355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Cholewa » Gambit » Текст книги (страница 19)
Gambit
  • Текст добавлен: 24 марта 2017, 22:30

Текст книги "Gambit"


Автор книги: Michał Cholewa



сообщить о нарушении

Текущая страница: 19 (всего у книги 22 страниц)

5

Polowy punkt dowodzenia ppłk. Brisbane’a

14 lipca 2211 ESD, 11:43

– „Kalipso” diabli wzięli, panie pułkowniku. – Harris podbiegł do dowódcy. Porucznik

mimo ostatnich dni w ogóle nie wydawał się zmęczony. Czasem Brisbane mu zazdrościł. Sam czuł

potworne znużenie. – Major Hampel właśnie dostał wiadomość.

Wnoszący skrzynki na rampę załadunkową clansmana żołnierze zamarli na ułamek

sekundy, ale natychmiast podjęli pracę.

– Coś jeszcze? – Brisbane pokiwał powoli głową i oparł się o burtę wahadłowca, aż po

kadłub zanurzonego w błocie. Spojrzał na datapad i szybko skasował kilka symulacji. Bez

„Kalipso” i tak nie miały sensu. – Co z rezerwą?

– Major przygotował listę innych okrętów ewakuacyjnych wraz z czasami na orbicie –

odparł porucznik. – Najbliżej mamy do „Belfastu”, potem „Toskanii”. Transportowce. Na orbicie za sześć godzin, pozostaną na niej przez siedemdziesiąt cztery minuty.

– Nie.

– Rozumiem, następny... – Harris wydobył z kieszeni wydruk i przyjrzał się mu – „Turku”...

– Potrzebuję niszczyciela lub korwety. Transportowce nie mają szperaczy, a krążowniki są podstawowym celem wroga.

Harris przebiegł wzrokiem po liście.

– „Drapieżca”, osiem godzin i dziewięć minut, „Żmija” godzinę później. Wąskie okna, będą na pozycji przez mniej niż dwadzieścia minut.

– Zdobądź namiary i kody dokowania do „Żmii” i dostarcz je pilotom.

– Tak jest. – Harris obrócił się i ruszył truchtem w stronę stanowiska maga, kilkadziesiąt metrów dalej.

Pułkownik westchnął.

Koszty rosły. Brisbane nie wierzył, co prawda, w wojnę bez kosztów, ale to nie znaczyło, że ich nie zauważał. Jak dotąd Czterdziesty Regiment poniósł ciężkie straty, choć zdecydowanie mniejsze, niż stałoby się to w dogodnym do walki terenie. Bagno było niemal stworzone do rozproszonego oporu i choć wojska Unii stanowiły coraz mniejszą wartość bojową, nadal dysponowały ludźmi, których będzie się dało ewakuować.

„Królewski Dąb” z eskadrą był w bitwie od ponad tygodnia i pułkownik wolał nawet nie

myśleć, jakie ofiary ponosiła na niebie marynarka wojenna. Nie chodziło nawet o zniszczone okręty. Ofiary marynarki wojennej były zmyślnie ukryte pod wpisami „sprawność bojowa za 12

godzin” albo „zniszczone przedziały silnikowe 1 i 2”. Na okrętach floty nie istniały niegroźne uszkodzenia.

No a teraz – „Kalipso” zniszczona.

Stu sześciu doskonale wyszkolonych specjalistów i komandor Machado, obok Hayden jeden

z najlepszych dowódców okrętów, jakich Brisbane znał.

Cóż, trzeba będzie radzić sobie bez nich.

Strategia wygrywająca

Mostek EUS „Drapieżca”, jeden skok od New Quebec

11 sierpnia 2211 ESD, 22:01

Powietrze na powrót przestało być płynne. Nadal żyli.

Wziął kilka głębokich oddechów i rozluźnił dłonie, odrobinę zbyt mocno zaciśnięte na

poręczach fotela kapitańskiego.

– Inżynieryjne, status systemów, radar, melduj, co z konwojem, uzbrojenie, gotowość na wszystkich wyrzutniach, ekran antyrakietowy na nas. Nawigacja, natychmiast odpiąć porucznik Knight od neurozłącza i przenieść ją do ambulatorium. Raportuj o pozycji statku, kiedy tylko to będzie możliwe. Łączność, daj mi „Banshee”. – Wyszkolony głos nie zdradzał niepokoju, choć nerwy komandora porucznika Christiansena były napięte do ostatecznych granic.

Eter natychmiast wypełniły głosy oficerów „Drapieżcy” potwierdzających otrzymane

rozkazy.

– Napęd żółty, sensory żółty, wyrzutnie siedem do dwanaście czarny, podtrzymywanie życia żółty, tarcza antyrakietowa żółty, dehermetyzacja na pokładzie drugim, sektory jeden, cztery i pięć, grodzie trzymają, pożar w trzeciej sekcji generatorów, ekipy w drodze, łączność żółty...

