisku i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w monitor. Przez filtr hełmu widać było, jak zagryza wargi. – Pięć.

Dwie.

– Mamy prośby o wstępne parametry skoku od konwoju.

Christiansen przymknął oczy, aby ułatwić sobie skupienie pośród krzyżujących się

komunikatów. Zupełnie jak Maya, pojawiła się nagle myśl. Też zawsze tak robi w trudnych momentach.

Paradoksalnie, wyglądało na to, że omyłka nawigacyjna tym razem uratowała im życie.

Idealnie przeprowadzony manewr rzuciłby ich niemal dokładnie na żer wrogich okrętów – pewnie patrolu systemowego. Teraz mieli odrobinę przewagi, ale naprawdę niewielką. Byli w przyfrontowym systemie, jednym z niewielu punktów koncentracji resztek flot kolonialnych.

– Ster, kurs dziewięćdziesiąt – trzysta, ciąg maksymalny utrzymujący nas w szyku.

Łączność, przekaż na resztę. Radar, identyfikacja wroga, daj znać, jak zmienią kurs, Lefeyne, ekipy ratunkowe do czternastki. Foster, potrzebuję raportu taktyków najszybciej, jak się da. Nawigacja, podaj mi szacowany czas gotowości do skoku. Uzbrojenie, daj gotowość na wyrzutniach, nuklearne.

Kilkanaście „tak jest” zlało się w jedno w słuchawkach Christiansena. Komandor odchylił

się w fotelu i przymknął oczy. Położony kurs był manewrem na przeczekanie – zwyczajnie uciekali od wroga, dając sobie szanse na to, by jeszcze raz postawić szperacza na nogi.

Cały konwój zawisł teraz na Knight, drobnej, wymęczonej Knight, pośpiesznie

faszerowanej lekami na swoim stanowisku. Po ostatnich trafieniach nie dało jej się przenieść do zwykle służącego temu celowi ambulatorium.

– Grupa ratunkowa jest na granicy czternastki, mają łączność z jednym z ocalałych, będą przechodzić, jak tylko postawią śluzę techniczną – zameldował znad stanowiska inżynieryjnego Lefeyne.

– Wróg zidentyfikowany, niszczyciele i coś podobnej klasy, możliwe, że okręt walki

elektronicznej, wykonali zwrot i idą w naszym kierunku, echa słabną, chyba się maskują. – Collie ciężko westchnął w mikrofon. – Oznaczam D-1 do D-5 i U-1. Mam kilkanaście nowych kontaktów, powyżej trzech tysięcy jednostek, brak identyfikacji, przyjmuję, że są wrogie. Jest coś jeszcze.

– Co takiego?

– Chyba mam sygnał boi.

Brisbane opanował nudności i wyszedł na korytarz. Musiał natychmiast cofnąć się


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю