Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 22 страниц)
– Ja też nie. Mam w nosie kasę.
– Możemy się zrzucić i w coś zainwestować. Jestem za wkręceniem w to Szafy.
– Jak z tego wyjdzie. – Dziewczyna przesunęła dłonią po włosach nieprzytomnego
mężczyzny. – Jest silny. To teraz jego główny atut.
Wierzbowski spojrzał na kolegę. Szafa był nietykalny. Zawsze w najgorszym ogniu. Zawsze bez draśnięcia.
Wróg zdawał się omijać miejsce, gdzie był erkaemista, jakby zwyczajnie bał się nawet
zwrócić broń w jego stronę.
Teraz Szafa dostał wszystkie zaległości z procentem.
– Nie martw się. Da sobie radę. Jak nie on, to kto? – Uśmiechnął się, choć pewnie
w ciemności nie zauważyła. – Tak właściwie... Dlaczego „Kicia”?
Parsknęła.
– Głupota, jeszcze ze szkolenia. Instruktor walki wręcz kazał walczyć najlepiej jak umiem.
Potem przez tydzień miał ślady od paznokci na twarzy.
– Podrapałaś instruktora walki?
– Taa...
Przez chwilę oboje chichotali.
– Chciałbym widzieć jego minę.
– Ja już wcale go nie chcę widzieć. Dał mi potem potworny wycisk.
– Dziwisz się?
8 lipca 2211 ESD, 05:30
Siedział w szarawej ciemności, obracając w dłoniach plastykową kartę. As pik, tak jak
w oznaczeniu Drugiej Kompanii Zwiadu. Tamtym nie przyniósł szczęścia. Chociaż i ich własną sytuację trudno było nazwać szczęśliwą.
– Hej, fagasie. – Renton ledwie szeptał.
– Hej, jankesie. – Wierzbowski przysunął się do żołnierza.
– Wszystko mnie boli. Masz może fajkę?
– Pewnie. – Polak pogrzebał w kieszeni w poszukiwaniu paczki. Nie było tam co prawda
fajek z prawdziwego zdarzenia, ale ciągle miał kilka skręcanych tworów, które przygotował mu Kowboj. Podał Rentonowi, sam też wziął. – Ognia?
– Nie, będę żuł. – Żołnierz niemal zmobilizował się do ironicznego uśmiechu. – Pewnie, że ognia.
Zakrztusił się przy pierwszym pociągnięciu.
– Co to za chłam? Pewnie głupie... europejskie fajki. – Kaszlnął.
– Samoróbki. Następnym razem będę pamiętał, że wasze są lepsze. Da mi to motywację,
żeby przeszukiwać trupy.
– Taa. Przy waszych nie ma nic godnego uwagi...
Przez chwilę palili w milczeniu.
– Wiesz, Marcin?
– Mhm?
– Szkoda, że tak wyszło.
– Też żałuję.
– Taa.
Martin Renton zmarł cicho, bez teatralnego konania. Nie dopalił papierosa.
Wstawał świt.
•
Obudziła się, oczywiście, na pierwszy wystrzał. Wytoczyła się z „Królowej” i zaczęła brnąć przez wodę w stronę Wierzbowskiego.
– Marcin, co ty wyrabiasz?
Kolejna seria poszła w niebo.
– Nie widać, co wyrabiam?
Terkot karabinu zagłuszał szepty Mgły.
– Przestań! – Ręka Kici opadła na lufę broni. Dopiero wtedy przerwał ogień.
– Niech ktoś nas, kurwa, w końcu usłyszy. Obojętnie, kto. Każda godzina to kolejny test szczęścia dla Szafy. Możemy sobie iść do obozu jenieckiego, wali mnie to.
– Łączyłeś się z naszymi?
– Pewnie, że się łączyłem. Same szumy. Mamy zajebisty sprzęt do walki elektronicznej. Oni niestety też! – Zmęczenie wybrało akurat ten moment na doprowadzenie go do wybuchu. – Ale mam to gdzieś, powinienem był zacząć strzelać, jak tylko przyszedł ten cholerny jankes!
– Postrzelałeś, OK? – Kicia położyła mu dłoń na ramieniu i popatrzyła w oczy. Było w niej coś uspokajającego, nie, nie to – pragnienie, żeby ją ktoś uspokoił. Opuścił głowę. – Teraz poczekaj. Jak ktoś usłyszał, to przyjdzie. Nie marnujmy amunicji. Spróbujemy znowu później.
Wierzbowski wskazał zrezygnowanym ruchem na mangustę.
– Renton nie żyje.
– Szlag.
•
Płakała.
8 lipca 2211 ESD, 11:09
Przyszli. Unijni. Jedna po drugiej sylwetki patrolu wynurzały się z mgły. Wzięli nosze z Szafą. Zabrali nieśmiertelniki. Podali wodę i nakarmili.
„Królowa Nocy” – dom przez ostatnie dwa dni – miała pozostać za plecami. Była jeszcze
tylko jedna rzecz do zrobienia.
– Martin Renton, niech spoczywa tu w spokoju. Był jednym z nas. Niech dalsza droga
będzie dla niego lżejsza niż ta tutaj. Z gwiazd pochodzimy, do gwiazd wracamy.
Widma
Mgła oddawała żołnierzy powoli. Jeszcze trzy dni po tym, jak dotarli do punktu
ewakuacyjnego Dunkierka, pojawiały się w nim niedobitki zdziesiątkowanej kompanii Cartwright.
Druga drużyna była na miejscu już od jakiegoś czasu – grupa Niemi, choć szara
z wyczerpania, wyszła ze swojej części zadania bez nawet zadraśnięcia – nie licząc mocno pokiereszowanej twarzy Szczeniaka. Dopiero następnego dnia O’Bannon opowiedział o planie oesów, o tym, że Druga była właściwie poza bitwą. Dopiero wtedy Wierzbowski dowiedział się, że cała operacja się udała. Jeśli to miało być zwycięstwo, to nie chciał wiedzieć, jak wyglądałaby porażka. Nikt nie wspominał tylko, dlaczego Szczeniak wygląda tak, jakby zatrzymywał głową czołgi, ale w świetle tego, co działo się wszędzie dookoła, i tak można było uznać go za szczęściarza. Cóż, Van Reutersowi zawsze się upiekło – tym razem na szczęście nie tylko jemu.
Jeszcze tego samego dnia do placówki dotarła pięcioosobowa grupa prowadzona przez
Szalonego Borgię. Wysoki Włoch wyglądał jak poparzona karykatura samego siebie, a w jego grupie nie było ani jednej osoby, która nie byłaby ranna. Trzy z nich, wliczając w to samego sierżanta, zmarły w ciągu nocy. Marcin był zbyt wyczerpany, żeby zareagować na tę wiadomość inaczej niż tępym skinieniem głowy.
O świcie, z przerywanym szumem uszkodzonych silników, w Dunkierce wylądował
podziurawiony jak sito „Dachowiec”, ostatni z trzech strumieniowców, którym jakoś udało się dotrzeć do placówki. Wracał z jednej z wielu rozpaczliwie prowadzonych operacji osłony odwrotu skrwawionego, lecz nadal uparcie stawiającego opór batalionu majora von Zangena. Z przedziału desantowego maszyny wyciągnięto trójkę żołnierzy, parę martwych strzelców z plutonu łączności i skulonego radiooperatora na granicy katatonii. „Dachowiec” przyniósł również wieści o tym, że von Zangen wycofuje się coraz bardziej na wschód, odciągając przeciwnika od ich pozycji. I o tym, że na resztę mangust skrzydła transportowego nie ma co czekać.
Cartwright pojawiła się niemal równo trzy dni po Wierzbowskim, Kici i Szafie. Hełm
zastąpiła brudną ciemnozieloną szmatą, a oczy błyszczały jej od stymulatorów, ale szła pewnie i spokojnie, jakby wracała z patrolu. Nie przybyła sama. Na przedzie grupy szedł Sokole Oko, z karabinem przerzuconym przez ramię i wpół przymkniętymi oczami. Dalej Weiss w – jakimś cudem – nadal dobrze utrzymanym mundurze i Thorne, który na widok Polaka skrzywił się w ironicznym uśmieszku. Pochód zamykał Neve. Potężny mężczyzna co prawda szedł z pistoletem w dłoni, ale nadal targał na plecach erkaem, którego zapewne nie zdecydował się porzucić. Ta grupa nie sprawiała wrażenia niedobitków po przegranej bitwie. Marcinowi kojarzyli się z watahą wilków w trakcie naprawdę srogiej zimy.
Porucznik natychmiast poszła rozmawiać z dowódcą punktu ewakuacyjnego, kapitanem
Sztemem. Oczywiście, Jeyne Cartwright nie uznawała czegoś takiego jak przerwa w działaniach.
Dunkierka wypełniała się strzępami rozbitych oddziałów, pojedynczymi rannymi
i wycofującymi się z innych działań drużynami. Niewielkie ambulatorium było przepełnione, więc lżej rannych trzymano już praktycznie wszędzie. Kicia i Carrera mieli pełne ręce roboty –właściwie odkąd tu przybyli, Wierzbowski nie widział, żeby dziewczyna spała. Drżącymi od nadmiaru chemii dłońmi pakowała w siebie stym za stymem i spędzała każdą niemal chwilę w ambulatorium. Mówiła, że nie ma wyjścia, że jej nie zluzują, ale Polak nie wierzył jej za grosz.
Każdy medyk wie, jak zrobić sobie koktajl chemii, po której będzie wyglądał jak półmartwy –
idealna rzecz do załatwienia sobie wolnego dnia. Nikomu powieka by nie drgnęła, gdyby Kicia odpuściła. Ale oczywiście jej poczucie obowiązku jak zwykle wygrywało z instynktem samozachowawczym. To musiała być jakaś rzecz w psychice kadry medycznej. W noc po
pojawieniu się porucznik Cartwright Marcin, upewniwszy się, że nie jest absolutnie niezbędna, zaprawił jej kawę środkiem usypiającym. Zadziałało jak marzenie, wymęczony organizm uczepił
się szansy na chwilę odpoczynku. Myślał, że następnego dnia będzie na niego wściekła, ale chyba nawet nie pamiętała, jak znalazła się w namiocie.
Higiena leciała na twarz. Choć tabletek do uzdatniania wody mieli sporo i nie groziło im pragnienie, to jednak mycie w bagnie często bardziej przeszkadzało, niż pomagało. Dziękować opatrzności za chemię i oferowaną przez nią czystość, inaczej wróg mógłby ich zwyczajnie wywąchać. Z całego obozu tylko Weiss sprawiał schludne wrażenie – i nikt nie wiedział, jakim cudem. Reszta była zbieraniną przyszarzałych, zarośniętych widm, bardziej przypominających zbójów niż żołnierzy.
Codziennie dostawali zapewnienie, że Flota o nich pamięta, i codziennie czekali. Promy jednak nie nadlatywały.
Punkt zborny Dunkierka
12 lipca 2211 ESD, 12:34
Zajęli we czwórkę przedział pasażerski „Betty”, jednej z trzech ocalałych mangust, którymi dysponowała Dunkierka. Maszyna i tak nie miała zaplanowanych lotów, a była jednym z niewielu miejsc, gdzie było względnie sucho. Ostatnimi czasy namiot będący formalnie salą wspólną robił za przybudówkę do ambulatorium. Nikt nie chciał jeść w towarzystwie umierających ludzi.
Wierzbowski z westchnieniem oparł się o ściankę dzielącą przedział od kokpitu i położył na kolanach rację żywnościową. Miło było dla odmiany nie brodzić w błocie.
– Śniadanie mistrzów – wyszczerzył się rozparty obok Szczeniak, przełamując aktywator
chemicznego podgrzewacza. Z szerokim uśmiechem na posiniaczonej twarzy wyglądał teraz jak wyjątkowo źle przygotowany do występu klaun. – A także, dzięki uprzejmości racjonowania pożywienia, także obiad i kolacja. Standardowa racja żywnościowa, kurczak z ryżem. I pyszny pączek na deser.
Wunderwaffe Weiss, jakimś cudem gładko ogolony, tylko uśmiechnął się pod nosem,
rozpakowując swoją porcję.
– Widzę, że wstąpił w ciebie duch oficera werbunkowego zaduszonego własnymi folderami.
– Bueller ostrożnie odstawiła porcję, podwinęła nogawkę i poprawiła opatrunek na nodze. Była w tym pewna ironia – starsza szeregowa wyszła bez draśnięcia z dwóch ciężkich bitew, żeby teraz utykać z powodu zakażenia, które rozwinęło się po banalnym skaleczeniu łydki.
– Groźba? – Szczeniak zaciągnął się zapachem unoszącym się znad parującej porcji. –
Zamierzasz otruć mnie zaduchem swojej zagrzybionej nogi śmierci? Przy jedzeniu?
– Jak będziesz nadal tak obrzydliwie radosny, załatwię cię w dużo mniej miły sposób –
mruknęła ciemnoskóra kobieta, natryskując kolejną porcję pianki odkażającej na zielonkawosiną ranę. Wyjrzała na zewnątrz maszyny, spoglądając na chmury w kolorze stali. – Jak myślicie, jak długo będziemy tu siedzieć?
– Niech ci się do nieba tak nie spieszy. – Szczeniak parsknął ponurym śmiechem.
– Ja tam rozumiem Bueller... – odpowiedział mu Wierzbowski znużonym głosem. – Na
niebie wisi nasza kawaleria, która zawsze przybywa na czas. Mnie tam ciągnie do nich bardziej niż do siedzenia tutaj.
– Mylisz kawalerie, żołnierzu. – Szczeniak wykonał w powietrzu złożony gest widelcem
z nabitym nań kawałkiem mięsa. – To jankeska przybywa na czas. Nasza czyści konie i zastanawia się, czy już można przelecieć żony piechocińców.
– Żony? – Bueller uniosła brew.
– Detale, detale. – Szeregowiec wywrócił oczyma. – Gwarantuję ci, że kiedy przyjdzie pora, znajdą sobie coś do roboty, byle tylko się do was spóźnić.
– Do nas. – poprawił Wierzbowski.
– Do was. – Szczeniak przełknął porcję. – Ja mam szczęście, zapomniałeś?
– Właśnie widzę – zaśmiała się. – Bagno, woda w butach, obity pysk, jankesi wszędzie
wokół... Osobliwie postrzegasz szczęście.
– To przejściowe. – Van Reuters nie dał się zbić z pantałyku. – Sądząc zresztą po kondycji Czterdziestego, i tak wychodzę na szczęściarza.
– Może twoje szczęście załatwi nam promy ewakuacyjne? – rzuciła z przekąsem. – Dla
mnie taki jak dla oficerów poproszę.
Jedzący dotąd w milczeniu Wunderwaffe uniósł wzrok znad porcji.
– Nie opłacamy się – powiedział spokojnym głosem.
– Aha. – Szczeniak potarł dłonią napuchnięty łuk brwiowy. – A skąd niby ten pomysł?
– Jest nas niewielu, nawet nie kompania. Większość ranna. – Niemiec mówił bez zmiany
tonu, wpatrzony w swoją rację żywnościową. – Żeby spróbować nas stąd wyciągnąć, muszą
zaryzykować okręt, który wejdzie na orbitę, wyśle kilkanaście clansmanów albo ze cztery drakkary, odczeka i podejmie nas na pokład. Ryzyko dla okrętu, ryzyko dla wahadłowców i ich załóg. Ja bym go chyba nie podjął. Nie dla stu czterech osób.
– Bam! Wunderwaffe, teutońska maszyna optymizmu – zadrwiła Bueller, choć nie swoim
zwykłym ironicznym tonem. – Wiesz, tu jesteśmy nie tylko my. Jest von Zangen, są inne punkty ewakuacyjne. To daje więcej naszych.
– Może.
– No i stu sześciu, mistrzu – podjął szybko Szczeniak, dołączając się do koleżanki.
Wyglądał, jakby chciał podbudować raczej siebie niż kolegę. Jakakolwiek pomyłka Niemca dawała trochę pewności, że ów myli się też w innych sprawach.
– Stu czterech. – Wunderwaffe w sprawach sił ludzkich kompanii nie zwykł się mylić. –
Stavros i Marinelli zmarli godzinę temu.
•
Wyczerpanie żołnierzy w małym stopniu łączyło się z wysiłkiem fizycznym. W Dunkierce,
nie licząc może ambulatorium, działo się niewiele. Rutynowe działania w punkcie ewakuacyjnym ograniczały się w zasadzie do patrolowania perymetru, utrzymywania sprzętu w stanie używalności i dbania o gotowość bojową. Jednak, jak to obrazowo opisała Isaksson, gotowość bojowa i sprzęt Dunkierki pomogłyby może w walce ze średnio zdeterminowaną drużyną wroga lub plutonem pijanych dezerterów, ale nie z jednostką bojową. Patrole zaś... przy tak szczątkowej strefie sensorów wydawały się całkiem pozbawione sensu – we mgle można było przejść kilkanaście metrów od kogoś i pozostać niezauważonym.
Nie było niczym dziwnym, że wszyscy usiłowali sobie znaleźć jakieś zajęcie. Weiss biegał.
Z początku myśleli, że się zgrywa, ale Wunderwaffe z żelazną konsekwencją dwa razy dziennie truchtał dookoła obozu, rozchlapując przy tym głęboką do pół łydki wodę. Wielki Jóźwa z kolei czytał. Skądś wytrzasnął datapada napakowanego po brzegi książkami i większość wolnego czasu spędzał pochłonięty lekturą. Co jakiś czas manifestował swoją nowo zdobytą wiedzę literaturoznawczą, rzucając zza urządzenia jakiś szczególnie mu odpowiadający cytat. Budził tym powszechną wesołość, co jednak w niczym nie przeszkadzało długim ogonkom chętnych do wypożyczenia czytnika. Mały skupił się na próbie naprawy uszkodzonego rapiera – jednego z dwóch, jakie posiadała Dunkierka. Laser obrony przeciwartyleryjskiej wydawał się nie do uratowania, ale zwalistemu technikowi to widocznie nie przeszkadzało. W ostatnich dniach nie odzywał się praktycznie do nikogo, całkowicie zatopiony w pracy.
Starali się robić wiele rzeczy. Ale przede wszystkim czekali.
Wierzbowski, kiedy tylko nie miał służby, spędzał mnóstwo czasu na wpatrywaniu się
w ciemnoszare niebo, licząc, że może on pierwszy dostrzeże nadlatujące wahadłowce. Że może dostrzeże cokolwiek w rzadkich prześwitach pomiędzy pędzącymi chmurami. Czasem zdawało mu się, że widzi błyski, i wyobrażał sobie, że to znaki bitwy, że flota już się do nich przebija, że już niedługo... W takich momentach praktycznie nie czuł wody w butach, zapachu zgnilizny i leków, nie czuł potwornego znużenia, które towarzyszyło mu całymi dniami.
Nie był w tym odosobniony. Gdy odrywał wzrok od nieba i rozglądał się, widział też
innych. Dwóch, pięciu, dziesięciu. Niektórzy siedzący w wejściach do namiotów, inni oparci o któryś ze strumieniowców czy po prostu stojący po pół łydki w czarnej wodzie. Gdyby sytuacja Dunkierki nie była krytyczna, można by uznać widok ludzi wpatrujących się w puste niebo za całkiem zabawny. Wierzbowski jednak wiedział. Nikt nie chciał umierać na Bagnie, otoczonym przez szary, tłumiący wszystko opar, nie pamiętając, jak to jest mieć suche stopy.
Nigdy nie myślał, że czekanie może być tak męczące.
•
Mgła kurtuazyjnie nie przekraczała granicy obozu, jakby wyczuwała ludzkie terytorium.
Czasem była cofnięta tak, że zdawało się, iż niemal widzi się patrole na perymetrze, a czasem sięgała aż do zewnętrznego kręgu namiotów, nigdy jednak nie zapuszczała się dalej. Jeszcze tydzień temu Marcin uznałby to za niepokojące. Teraz jednak Mgła przestała być obcym stworem pochłaniającym intruzów. Była raczej towarzyszem, takim, którego nie zawsze się rozumie, ale którego obecność jest całkowicie naturalna. Wierzbowski sam był zdziwiony, jak zmieniło się jego podejście. Zdarzało mu się nawet myśleć, że to niepokojące, że jest powoli opętywany przez jakąś obcą siłę, dotychczas czającą się gdzieś pod powierzchnią bagna. Ale przez większość czasu czuł
się całkowicie spokojny.
Nadal szeptała. Czasem zdawało mu się, że słyszy ludzkie głosy, brzmiący gdzieś z głębin pamięci spokojny bas McNamary, przekleństwa CJ-a i cichy półgłos kobiety, z którą rozmawiał na Delta Dwa Zero, zanim... Zanim stało się coś, nad czym, jak to określił Thorne, „nie było sensu się zastanawiać”.
Od czasu do czasu przynosiła wieści. Odległy huk artylerii albo stłumiony świst turbin strumieniowców. Wierzbowski nie wiedział, co chciała przez to powiedzieć. I czy w ogóle coś.
Punkt zborny Dunkierka
13 lipca 2211 ESD, 02:11
Sen nie przychodził łatwo. Kiedyś Wierzbowski zakładał, że jest on prostą funkcją
zmęczenia, ale tutaj okazało się, że można być jednocześnie potwornie znużonym i całkowicie rozbudzonym. Bagno wszystko wywracało do góry nogami.
Z niechęcią założył mokre skarpety i wsunął stopy w buty. Dopiero wtedy podniósł się
z łóżka polowego i stanął w wodzie. Nie, żeby robiło to jakąkolwiek różnicę – i tak był już przemoczony – ale odruchy pozostały. Cicho opuścił namiot i starając się nie chlupać, ruszył
pomiędzy stanowiskami Dunkierki. W siwej ciemności mglistej nocy tu i ówdzie połyskiwały czerwone ogniki całkowicie nieregulaminowych – i zapewne zwiniętych z jakichś ostatnich resztek – papierosów. Najwyraźniej nie tylko on miał kłopoty z zaśnięciem.
Marcin przeciągnął się i ruszył, brnąc przez wodę. Nie miał żadnych konkretnych planów, ale wszystko było lepsze od prób zaśnięcia. Przeszedł obok namiotu dowodzenia i przykrytych CSS-owymi płachtami strumieniowców. Minął przynajmniej kilka osób – niektórych pojedynczo, innych parami – ale nikt nie rozmawiał, nie nucił, nie pogwizdywał. Było niemal całkowicie cicho –tylko Mgła snuła swoje zwykłe opowieści, co jakiś czas pozwalając mu usłyszeć dalekie echa eksplozji. Ktoś, gdzieś daleko na bagnie, musiał mieć ciężką noc. Z drugiej strony, dobrze było wiedzieć, że nadal toczy się walka.
Powolnym krokiem dotarł do stanowiska obrony przeciwartyleryjskiej. Jedyny sprawny
rapier świecił zieloną kontrolką gotowości, jego cztery jednostki ogniowe zastygły na pozycji bazowej, mierząc pionowo w niebo. Odkąd Wierzbowski był w Dunkierce, laser nie wystrzelił ani razu i czasami żołnierz zastanawiał się, czy faktycznie nie zawiedzie. Z drugiej strony, kiedy już się zacznie na całego, jeden rapier i tak nie wystarczy. Odruchowo spojrzał w stronę prowizorycznego stanowiska warsztatowego, gdzie Mały pracował nad drugim urządzeniem. Jak prawie co noc, pod niedokładnie zabezpieczoną CSS-ową płachtą paliło się światło. Żołnierz uśmiechnął się do siebie –zwalisty technik najwyraźniej też nie spał. Mały wkładał dużo energii w próby postawienia prawie całkowicie zniszczonego systemu, który kadra spisała już na straty. Wierzbowski sądził, że w przypadku kolegi była to raczej metoda zajęcia się czymś niż realna nadzieja na zreperowanie rapiera.
Przez dłuższą chwilę Marcin przyglądał się linii światła przy samej powierzchni wody. Co jakiś czas jasna kreska była przesłaniana cieniem, zapewne kiedy technik poruszał się wewnątrz miniaturowego warsztatu. Polak właśnie miał ruszyć dalej, kiedy światło zgasło zupełnie – pewnie Mały skończył na dziś.
Chwilę potem płachta odchyliła się i wyszły spod niej dwie osoby. Żadna z nich nie była Iriamem Trasicem. Idący pierwszy Szczeniak zakładał hełm, podając niższej Isaksson torbę narzędziową. Wierzbowski zmarszczył brwi.
– Szczeniak?
Dwójka przed nim zamarła.
– To ty, Wierzba? – rzucił wreszcie Van Reuters, drapiąc zarośnięty policzek. – Co tu
w ogóle robisz? Postanowiłeś sprawdzić, czy schadzki nie mamy?
– U Małego w warsztacie byłoby to zaskakujące. – Żołnierz wzruszył ramionami. – Nawet
jeśli się nie weźmie pod uwagę twojej atrakcyjności.
– Lecę na charakter i intelekt – parsknęła drobna radiooperatorka.
– To właśnie miałem na myśli. – Marcin skrzywił się ironicznie. – Van Reuters ma
szczęście, ale to zamyka listę jego przymiotów. Co tu robiliście?
– Złożona sprawa. – Isaksson potarła czubek nosa. – Pomagaliśmy Małemu, tak jakby.
W pewnym sensie.
– Rozumiem, że wasza sprawa i mam się odpieprzyć.
– Plotki o twoim intelekcie nie są ani trochę przesadzone, monsignore. – Szczeniak
wycelował w niego palec wskazujący. Zaraz jednak spoważniał. – Tego lasera nie da się naprawić.
Dbamy o to, żeby Mały miał z nim sporo małych robótek, zanim dotrze do muru. On potrzebuje tej roboty. Ma fatalny zjazd.
– ...Podczas gdy wszyscy pozostali bawią się świetnie. – Wierzbowski uśmiechnął się
z przekąsem. – Ale wasza sprawa.
Szczeniak i Isaksson wymienili spojrzenia. Wreszcie odezwał się Van Reuters. Jego głos był
całkowicie pozbawiony zwykłej pozy twardziela.
– Po ostatnim kotle wróciliśmy do obozu. Zanim się wycofaliśmy tutaj, poszedł rozkaz
zlikwidować sprzęt, którego mogą użyć jankesi.
Wierzbowski zamarł. No tak, powinien był o tym pomyśleć.
– „Świstak”?
Isaksson i Szczeniak kiwnęli głowami, jak pociągnięte jednocześnie za sznurki kukiełki.
– Kurwa.
Nie pytał dalej, a oni nic więcej nie tłumaczyli. Bez słowa ruszyli każdy w swoją stronę.
Cały pluton natrząsał się z przywiązania Małego do maszyny patrolowej, nikt jednak nie robił tego zbyt ostentacyjnie. Mały niewiele rzeczy kochał tak, jak grzebanie przy „Świstaku”.
Konieczność zniszczenia poduszkowca musiała być dla technika niczym rozkaz wykonania
egzekucji na młodszym bracie.
Wierzbowski zrobił jeszcze dwa kółka wokół obozu, zanim zdecydował się wrócić do
namiotu. Jak dawno temu wylądowali tutaj? Niecałe trzy miesiące, tyle, co nic. Trzy miesiące temu byli jeszcze w komplecie. Zanim przyszło Delta Dwa Zero. Dwunastka. Zanim przyszły bitwy.
A teraz jeszcze to... naprawdę, mogli darować Małemu tego „Świstaka”. I tak nikt poza nim nie umiał utrzymać go na chodzie. To naprawdę było Bagno. We wszystkich znaczeniach tego słowa.
Kiedy wracał do namiotu, zegarek pokazywał piątą rano czasu lokalnego, choć na oko
mogła być równie dobrze północ – na Bagnie nawet środek nocy nie różnił się zbytnio od południa.
Nadal nie był śpiący, ale szwendanie się po obozie nie działało ani trochę lepiej. Próbował myśleć o domu, ale ostatnio wspomnienia stawały się coraz bardziej rozmyte. A przecież nie był tutaj wcale tak długo. Operacja na New Quebec nie była pierwszą, w jakiej brał udział, ani nawet najdłuższą – tym niemniej każdy szczegół, jaki wyławiał z pamięci, wypełniał natychmiast mlecznoszary całun i zapach gnijącej wody.
Zasnął, kiedy zaczęło się przejaśniać. Śnił o marszu wśród czarnych, powykręcanych
konarów wypaczonych przez Bagno krzewów, o wilgoci w butach i śpiewie Mgły dookoła.
Co najdziwniejsze, to wcale nie był zły sen.
13 lipca 2211 ESD, 07:00
– Pobudka! – Silne kopniecie zakołysało polówką Marcina. – Życie prześpisz, biały
chłopcze.
Polak usiadł i spojrzał wprost w rozradowaną twarz Bueller, która oparła but na krawędzi łóżka polowego i poprawiła zapięcia klamer.
– Coś przegapiłem? – Przetarł brudnymi dłońmi oczy i rozejrzał się po namiocie. Poza nim i Bueller na miejscu był jeszcze tylko Weiss. Niemiec pracowicie golił się staromodną brzytwą przy niewielkim lusterku. Kiedy Wierzbowski spojrzał w jego kierunku, przerwał na moment i skinął
głową na powitanie. – Gdzie są wszyscy?
– Oblewają. – Bueller wyszczerzyła zęby i energicznie poklepała kolegę po ramieniu. –
Flota ma się po nas przytelepać. W końcu sobie przypomnieli.
– Poważnie? – Senność wyparowała z niego momentalnie. Usiadł na polówce i sięgnął po
buty. – Przylatują? Kiedy?
– Na razie bez szczegółów, info jest od Carrery, usłyszał przypadkiem, jak zanosił meldunek ze szpitala do dowodzenia. – Podała Marcinowi wilgotne skarpety, trzymając je ostentacyjnie jak najdalej od siebie. – Ale mówi, że jest prawie pewien. Wunderwaffe oficjalnie powinien zjeść własną uprząż w akcie pokuty za czarnowidztwo.
Weiss skupiony na lusterku tylko uniósł znacząco brew.
– Prawie? – Wierzbowski wciągnął skarpety, potem buty. – Znaczy, nic nie wiemy na
pewno?
– Nie Thorne’uj mi tu, proszę, kotku. – Bueller wywróciła oczyma. – Carrera to dosyć
pewne źródło. Nie puściłby takiej plotki, nie mając podstaw. I wiedząc, co mu zrobimy, jeśli okaże się, że nas wkręca.
Ciemnoskóra kobieta skrzywiła usta w drapieżnym uśmiechu. Trzeba było przyznać, że już sama wizja wściekłej Bueller odbierała ochotę do nieprzemyślanych żartów, a co tu dopiero mówić o całej reszcie. Znaczy Carrera albo ma jaja, o jakie nikt go nie posądzał, albo wierzy w to, co mówi. Dobry znak. Polak odetchnął głębiej.
W końcu. Wreszcie los miał się do nich uśmiechnąć. Może już dziś zostawi New Quebec za plecami na zawsze. New Quebec z jego Mgłą i bagnem, z polami przegranych bitew
i wspomnieniami zabitych kolegów.
– Zaczynam wierzyć, że ten dzień może być całkiem udany. – Dopiął klamry butów
i sięgnął po karabin.
– Ha. Żeby tylko, Wiesz, co zamierzam zrobić, jak tylko wyrwę dupę ze studni
grawitacyjnej tego ścieku? Chcę...
Wierzbowskiemu jednak nie było dane dowiedzieć się, jakie plany ma koleżanka, bo
właśnie w tym momencie płachta namiotu uchyliła się i do środka wsunęła się niska postać Sokolego Oka.
– Zbierzcie sprzęt i na lądowisko. Odprawa plutonu za pięć minut. – Hiszpan mówił
spokojnie, ale Marcin miał wrażenie, że Sokole Oko zachowałby zimną krew, płonąc żywcem.
– Coś poważnego? – Odruchowo sprawdził stan magazynka. Sześćdziesiąt dwa. Cóż, trudno
było oczekiwać, że się magicznie rozmnożą.
– Będziemy wiedzieć za pięć minut, Marcin.
– Noż kurwa mać – mruknęła cicho Bueller. – A tak dobrze żarło...
– Nic się nie martw, Jane – powiedział Hiszpan uspokajającym tonem. – Według mnie
porucznik zdaje sobie sprawę, że nasza przydatność w bitwie byłaby dość umiarkowana.
– Sokole Oko, czy ty naprawdę nie znasz Cartwright? – odparła Bueller z sarkazmem. –
Żyjemy, więc da się nami wygrać wojnę.
– Chciałbym istotnie być obiektem tak wielkiej wiary pani porucznik, Jane. – Kapral
uśmiechnął się lekko, przepuszczając Wunderwaffe, który już w pełni gotowy – Wierzbowski nawet nie myślał, jak Weissowi się to udało – wyszedł z namiotu, zarzucając karabin na ramię. –Jednak nie sądzę, żeby faktycznie pokładała w nas tego rodzaju nadzieje. Tymczasem jednak zostały nam cztery minuty.
•
– Proszę państwa, jak pewnie już słyszeliście, Dunkierka będzie ewakuowana – zaczęła
Cartwright, opierając się o kadłub „Betty”. – Ta informacja jest prawdziwa. Za niecałe trzy godziny EUS „Jastrząb” rozpocznie działania osłonowe dla zejścia jednostek ewakuacyjnych, za cztery pierwsze wahadłowce powinny tu lądować. Według planu najwyżej kwadrans na załadunek. To oznacza, że za mniej niż trzysta minut będziemy w drodze do domu.
Odpowiedziało jej kilka uśmiechów. O’Bannon poklepał po plecach stojącą obok Isaksson, Szczeniak uniósł zaciśniętą w geście zwycięstwa pięść. Carrera zaklaskał, podchwycił to Mały.
Neve rzucił coś półgłosem do Kici, która zaśmiała się cicho i wymierzyła koledze kuksańca.
Dobrze było usłyszeć oficjalne potwierdzenie plotki. Nawet jeśli wszyscy zdawali sobie sprawę, że było niemożliwym, aby porucznik zebrała ich tylko dla udzielenia tej informacji. Niektórzy jednak pozwalali sobie na chwilę o tym zapomnieć. Inni nie. Po prawej stronie Wierzbowskiego Thorne wpatrywał się w oficer z nieodgadnioną miną. Obok niego, nieruchomy jak skała, stał Wunderwaffe Weiss. Na CSS-owej pelerynie Niemca powoli jak melasa przesuwały się ciemnoszare plamy, kiedy kamuflaż dostosowywał się do mlecznego oparu dookoła.
Dopiero teraz Marcin zwrócił na to uwagę – obóz szarzał, Mgła po razy chyba pierwszy
przekroczyła linię wewnętrznego obwodu. Jakby Bagno wiedziało, że wkrótce ten teren na powrót będzie należał do niego.
– ...To jednak nie wszystko – kontynuowała Cartwright. – Są też i gorsze wiadomości.
Radosne ożywienie zamarło, jak ucięte. Żołnierze wbili wyczekujące spojrzenia w dowódcę.
– Dwadzieścia dwie minuty temu otrzymaliśmy wezwanie pomocy z Mike Sześć Dwa,
jednego z polowych punktów medycznych założonych przez Trzeci Batalion. Placówka ta została odcięta od głównych sił jednostki i potrzebuje ewakuacji. Ponieważ znajduje się w zbyt gorącej strefie na zejście orbitalne, podjęto decyzję, że jej personel i ranni będą wycofani do Dunkierki, a potem na orbitę wraz z naszymi ludźmi. Nasz oddział został wyznaczony do wykonania tego zadania.
Gdzieś ktoś – chyba Neve – cicho przeklął. Szczeniak kopnął z rozmachem lustro wody,
wzniecając fontannę brudnych kropel. Kicia ukucnęła i przymknęła oczy.
Jeszcze jeden wylot. Jeszcze jedna akcja. Jeszcze raz w strefie walki.
– Na terenie Mike Sześć Dwa znajduje się w tej chwili czternaście osób – kontynuowała
porucznik – czterech medyków i dziesięciu rannych. Stan czwórki z nich można zaklasyfikować jako ciężki, choć podobno wszyscy są mniej lub bardziej stabilni. Według naszych danych placówka jak dotąd nie była w kontakcie bojowym z nieprzyjacielem, choć jej pozycja jest wewnątrz stref patrolowych i obrony przeciwlotniczej Sto Pierwszej.
Wierzbowski wymienił spojrzenia ze Szczeniakiem. Szczęście w nieszczęściu. Jeśli nie było kontaktu, to jankesi najpewniej o Mike Sześć Dwa w ogóle nie wiedzieli. To zdecydowanie zmniejszało szanse na strzelaninę.
– Do ewakuacji użyjemy wszystkich trzech dostępnych strumieniowców i grupy osłonowej
liczącej dziesięć osób.
– Po co aż tyle? – Uniosła brew sierżant Niemi.
– Jak mówiłam, Mike Sześć Dwa jest w czerwonej strefie obrony przeciwlotniczej – odparła oficer. Jakimś cudem Cartwright udawało się utrzymać ton całkowicie pozbawiony zmęczenia czy zniechęcenia. – Nie ma bezpośredniego zagrożenia dla życia, więc siadamy w strefie bezpiecznej, dwa kilometry od samej placówki. Ponieważ tamtejszy personel nie jest w stanie samemu przetransportować rannych, będzie im potrzebna pomoc. To oznacza konieczność grupy marszowej i wartowniczej przy maszynach, a tego nie damy rady załatwić mniejszym oddziałem.