Lefeyne potrząsnął ukrytą za filtrem skafandra głową, pochylając się nad konsoletą. Jego palce zatańczyły po klawiaturze, kiedy porucznik wprowadzał kolejne komendy.

– Wyrzutnie jeden – trzy gotowe, cztery – sześć gotowe za trzy minuty, brak informacji od centrali koordynacji ognia... – Niewysoka, muskularna Bueller uniosła wzrok znad stanowiska uzbrojenia. – Tarcza antyrakietowa gotowa do przechwytywania celów na wektorze ataku na „Drapieżcę”.

– Porucznik Knight opuściła stanowisko szperaczy, przenosimy ją do med-labu, stan

stabilny. Są już dane skoku, czas pobytu w przestrzeni przystankowej dwadzieścia sześć dni, rozpoczynam ustalanie pozycji.

Dwadzieścia sześć dni. Ilekroć Christansen słyszał meldunek dotyczący ustaleń czasowych po skoku, czuł się nieswojo. Jeszcze kilka sekund temu była połowa lipca.

– Mamy kontakty, przyjazne, dwanaście sztuk. Powtarzam, przyjazne, dwanaście sztuk,

identyfikuję... – zgłosił lekko niespokojnym tonem skupiony nad ekranem radaru chorąży Collie.

Dowódca uniósł brew. Tylko dwanaście...?

– Radar, potwierdź.

Kątem oka zauważył kilku oficerów obracających się wyczekująco w stronę Colliego. Na

kilka sekund mostek zamarł. Dwanaście... Kogoś zgubili.

– Potwierdzam, dwanaście unijnych kontaktów. – Chudy jak patyk, niemal tonący

w ciemnoszarym skafandrze chorąży zamrugał szybko i oblizał wargi. Na jego bladej twarzy, nawet poprzez filtr, widać było błękitne linie żył. Ostatnie dni zamieniły wesołego chłopaka w swój własny cień. – Pełny raport, kiedy otrzymam kody identyfikacyjne...

Spojrzenia kilku par oczu wbiły się w plecy Colliego w oczekiwaniu na konkrety. Te jednak nie nadeszły ze stanowiska młodego radarzysty, tylko od Zielińskiego, manipulującego przy konsoli łączności.

– Brak łączności z „Banshee”, powtarzam, brak łączności. – Dłonie w rękawicach poruszały się po klawiaturze komputera, kiedy Zieliński zmieniał ustawienia anteny. – Szósta próba, bez odpowiedzi. Diagnostyka pokazuje żółte, system działa... Pozwolenie na otwarty tekst?

– Nie udzielam, na razie nic nie wiemy o okolicy. Collie, rozejrzyj się za „Banshee”.

Zieliński, przekaż na „Żmiję”, żeby też spróbowali. Bueller, sprawdź, czy mamy jakieś sygnały od ich centrali taktycznej. Może padł im system główny. – Christiansen zmusił się do spokojnego tonu, jednak każdy oficer na mostku przeczuwał, że dowódca nie spodziewa się sukcesu. Jeśli „Banshee”

była w pobliżu, radar powinien ją wykryć, a nawet jeżeli nie, niszczyciel miał dziesiątki sposobów kontaktu z „Drapieżcą”. Ciężko uszkodzony okręt musiał nie przetrwać szaleńczego skoku w przestrzeń nieoznakowaną, a w najlepszym przypadku został rzucony nie wiadomo gdzie przez jakieś drobne przekłamanie w koordynatach nawigacyjnych.

Nikt jednak nic nie mówił. Bali się zapeszyć. Gdzieś w przemęczonych umysłach nadal tliła się nadzieja, że może jednak przyrządy się pomyliły, może niszczyciel jest jeszcze z konwojem.

Złe wieści potwierdził Collie. Chorąży kilkanaście razy wprowadzał odpowiednie procedury do komputera, nim w końcu zdecydował się na raport.

– Nie mam sygnału identyfikacyjnego „Banshee”, kapitanie. Chyba faktycznie ich

straciliśmy. Pozostałe kontakty zidentyfikowane i oznaczone. Brak wrogich jednostek.

– „Żmija” potwierdza, jedenaście transportowców i my – niemal wszedł mu w słowo

Zieliński.

Dowódca powolnym, zrezygnowanym ruchem kiwnął głową. Strata niszczyciela była

dotkliwa nie tylko z punktu widzenia konwoju pozbawionego kolejnego okrętu eskorty. Eskadra latała razem od prawie dwóch lat, i kiedy dowodzona z rezerwowego mostka, lecąca na niesprawnych silnikach „Banshee” zaginęła podczas rozpaczliwego sześciosekundowego ślepego skoku konwoju, jej marynarze i oficerowie stracili ponad setkę znajomych, często przyjaciół –dodatkowy cios po utracie flagowego „Jastrzębia” zaledwie godzinę wcześniej. Prawie miesiąc temu, jeśli operować czasem normalnej przestrzeni.

Mniej realistycznie myśląca część umysłu kapitana liczyła na to, że „Banshee” się

odnajdzie, że została rzucona gdzieś w okolice ludzkich baz, obojętnie – czy unijnych, czy nawet amerykańskich lub imperialnych. Nawet niewola była lepsza od powolnej śmierci w przestrzeni, od gasnących reflektorów oświetlających stojące na czarnym polu wskaźniki stanu tlenu.

Zmusił się do zmęczonego uśmiechu.

Uśmiech oznacza, że wszystko jest w porządku. Uśmiech gasi wątpliwości podwładnych,

gdyż mówi, że dowódca wie, co robić.

– Drugi stopień gotowości – rzucił. – Foster, przekaż załodze.

W trzewiach „Drapieżcy” ruszyły pompy, tłocząc atmosferę na powrót do przedziałów

okrętu. Odpompowywana na czas bitwy ze wszystkich – poza ambulatorium – pomieszczeń,

wracając, niosła radosną wiadomość. Nie ma się czego obawiać. Koniec alarmu. Już jest

bezpiecznie. Oficerowie jeden po drugim uwalniali głowy od ciężaru przyłbic skafandrów bojowych. Bueller zmierzwiła włosy opancerzoną w rękawicę dłonią. Zieliński przetarł kłykciami przekrwione oczy. Foster uruchomiła interkom i już po chwili wiadomość o obniżeniu stanu gotowości obiegła korytarze i stanowiska „Drapieżcy”. Głębokimi, łapczywymi wdechami witano nadal gorące powietrze wewnętrznego obiegu okrętu.

Christiansen również zdjął hełm i zamocował go na zaczepie obok fotela. Dał swoim

ludziom kilkanaście sekund, zanim wydał kolejne rozkazy.

– Wszystkie statki mają przesłać raport stanu w ciągu najbliższych dwudziestu minut.

Potrzebuję sztabu Moralesa w konferencyjnej za dwie godziny – zwrócił się do łącznościowca.

Zieliński szybko pokiwał głową. – Potem ściągnij tu McPhersona z rezerwowego mostka, niech przejmie wachtę. Zostaje Collie i Lefeyne, reszta na odpoczynek. Złapcie parę godzin snu.

Powietrze na okręcie było niemal drżące od gorąca. Uruchomiony na powrót system

wymienników ciepła pracował pełną parą, ale potrzebował czasu.

Załodze jednak najwyraźniej w ogóle to nie przeszkadzało, większość mijanych żołnierzy miała zdjęte hełmy, oddychając rozgrzaną, pachnącą elektrycznością atmosferą z niemrawym, pełnym wyczerpania, ale jednak entuzjazmem. Trudno było im się dziwić. Kiedy klimatyzowane wnętrze skafandra oznaczało na ogół alarm bojowy, niewygoda związana z upałem nabierała nowej głębi znaczeniowej.

Od chwili wejścia eskadry „Jastrzębia” na orbitę parkingową nad Bagnem, spotkania się

z grupą transportową i przyjęcia na pokłady pierwszych promów ewakuujących Czterdziesty Regiment minęło niemal pięćdziesiąt godzin i przez cały ten czas walczyli. Jankesi potraktowali atak na swoje terytorium znacznie poważniej, niż cholerna planetka na to zasługiwała, ściągając chyba cały odwód sektora. Większość nieprzyjaciół skupiła się na grupie operacyjnej „Królewskiego Dębu”, ale i dla nich wystarczyło. Kiedy poharatany konwój przechodził

w przestrzeń przystankową, uciekł wprost sprzed nosów dwustu sześciu pocisków kolejnej salwy amerykańskich okrętów.

W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin stracili krążownik i trzy transportowce. Ponad tysiąc ludzi.

Póki co miał nadzieję, że nikt nie myśli o tym za dużo. Bitwa trwała nadal i wolał, żeby jego ludzie nie skupiali się na pozostawionych za plecami kolegach.

Ambulatorium było jedynym miejscem na okręcie, gdzie nawet podczas alarmu działała

klimatyzacja, i Christiansen z przyjemnością powitał chłodny powiew. Panował tu tłok, dodatkowo potęgowany przez stan gotowości bojowej, nakazujący załodze przebywać cały czas w skafandrach.

Spore jak na standardy okrętu pomieszczenie przez większość czasu stało puste, teraz jednak, bezpośrednio po bitwie i rozpaczliwym, wykonanym niemal na oślep skoku, było przepełnione.

A ranni nadal napływali, układani pospiesznie na składanych łóżkach w korytarzu. Dwóch oficerów medycznych i sanitariusz krążyło bez przerwy pomiędzy nimi, szybko przemieszczając się od pacjenta do pacjenta.

Dwóch techników z zestawem narzędziowym starało się wyczepić cicho łkającego mata

z podziurawionego odłamkami skafandra z oznaczeniami sekcji uzbrojenia na ramieniu. Jeden z sanitariuszy – Christiansen przypomniał sobie, że nazywał się chyba Bellati – w skupieniu wyciągał pojedyncze fragmenty filtra hełmu wbite w twarz jakiegoś pechowca, cały czas mówiąc do rannego cichym, uspokajającym głosem.

Główny oficer medyczny „Drapieżcy”, komandor podporucznik Rochelle zadbała, żeby dla

cięższych przypadków znalazło się miejsce wewnątrz pomieszczenia.

Wśród nich i dla porucznik Mai Knight.

Szperacz leżała na jednym z sześciu stanowisk dla najciężej rannych. Szczupła i drobna, pozbawiona skafandra wyglądała niemal jak dziecko wśród opancerzonych sylwetek reszty załogi.

Na odsłoniętym ramieniu przyklejone były dermy medyczne, a na bladym czole miała opaskę kontroli neuralnej. Dochodzące do niej łącza danych sprawiały wrażenie, jakby porucznik była częścią jakiejś niezwykle skomplikowanej maszynerii.

– Jak to wygląda?

– Fizycznie wszystko w porządku. – Rochelle przyczesała dłonią rzadkie, siwiejące włosy. –

Psychicznie... trudno powiedzieć, dopóki się nie wybudzi... Nie, to nie zapaść – dodała szybko w odpowiedzi na zatroskane spojrzenie dowódcy. – Zwykła reakcja na leki. Przeciążenie układu, mocne, ale nie powinno być niebezpieczne.

– Będziemy jej znowu potrzebować.

– Nie ma innych szperaczy?

– Jeden ciężko ranny na „Żmii”. Poza tym nikogo. Trzech mieliśmy na „Jastrzębiu”, bo to on miał prowadzić konwój, jednego na „Banshee”. Póki co porucznik Knight będzie musiała nam wystarczyć. – Christiansen potarł w zamyśleniu nos wnętrzem dłoni. – Da radę?

Rochelle przez kilkanaście sekund patrzyła w milczeniu na wskaźniki, ignorując chaos

w ambulatorium.

– Ile skoków?

– Dwa, trzy. Nawigacja ciągle wytycza trasę... no i sporo zależy od jankesów.

– Szczerze mówiąc, kapitanie... nie rekomendowałabym. Jeden szperacz nie powinien

w ogóle otwierać drogi całemu konwojowi. Nawet przed Dniem, kiedy zajmowały się tym SI, pojedyncza nigdy nie koordynowała skoku takiej grupy statków. – Rochelle pokręciła głową powolnym gestem nauczyciela oglądającego źle odrobione zadanie.

– Wiem. Ale czy ma szanse?

– Może przeżyje... Ale żadnych gwarancji. Sporo zależy od niej. Możemy ją utracić, nawet jeśli biologicznie wytrzyma. Sam pan wie, jakie są efekty tak intensywnego używania łącza...

– Wiem.

– Fizycznie będzie zdolna do wykonania...

– Wiem.

Medyk przymknęła na chwilę powieki. Nabrała powietrza, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu tylko wypuściła je w długim westchnieniu.

– Zajmę się innymi rannymi, Carter przypilnuje porucznik Knight. Postaramy się ją

postawić na nogi jak najszybciej. I... będziemy o nią dbać, kapitanie.

Christiansen skinął tylko głową. Nawet nie zauważył, kiedy sylwetka Rochelle na powrót wmieszała się w panujący w ambulatorium ruch.

Oczy Knight poruszały się pod powiekami, przez co szperacz wyglądała, jakby śniła.

Nierówny i przyspieszony pomimo leków oddech parował w chłodnym wnętrzu ambulatorium,

a ramiona drgały lekko, jakby z wysiłku.

Bo porucznik walczyła. Walczyła o to, aby jej psychika zaakceptowała na powrót kruche, drobne ciało jako własne, by nie chciała uciec w potężne, stalowe cielsko „Drapieżcy”, gdzie przebywała podczas skoku.

O ile w każdą inną walkę szperacz wchodził razem z ponad setką towarzyszy z załogi

niszczyciela, ta jedna, o samego siebie, była osobista – i nikt nie mógł w niej pomóc. Nawet on.

Ale mógł próbować.

Pochylił się i delikatnie ujął dziewczynę za rękę.

– Jestem tu, Maya. Tuż obok ciebie. – Słowa były ciche, na granicy samego poruszenia

wargami. Był pewien, że nikt z załogi ich nie usłyszał.

Sala odpraw EUS „Drapieżca”

12 sierpnia 2211, 00:29

Siedmiu oficerów „Drapieżcy” zebrało się w niewielkiej sali odpraw. Równe rzędy foteli z niewielkimi blatami na notatki i wyświetlaczami oraz zestaw projektorów i katedra z przodu pomieszczenia zawsze kojarzyły się Christiansenowi z aulą wykładową – a teraz wrażenie potęgowały liczne wolne siedziska nadające jej wygląd opustoszałej. Zresztą i tak wszyscy ignorowali miejsca siedzące, gromadząc się przy dużym plastykowym stole, na którym piętrzyły się przysłane ze wszystkich statków raporty sytuacyjne. Jasnowłosy oficer nawigacyjny manipulował

przy ustawionym na blacie komputerze podłączonym do projektorów, a wyglądający jak urzędnik Ricci z sekcji taktycznej sprawdzał coś na przyniesionym datapadzie – zasady sekcji zabraniały przesyłać dane operacyjne siecią wewnętrzną okrętu poza mostek, więc jej oficerów można było zawsze rozpoznać po przenoszonych komputerach osobistych. Kilka osób paliło, beztrosko ignorując znak zakazu widniejący ponad obydwoma wejściami.

Kolejno ożywały też projektory konferencyjne, generując holograficzne obrazy pozostałych wezwanych na naradę oficerów.

Pierwszy, jak zawsze, zjawił się komandor porucznik Morales. Dowódca „Żmii”,

trzydziestopięciolatek o smagłej, szczupłej twarzy i uważnym spojrzeniu czarnych oczu, przywodził

na myśl polującego dzikiego kota. Naturalna charyzma i niewiarygodne opanowanie wywindowały go na stanowisko w młodym wieku i wszyscy wróżyli mu szybki awans. I choć na sali odpraw „Drapieżcy” miało się wypowiadać wielu, to właśnie z jego obecności Christiansen cieszył się najbardziej. Niemal dokładnie sekundę później na stanowisku obok zmaterializowało się holo oficer nawigacyjnej „Żmii”, blondynki o mocnej, niemal kwadratowej szczęce i ostrych rysach twarzy.

Potem jeden po drugim zgłaszali się dowódcy transportowców – pierwszy ciemnoskóry

Gunther z „Belfastu”, potem Bogusławski z „Albionu”, uśmiechnięty Niemninen i nerwowo

rozglądający się Dechamps. Wszyscy.

Jego ludzie.

Dowódca „Drapieżcy” lekko odkaszlnął, zajmując miejsce u szczytu stołu. Fala ciszy

szybko rozeszła się po zebranych. W stronę Christiansena skierowały się wyczekujące spojrzenia.

– To zebranie – komandor zaczął półgłosem – ma na celu ustalenie dalszego sposobu

postępowania, kursu, a także oszacowanie prawdopodobnych strat. Odebraliśmy raporty ze wszystkich statków, więc możemy uznać, że mamy pełną informację o konwoju. Jak zapewne wszyscy wiecie, podczas ostatniego skoku utraciliśmy „Banshee”. Od czasu skoku bezskutecznie próbowaliśmy nawiązać łączność, nie udało się wykryć jej na radarze ani w żaden inny sposób. Na chwilę obecną możemy uznać „Banshee” za zaginioną i bez wpływu na dalszą sytuację zespołu.

Dobrą wiadomością jest to, że jednostki transportowe są akceptowalnie sprawne, przynajmniej na poziomie generatorów, napędów oraz systemów podtrzymywania życia. Wyjątkiem jest „Toskania”... Poruczniku Vieri?

Wywołana przez chwilę wpatrywała się w coś w skupieniu – młodziutka Vieri zapewne raz

jeszcze sprawdzała logi uszkodzeń swojego okrętu. Była jedynym dowódcą konwoju, który zjawił

się na konferencji w hełmie, najwyraźniej na „Toskanii” nie byli pewni szczelności.

– Mamy ciężko uszkodzony moduł silnikowy, inżynieryjne szacuje na trzydzieści do

czterdziestu procent mocy, opanowane pożary w dwóch przedziałach. Bezpośrednio przed skokiem byliśmy też zmuszeni do awaryjnego odłączenia trzech przedziałów transportowych.

Ktoś cicho syknął przez zęby, pomiędzy projekcjami popłynęło czyjeś ciche przekleństwo.

Trzy przedziały oznaczały sto pięćdziesiąt ofiar wśród nieświadomych, zahibernowanych żołnierzy.

– Jakie są rokowania co do napędu? – chciał wiedzieć Morales.

Na wyświetlaczu porucznik Vieri spojrzała jeszcze raz na niewidoczny dla pozostałych

ekran.

– Nie mniej niż osiem – dziesięć godzin, nie sądzę, żeby dało się radę to skrócić. A i to zakładając, że wszystko pójdzie gładko.

– Rozumiem. Dziękuję, poruczniku. – Dowódca „Żmii” kiwnął głową.

– Kolejną informacją – kontynuował Christiansen – jest to, że wiemy dokładnie, gdzie się znajdujemy. Hawke?

Szczupły, jakby posiadający o kilka stawów za dużo porucznik potarł bok szyi, patrząc na leżące na stole notatki.

– Dane ze stanowiska szperaczy pozwoliły nam na dokładne ustalenie pozycji konwoju.

Jesteśmy w Gamma IV Draconis... – Posłuszny kilku wydanym z klawiatury poleceniom projektor wyświetlił holograficzną mapę sektora. Dalsze komendy podświetliły jeden z układów. – ...w tym miejscu. System znajduje się na terytorium amerykańskim... A przynajmniej przed Dniem się znajdował. W tej chwili nic nam nie wiadomo o żadnych bazach tutaj. Co jeszcze nic nie znaczy, jankesi mieli mnóstwo czasu, żeby sobie jakieś postawić. Nie wykryliśmy lokalizatora boi skokowej, albo jej tutaj nie ma, albo jest skonfigurowana na wojskową. Przeszukujemy strefę graniczną, ale nie potrafię w tej chwili powiedzieć, kiedy i czy nam się uda. – Hawke wzruszył

ramionami i rozłożył ręce. – Na chwilę obecną opracowaliśmy kilka możliwych tras powrotu w naszą przestrzeń. – Na polecenie porucznika projektor wyświetlił siatkę różnokolorowych linii. –Przekazaliśmy wszystkie do taktycznej.

Spojrzał pytająco na stojącego obok oficera z błękitną gwiazdą sekcji taktycznej na ramieniu munduru. Ten kiwnął ledwie dostrzegalnie głową i uniósł wzrok znad ekranu laptopa.

– Na wstępie jestem zmuszony poinformować, że dostępne dane są raczej skromne i nie

pozwalają na przeprowadzenie analiz z pełną dokładnością. – Spojrzał jeszcze raz na ekran. –

Według naszych obliczeń największe powodzenie rokuje trasa przez Gamma II Reticuli.

Odpowiednio czternaście i pięćdziesiąt trzy procent na brak kontaktu z wrogiem i brak strat w okrętach.

– Trzy skoki. – Hologram Moralesa w skupieniu wpatrywał się w ekran na swoim

niszczycielu, zapewne wyświetlający przesłane przez Ricciego analizy. Mężczyzna skrzywił się. –

W dodatku to dosyć oczywista trasa, Amerykanie będą na nas wisieć przez cały czas. Może nie być czasu na szukanie boi.

– Za pozwoleniem, komandorze. – Ricci uśmiechnął się z rezygnacją, bez śladu wesołości. –

Trasy wiodące z tego miejsca do domu dzielą się na oczywiste i prowadzące nas przez rejony silnie ufortyfikowane. To ucieczka, w dodatku odkąd straciliśmy „Reykjavik”, ucieczka bez zbyt dużych zapasów paliwa. Nie mamy zbyt wielu opcji.

– Mamy przecież szperaczy – zauważył Nieminen. – Nie potrzebujemy boi, przynajmniej –

nie zawsze.

Przez salę popłynął cichy pomruk poparcia pozostałych dowódców.

– Jaki jest stan porucznika Howiego? – Christiansen spojrzał pytająco na Moralesa. – Jest jakaś szansa, że podejmie obowiązki?

Dowódca drugiego niszczyciela pokręcił zdecydowanie głową.

– Absolutnie nie. Przy sporym wysiłku jesteśmy w stanie postawić go na nogi, ale do

nawigacji go nie podepnę za nic. Całkiem wypalone złącze, cud, że system nerwowy wytrzymał

przeciążenie.

– Rozumiem. – Christiansen kiwnął głową. Zwrócił się do pozostałych. – Porucznik Knight jest w stanie przeprowadzić konwój, zrobiła to już raz. Niemniej z każdym kolejnym skokiem rośnie ryzyko utraty precyzji przejścia, a co za tym idzie, poważne zagrożenie dla całego konwoju.

– Jeśli będziemy zmuszeni wykonać dwa skoki jeden po drugim, z taką ilością okrętów.

Może z jedną trzecią byłoby to wykonalne, ale tak... – dodała Rochelle. – Nie daję jej dużych szans.

Zwyczajnie ją stracimy.

– Przed, czy po skoku? – Christiansen nie był w stanie się zorientować, kto zadał to pytanie.

Zacisnął pięść pod stołem, choć wiedział, że jest ono uzasadnione.

– Przed. W trakcie. Po. – Oficer medyczny wzruszyła ramionami. – Trudno powiedzieć.

Zalecam użycie boi tak długo, jak się da.

– Jaka jest najlepsza prognoza przy trasach z dwoma skokami? – Christiansen zwrócił się do Ricciego.

– Eta II Reticuli. Dwa skoki, sześć procent na brak kontaktu z nieprzyjacielem,

dziewiętnaście procent na brak strat. To oczywiście dane szacunkowe. Wszystko może się zmienić.

Niemniej na chwilę obecną mamy na tej trasie – taktyk spojrzał całkowicie obojętnym wzrokiem na dowódcę – osiemdziesiąt jeden procent ryzyka utraty okrętu, najpewniej transportowca.

– Może jest sens przyczaić się gdzieś i dać odpocząć szperaczowi? – zapytał Kranz. Cichy, niemal nieśmiały głos dowódcy „Brehmen” kontrastował z kanciastą szczęką i ostrymi rysami twarzy. – Jeśli damy jej czas, może coś z tego będzie.

– Niewykonalne. – Christiansen pokręcił głową. Ricci, który miał właśnie coś powiedzieć, zrezygnował z zabrania głosu. – Idzie za nami pościg, im dłużej będziemy zwlekać, tym większa szansa, że jankesi zablokują nam wszystkie strefy skoku. I tak nie mamy dużej przewagi.

– Zapewne po bitwie posłali kuriera na linię naszej przewidywanej trasy, a on pokonuje ten dystans w dwa tygodnie – zawtórowała mu dotychczas milcząca Haitilahti. – Prawdopodobnie i tak będziemy musieli się przebijać na linii granicznej. Lepiej nie dawać im większej przewagi, niż już mają.

– Może dać sobie miesiąc – dwa na wygaszeniu... – Duchamps zamrugał szybko kilka razy.

– W końcu jak długo będzie im się chciało nas tropić? I jakimi siłami?

– Będzie im się chciało. – W głosie Moralesa zabrzmiała niewzruszona pewność. – Nie

odpuszczą. Na pewno.

Christiansen uniósł brwi i spojrzał pytająco na przyjaciela, ale spojrzenie Moralesa nie wyrażało nic.

– Ale dlaczego...?

– Nie odpuszczą – powtórzył mężczyzna tym samym tonem. – Proszę uznać to za fakt,

poruczniku.

Dowódca „Bordeaux” poskrobał się po potylicy i skinął nerwowo głową.

– Może nasi wygrali bitwę, przyślą posiłki? Wiem, że to może optymizm... – Vieri

rozejrzała się w poszukiwaniu poparcia.

– Nie liczyłbym na to – odpowiedział jej Ricci. – Rozważaliśmy tę opcję, ale wyniki nie są dobre. Nie chcę wchodzić w szczegóły obliczeniowe, ale nie postawiłbym pieniędzy, że Marynarka Wojenna UE zwyciężyła. Nawet małych. I pomimo patriotyzmu. Wierzę w umiejętności kontradmirała Kruka i zapewne zobaczymy jeszcze część jego okrętów... a przynajmniej zobaczą je po naszej stronie frontu. Ale nie liczyłbym na wsparcie.

Ktoś – chyba Bogusławski – zaklął, nie osłoniwszy wcześniej mikrofonu. Christiansen

chętnie by mu zawtórował, ale stanowisko mu na to nie pozwalało. Właściwie pola manewru praktycznie nie było.

Z ekranów telekonferencyjnych dowódcy okrętów konwoju spoglądali na niego

wyczekująco.

– Kurs na punkt skokowy Gamma II Reticuli. – Słowa wreszcie ułożyły się tak, jak

powinny, dowódca zwyciężył nad mężczyzną. – Komandorze Morales, pański operator sensorów będzie koordynował poszukiwanie boi nawigacyjnej z porucznikiem Collie. A nuż się poszczęści.

Wzorzec szyku i dane nawigacyjne zostaną przesłane na okręty, kiedy „Drapieżca” będzie gotowy.

Czy są pytania?

Nie było.

Gdzieś za wizerunkiem porucznik Vieri zapaliły się lampy alarmowe. Załoga „Toskanii”

najwyraźniej nadal nie opanowała sytuacji do końca. Kobieta spojrzała w bok nieobecnym wzrokiem, zapewne słuchając raportu.

– Zatem, do pracy. – Christiansen wykrzesał z siebie uśmiech, choć tamci też byli

dowódcami i pewnie znali tę sztuczkę. – Odmeldować się, komandorze Morales, proszę jeszcze zostać.

Kadra „Drapieżcy” powoli wychodziła z sali. Kolejne ekrany ciemniały, kiedy oficerowie z pozostałych okrętów odłączali się od sesji komunikacyjnej.

Wreszcie pozostał tylko jeden.

– „Nie odpuszczą”? – Dowódca konwoju spojrzał na wizerunek przyjaciela. – Co miałeś na myśli, i dlaczego ja nic o tym nie wiem?

Mężczyzna na ekranie wzruszył ramionami.

– Mam na „Żmii” oficera wywiadu, jego wesołych pomocników i ich ładunek, trzy dosyć

niepozorne skrzynie. Cztery razy informowano mnie, że ich obecność jest ściśle tajna. Wnioskuję, że to coś bardzo istotnego, zresztą, cała operacja wygląda na bardziej spójną, kiedy już o nich wiem. To cholerne bagno nie było warte entuzjazmu, z jakim się go trzymaliśmy. Chyba że był

dodatkowy czynnik. No więc sądzę, że był i mam go na okręcie. Nie mogłem ci powiedzieć wcześniej. Teraz mogę.

– Jestem dowódcą konwoju, Diego, nie sądzisz, że powinienem wiedzieć o takich rzeczach?

Morales uśmiechnął się ponuro.

– Jesteś dowódcą konwoju od trzech godzin czasu pokładowego. Ale to nieistotne, Palonei też nic nie wiedział.

– Dlaczego? Wywiadowi już całkiem odwaliło? Stary miał prawo wiedzieć, jeśli to miało

mieć wpływ... Cholera, po prostu miał prawo wiedzieć! – Christiansen uderzył otwartą dłonią w pulpit. Na ekranie komunikacyjnym Morales uniósł brew.

– Nerwy ci puszczają. Niedobra pora na to.

– Cholera, Diego...

– Wiem.

Christiansen zaplótł dłonie za głową. Przymknął oczy. Oczywiście, dowódca „Żmii” miał

rację. Dowództwo Operacji Specjalnych nie lubiło dzielić się swoją wiedzą i najczęściej miało do tego uprawnienia.

Wywiad i jego pomysły, psia ich mać.

– No dobrze. – Otwarł oczy. – Co zatem sprawia, że zostałem uznany godnym wiedzy

o nich teraz?

– Chcą się przenieść na „Drapieżcę”. W tej sytuacji uznano, że możesz zostać

poinformowany.

– Szlag. Ilu? – Christiansen parsknął śmiechem. – Znudziło im się u ciebie?

– Dwanaście osób i trzy skrzynie, rozmiaru, powiedzmy, amunicyjnych. – Na odległej

o dziesięć kilometrów „Żmii” Morales wzruszył ramionami. – Znudziło im się na łajbie bez szperacza. Oczekują grupy przeładunkowej.

– No tak, mogłem się tego domyślić. – Dowódca konwoju skrzywił się pogardliwie. – Kiedy ich oczekiwać?

– Kończymy załadunek promu. W ciągu godziny będą u ciebie. Będą potrzebować pola.

– Jakżeby inaczej – mruknął Christiansen. – Nie da się ich wcisnąć gdzieś, gdzie już jest?

Pole Kuznietzowa, umożliwiające przeżycie skoku poza hibernatorem, pożerało

makabryczne ilości energii. Podczas skoków, kiedy każdy wat się liczył, rutynowo uruchamiano więc emitery tylko w przedziałach bojowych.

– Nie sądzę. Ładunek ma być w oddzielnym pomieszczeniu. Bardzo na to naciskali, no

i mają upoważnienia do takich nacisków.

– Tak, wiem. Dzięki za informację, Diego.

– Jasne. – Morales sięgnął do wyłącznika, aby przerwać połączenie, ale zatrzymał się. – A, i jeszcze jedno.

– Tak?

– Maya. Nie będzie z tym problemów? – W głosie mężczyzny dało się wyczuć troskę.

Christiansen uśmiechnął się krzywo. Okręty nie były dobrym miejscem na sekrety.

– Nie, nie będzie.

– Wiesz, że nie zawsze będzie czas na znalezienie boi, wbicie się do niej bez kodów

i przeliczenie skoku, zanim ktoś się zorientuje i ją wyłączy?

– Wiem. Ale nie zawsze wróg będzie chciał ją awaryjnie wyłączać i potem stawiać

z powrotem przez miesiąc. A nawet jeśli, to Collie jest dobry, Hawke też. Uważam, że damy sobie z tym radę.

– A co, jeśli nie?

– Nie martw się. Jestem dowódcą konwoju. Wiem, co robić.

EUS „Drapieżca”, Hangar 2

12 sierpnia 2211 ESD, 02:16

Prom ze „Żmii” zadokował prawie punktualnie godzinę później. Podpułkownik Brisbane –

Christiansen rozpoznał go od razu na podstawie przesłanego holo – zszedł z pokładu jako pierwszy.

Rozejrzał się po hangarze, przypiął zdjęty hełm do mocowania na pasie i natychmiast skierował się ku czekającemu na niego dowódcy „Drapieżcy”.

– Komandorze. – Skinął głową, uśmiechając się oszczędnie. – Przepraszam za kłopoty.

– Proszę się nie przejmować. – Christiansen spojrzał nad ramieniem oficera na grupę

bosmana Kubery. Żółto-czarny pojazd techniczny właśnie zatrzymywał się przy rampie


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю