355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Cholewa » Gambit » Текст книги (страница 7)
Gambit
  • Текст добавлен: 24 марта 2017, 22:30

Текст книги "Gambit"


Автор книги: Michał Cholewa



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 22 страниц)

– Zachowujemy się spokojnie, ale stanowczo. Nikt nie sięga po broń bez bardzo wyraźnego rozkazu. Gość może być nerwowy, niedawno dostał wiadomość o śmierci syna. Tak że bez żadnych wyskoków. Jak nam zaczną łazić po korytarzu, grzecznie prosimy ich o powrót do mieszkań.

I uważajcie na siebie, gdzieś tu może być człowiek, który załatwił Jackiego.

– Tak jest. Cynthia, zostań z sierżantem, Marcin, zajmij się tamtą stroną. – Kapral klepnął

lekko Wierzbowskiego w ramię. – Po prostu pamiętaj, że oni się nas boją. Ze strachu mogą robić niemądre rzeczy. Nie pomyl ich z zagrożeniem.

– Jasne. – Marcin pokiwał szybko głową.

– I uspokój się. To nie aresztowanie, tylko wzięcie na przesłuchanie, rutyna. Było

morderstwo, sprawdzamy możliwe połączenia. Nic się nie stanie.

– Jasne. – Wierzbowski wykrzywił się w czymś, co od biedy mogło uchodzić za wyrażający pewność siebie uśmiech. Jasne, co się może stać, przekonywał sam siebie. Będą przeszkadzać?

Może Szczeniak ma rację, może trzeba przestać się cackać, pogrozić i będzie spokój. W końcu to oni są uzbrojeni. I to im zamordowano człowieka, podczas gdy śmierć tamtego dzieciaka była wypadkiem.

Więc dlaczego sierżant tak się nad tym trzęsie?

Musieli zadzwonić trzy razy, zanim drzwi się otwarły. Stanął w nich na oko

pięćdziesięcioletni mężczyzna w luźnej koszuli w dawno już wyblakłe wzorki i roboczych spodniach. Na lewym ramieniu miał zawiązaną czarną chustę. Siwiejące rude włosy były zaczesane na bok, a w kącikach bladozielonych oczu wiek wyrył charakterystyczne kurze łapki. Musiał być wesołym człowiekiem. Teraz jednak się nie uśmiechał.

– Czego chcecie?

– Dobry wieczór, nazywam się sierżant McNamara, przyszliśmy w sprawie pańskiego syna.

– Tego, którego zabiliście, czy tego, którego dopiero chcecie zabić? – Mężczyzna patrzył na intruzów wrogo, wręcz wyzywająco.

– Williama O’Rileya. – Sierżant nie dał się sprowokować i utrzymał grzeczny ton. Sięgnął

dwoma palcami do kieszeni i wyjął kartkę z rozkazem. – Mamy przesłuchać go w charakterze świadka. W garnizonie. Bardzo mi przykro.

Martin O’Riley przez krótką chwilę zaciskał zęby i Wierzbowski pomyślał, że rzuci się na McNamarę. Stój spokojnie, powiedział mu nieruchomy wzrok Sokolego Oka poprzez dzielące ich trzy metry.

Sierżant nawet nie drgnął.

– Naprawdę bardzo mi przykro, panie O’Riley. To tylko przesłuchanie. Osobiście zadbam, by pański syn przebywał u nas możliwie krótko. Wiem, że musi być panu ciężko.

– Nic pan nie wie. Nic. – Zdawało się, że mężczyzna w drzwiach oklapł, jakby nagle stracił

dobre dziesięć centymetrów wzrostu. Pokręcił tylko głową. – Williama nie ma w domu. Nie wiem, gdzie poszedł – burknął jeszcze, odwracając się od żołnierzy. Przetarł oczy ręką.

– Zdaje sobie pan sprawę, że musimy...

– Załatwcie to szybko. – Martin O’Riley cofnął się w głąb apartamentu. – I zejdźcie mi z oczu.

Fragment pomieszczenia, który Wierzbowski zdołał dojrzeć, był pomieszaniem

funkcjonalności oraz zatrzęsienia stylizowanych na antyczne drobiazgów. Ze ściany patrzyli dwudziestopierwszowieczni aktorzy, a obok zestawu virtuala stała kolekcja książek z bardzo przekonującej imitacji papieru. Lampy kryły się w sporych abażurach, a wykładzina z tworzywa została pokryta wzorzystym dywanem.

McNamara gestem nakazał dwójce żołnierzy pozostać w korytarzu, a sam z Kicią wszedł do wnętrza mieszkania.

Wyszli może po trzydziestu sekundach. Sami – najwyraźniej młody O’Riley wyczuł pismo

nosem i zniknął z widoku. Z jakiegoś powodu ani sierżant, ani Kicia nie wyglądali na

zawiedzionych.

Byli już w korytarzu, kiedy usłyszeli wystrzał. Sekundę później zgłosił się Szafa

z transportera.

– Sierżancie, mamy problem.

– Mów, Szafa.

– Ogień na transporter. Niegroźny, broń ręczna. Taktyczny łapie źródło w bramie kopalni, dwieście pięćdziesiąt cztery metry, jestem gotowy do otwarcia ognia. – Szafa mówił spokojnie i rzeczowo. – Rozkazy?

– Czekać. Żadnych działań ofensywnych! – McNamara niemal krzyknął.

– Rozumiem, nie otwieram ognia.

McNamara kiwnął głową i odetchnął, choć zamknięty w brzuchu transportera kaemista nie

mógł tego zobaczyć. Ponad dwieście metrów... demonstracja, nic więcej, natychmiast odezwała się myśl w głowie Wierzbowskiego. Wojskowy w ogóle nie strzelałby do transportera z karabinu.

A jeśli już by to robił, to chociaż zadbałby o to, żeby blok taktyczny pojazdu – w gruncie rzeczy dość głupi od czasu odłączenia SI – nie miał szans go namierzyć. A zatem cywil. A cywil na tę odległość nie jest groźny.

– Wychodzimy. – Sierżant spojrzał na czekającego już przy drzwiach Sokole Oko. –

Spokojnie. Broń na ramieniu. Jakby nic się nie stało.

Kapral kiwnął głową i pierwszy wyszedł na zewnątrz.

Kolejny strzał nie padł, ani wtedy, ani później, gdy na ulicy była już cała czwórka.

Pokonanie kilkunastu metrów do pojazdu zajęło im niekończące się pięć sekund. Wierzbowski złapał się na nieustannym zerkaniu na potężną bramę kopalni. Mimo całej wiedzy, jaką szeregowcowi zdążyło przekazać doświadczenie, świadomość, że ktoś być może właśnie

przymierza się do kolejnego strzału, sprawiła, że poczuł się bezpiecznie dopiero w transporterze.

– Mają broń! – Pojazd ruszył w tej samej chwili, gdy Kicia ciężko usiadła na stanowisku. –

Co teraz?

Sierżant był już w drodze na stanowisko dowodzenia, więc nawet się nie odwrócił.

Odpowiedział za to Sokole Oko.

– Pewnie jakiś pojedynczy karabin z cywilną amunicją, może kilka pistoletów. Nawet nie zadrasnąłby pancerza. Wiadomo było, że jakieś pochowali, Cynthia. Gorzej, że jej użyli.

– Pewnie, że gorzej – żachnął się Wierzbowski. – Teraz kilku bohaterów sobie do nas

postrzela, a my będziemy tu chodzić i zdobywać popularność pełnymi pancerzami i palcami na spustach.

– Oni już nic więcej nie muszą robić, Marcin. – Sokole Oko spojrzał na stanowisko

dowodzenia i pracującego przy nim McNamarę. – Sierżant właśnie melduje incydent. Porucznik Cartwright będzie wiedzieć, skąd padł strzał. Wie też, że przy bramie kopalni zawsze są strażnicy.

Rejestrowani. Musieli zobaczyć strzelca. Ale przecież nikt go nie złapał, nikt nas nie wezwał. Więc uznali, że go nie widzą.

– Co się teraz stanie?

– Teraz... Zapewne porucznik uzna, że dobrze jest poszukać świadków ataku na nas. Będzie łatwiej, niż szukać mordercy, o którym nic nie wiemy.

26 maja 2211 ESD, 05:26

Świt na Bagnie niewiele różnił się od nocy. Ot, niebo z czarnego robiło się stalowoszare.

W całej Dwunastce oświetlenie przeszło na tryb „dzienny”. Gdzieś idealnie wykalkulowano poziom mocy, przy którym od razu było widać, że lampy są włączone, i jednocześnie ani trochę nie poprawiało to widoczności.

Cartwright kazała całemu personelowi zjawić się na zewnątrz i teraz nocna zmiana kopalni w milczeniu patrzyła, jak transporter wtacza się na dziedziniec za bramą w asyście pierwszej i drugiej drużyny.

Trzydziestu sześciu ludzi. Mężczyźni i kobiety, strażnicy z bramy, operatorzy ciężkiego sprzętu, kontrolerzy środowiskowi, technicy, administracja.

Cartwright wyprzedziła swój oddział i podeszła do stojącego nieco przed innymi szefa

zmiany. Peter Duvall, tak się chyba nazywał – spróbował sobie przypomnieć Wierzbowski, patrząc na brodatego olbrzyma w błękitnym kombinezonie roboczym. Spokojny, ugodowy człowiek, doskonały zarządca, bardzo szanowany w całej Dwunastce. Porucznik sięgała cywilowi może do piersi, co wywołało kilka uśmieszków wśród górników.

Sam Duvall zachował całkowicie kamienną twarz.

– Witam. – Głos Jeyne Cartwright mógłby ciąć stal. – Przykro mi, że jestem zmuszona

działać w ten sposób, ale jak pan zapewne wie, sytuacja jest trudna.

– Ma pani na myśli morderstwa.

– Mam na myśli śmierć dwóch osób, owszem, ale nie tylko. Godzinę temu ktoś ostrzelał

moich ludzi. Z terenu kopalni.

Wierzbowski zdążył odetchnąć kilka razy, nim kierownik odpowiedział.

– To musi być jakaś pomyłka. Żaden z moich ludzi nie mógłby...

– To nie była pomyłka. – Nie dała mu dokończyć. – Ponieważ w tym czasie pan był osobą

odpowiedzialną za kopalnię, zwracam się właśnie do pana. Jak mniemam, ktoś znajdował się na wartowni?

– Ale poruczniku, wobec zaniżonego składu osobowego zmiany... – Duvallowi po raz

kolejny nie dane było dokończyć. Tym razem przerwała mu Isaksson, która jak bomba wypadła z transportera i podbiegła do Cartwright. Szczeniak i Bueller spojrzeli po sobie pytająco i niemal jednocześnie wzruszyli ramionami. Thorne westchnął ciężko. Wierzbowski zmarszczył brwi, próbując bezskutecznie wyłowić słowa ze ściszonego meldunku radiowca. CJ był wyraźnie zdenerwowany – przestępował z nogi na nogę i lekko zaciskał i rozluźniał dłonie.

Porucznik zapytała o coś ściszonym głosem, po czym kiwnęła głową po wysłuchaniu

odpowiedzi szeregowca. Wreszcie odwróciła się do Duvalla.

– ...Pan mówił coś o problemach? – Zmiana tonu była praktycznie niewyłapywalna dla

kogoś, kto nie miał do czynienia z Jeyne Cartwright. Ale Marcin rozpoznawał ją bezbłędnie. Tryb podjętej decyzji.

– Prawdę mówiąc, pani porucznik, nie wystawiamy ludzi na bramie. Nie ma powodu,

a zmiany i tak są za małe, żeby wyrabiać z pracą. – Duvall mówił niepewnie, jakby wolniej i z większym namysłem. Musiał się domyślać, że meldunek Isaksson nie był raczej z tych dobrych.

– Rozumiem. – Kiwnęła głową. – Tego się właśnie mogłam spodziewać. Sierżancie Niemi?

Dowodząca drugą drużyną niemal białowłosa Finka wystąpiła z szeregu.

– Proszę zaaresztować pięć osób wedle swojego wyboru.

Żołnierze spojrzeli po sobie. Ktoś potrząsnął głową, jakby nie do końca uwierzył w to, co usłyszał. Stojącemu obok Wierzbowskiego Szczeniakowi wyrwało się ciche przekleństwo. Grupa górników zafalowała i pośród rozbudzonych szeptów rozległo się nawet kilka głośniejszych protestów. Cartwright przeszła się wzdłuż pierwszego szeregu cywilów.

– Jestem przekonana, że w tak małej społeczności wieści rozchodzą się szybko. – Słowa

porucznik wzniosły się ponad wydawane cichym półgłosem rozkazy Niemi. – Ale skoro nie ma podejrzanych... Macie dwadzieścia cztery godziny na dostarczenie mi winnych. W przeciwnym wypadku konsekwencje poniosą dzisiejsi aresztanci.

Jedna, druga, potem kolejne osoby były wyławiane z grupy. To nie mogło pójść gładko.

Koloniści są przyzwyczajeni do twardego życia, przyzwyczajeni do stawiania oporu trudnym, potencjalnie śmiertelnym warunkom panującym na innych światach. Patrzyli na uzbrojonych i opancerzonych żołnierzy raczej z respektem niż strachem. A teraz i ten respekt topniał w oczach.

Ktoś odepchnął podchodzącego O’Bannona. Żołnierz zareagował instynktownie, jak na

szkoleniu. Krok w tył, opuszczenie lufy. Przed wystrzałem powstrzymał się w ostatniej chwili, wyhamowany ostrym: „Stój!” Niemi. Drugi cywil już miał w ręku ciężki i nieprzyjemnie kanciasty próbnik. Trzeci ruszał właśnie na pomoc kolegom, kiedy zderzył się z olbrzymim, szerokim w barach Neve’em. Kolba broni erkaemisty zatoczyła krótki łuk i uderzyła górnika w twarz, rzucając go na ziemię. Drużyna Wierzbowskiego też zareagowała. Szafa ruszył już naprzód, a CJ

unosił właśnie niepewnie karabin, kiedy Sokole Oko położył mu rękę na ramieniu.

– No co? No co? – Szeregowiec niemal krzyknął, patrząc z pretensją na Hiszpana.

Naprawdę za to krzyknął McNamara.

– Nikt nie rusza się bez rozkazu! – Głos sierżanta zatrzymał ruszających żołnierzy w pół

oddechu. Z niewiadomych powodów zamarli też górnicy.

– Każe im pani otworzyć ogień, poruczniku? – Duvall nadal stał o trzy kroki od Cartwright.

Nie patrzył na kolonistów, nawet się na nich nie obejrzał, jakby doskonale wiedział, co się wydarzyło. – Pozabija pani moich ludzi tylko dlatego, że nie widzieli sprawcy?

– Zrobię to, panie Duvall, jeśli będziecie mi przeszkadzać w pełnieniu obowiązków.

Naprawdę to zrobię.

Nikt się nie poruszył. Cartwright przesunęła wzrokiem po skotłowanej grupie za plecami kierownika zmiany.

– Ale nie chcę walki. Niech pan wybierze te pięć osób. Wedle własnego uznania. Albo

winnego. Pański wybór. Sierżancie, zabierzcie ludzi! – Przemieszani z górnikami żołnierze powoli cofnęli się na wysokość transportera. – Jedna minuta, panie Duvall. I to moja ostatnia oferta.

Podziw wzbudzał posłuch, z jakim górnicy wykonywali polecenia Petera Duvalla, brak

jakiegokolwiek komentarza z ich strony. Pięć osób, które miały się stać więźniami, zostało wybranych niemal natychmiast, bez dyskusji i kłótni.

– I to rozumiem – parsknął Szczeniak, kiedy górnicy wchodzili do transportera. – Powinni wiedzieć, że nie będą z nas robić idiotów.

– Wzięcie zakładników nie jest chyba najlepszym pomysłem, choć ja się tam nie znam. –

Thorne przesunął wzrokiem po pozostałych cywilach zgromadzonych na placu. Wrogość niemal emanowała z grupy i jedyną rzeczą, która zdawała się powstrzymywać otwartą agresję, była osoba samego Duvalla. Kierownik mówił coś do swoich ludzi i tamci słuchali, a przynajmniej takie dało się odnieść wrażenie.

– Cartwright nie miała wyjścia. – Bueller wzruszyła ramionami. – Kryją przestępcę i nawet nie próbują tego zamaskować. Jeśli któryś wyskoczy, pierwsza właduję w niego serię, a potem jakoś się wytłumaczę.

– Świat drży na myśl o twojej determinacji.

– Zamknij się.

– Ale wiesz, przyda się. – Szeregowiec nagle spojrzał na Bueller i przez chwilę stojący obok Wierzbowski pomyślał, że w Thornie coś się obudziło, jakby kandydat na podoficera, którego widział McNamara i Sokole Oko, wyjrzał zza pozy, którą normalnie przybierał. – Tracimy kontrolę.

To wszystko zaczyna przyspieszać i niedługo w ogóle tego nie będzie się dało zatrzymać. A wtedy naprawdę będziesz mogła postrzelać.

Kobieta tylko parsknęła i pokręciła głową. Ale nie powiedziała nic więcej, w milczeniu przypatrując się znikającym we wnętrzu transportera górnikom.

Lawina.

Marcin Wierzbowski nigdy nie widział prawdziwej lawiny, ale sporo o nich słyszał, jeszcze na szkoleniu. Oglądał też holoprojekcje.

Najpierw toczy się kilka kamyków, można ich nawet nie zauważyć. Ale one popychają

następne, trochę większe. A potem kolejne, aż w końcu jest ich tyle, że miażdżą wszystko na swojej drodze. Jakoś nigdy nie potrafił sobie wyobrazić momentu, w którym z kilku małych kamieni powstaje niszcząca fala porywająca ludzi i maszyny, spychająca z drogi nawet potężne sześćdziesięciotonowe spartany, rzucając je niczym plastykowe czołgi zabawki, niedbale, do góry nogami albo z zerwanymi wieżami.

Teraz Polak patrzył na twarze pozostałych na placu cywili, słuchał rozkazów McNamary

i Niemi, odpalanego transportera i cichych przekleństw Szczeniaka.

I wyławiał odgłos ocierających się o siebie kamieni.

Isaksson powiedziała im, jak tylko dotarli na garnizon. Oczka coś wyłapały, ponad

pięciominutowy kontakt. Zdarzało im się mylić, oczywiście, zwłaszcza na Bagnie, gdzie sensory w ogóle trochę wariowały. Ale jakoś nikt nie wierzył, że to właśnie miał być taki przypadek.

Ledwo umieścili więźniów w dwóch pomieszczeniach wyznaczonych na areszt, a już szli na odprawę.

Trzeciej drużynie dostał się patrol. Ekipa Sancheza przyjęła ten rozkaz nieomal

entuzjastycznie, choć oznaczał on błądzenie we mgle i bazowanie wyłącznie na przekazywanych przez radio informacjach o namiarach. I to namiarach co najmniej niepewnych, bo nikt nie mógł

zagwarantować, że oczka odezwą się znowu. Ale to była normalna sytuacja bojowa. Wiadomo było, jak postępować z wrogiem, wróg to sytuacja taktyczna, informacje o wsparciu, teren, uzbrojenie, warunki pogodowe.

Wiadomo, co zrobić, kiedy wróg pojawi się na celowniku.

Mający zostać w Dwunastce ludzie McNamary podeszli do swojego zadania na różne

sposoby. Bueller wydawała się zadowolona, że nie musi wybierać się w teren, Szczeniak cieszył się otwarcie. Z kolei Thorne po prostu wzruszył ramionami, a Szafa rozmawiał ściszonym głosem z Kicią, która chyba wolałaby iść na patrol, niż pilnować więźniów. CJ właściwie i tak był jakby na patrolu, bo musiał zmienić Kudłatego przy sensorach w sali kontrolnej, gdzie zniknęli też Cartwright i McNamara. Ten ostatni na odchodnym wymienił tylko kilka uwag z Sokolim Okiem.

Zaczęło się, kiedy tylko wyszli z pomieszczenia.

– Może już jednak pora wezwać tu posiłki, co? – Bueller wbiła spojrzenie w drzwi, za

którymi zniknęła cała kadra dowódcza plutonu. – Może byście tak w końcu o tym pomyśleli?

– Porucznik na pewno ma swoje powody... – zaczął Sokole Oko.

– Wiesz, gdzie mam jej powody? Głupia baba po prostu nie chce, żeby ktokolwiek

pomyślał, że nie da sobie rady. Bo musi udowodnić, Bóg jeden wie komu, że jest prawdziwą panią żołnierz, a nie zwykłą idiotką z syndromem braku jaj!

– Jane.

– Nie Jane’uj mi tutaj, Sokole Oko, wiesz, że mam rację! Mam tego powyżej wszystkiego.

Gdzie jest, kurwa jego mać, nasze wsparcie? Co jeszcze ma się stać, żeby Cartwright była łaskawa je w końcu wezwać? Atak dywizji pancernej? Nalot strategiczny?

Nabrała oddechu i popatrzyła wyzywająco na podoficera. Ten jednak milczał.

– Wiesz, Sokole Oko, Bueller niegłupio kombinuje. – Szafa przyglądał się uważnie

grzbietom swoich dłoni. – To się chyba kwalifikuje na ściągniecie wsparcia, zwłaszcza że mamy tu możliwość wrogiego ataku.

– Wiem, jak to wygląda. Ale Cartwright nie jest głupia. – Kapral nie podniósł głosu. –

Widzi, jak wygląda sytuacja. Była z nami, kiedy o mało nie doszło do zamieszek.

– Mnie się wydaje, że ona naprawdę wierzy w to, że zakładnicy podziałają. – Kicia mówiła tak cicho, że siedzący tuż obok Wierzbowski ledwo ją słyszał.

– Nie wiem. Nie sądzę. – Szeregowiec przypomniał sobie nieprzyjemne wrażenie sprzed

kopalni. – Po prostu mamy coraz mniej możliwości.

– Mniej?

– Mniej, bo i my musimy reagować, i oni też muszą. Od chwili wypadku wszystko idzie jak po sznurku. – Marcin potrząsnął głową. – Jak w lawinie.

– Mniej, bo nikt nam nie pozwolił zadziałać, jak należy. – Szczeniak jakimś cudem usłyszał

ściszoną rozmowę. – Powinniśmy byli tam im wygarnąć, a nie bawić się w głaskanie po łebkach.

– Szczeniak ma rację. Kropnęlibyśmy jednego, drugiego i żadnemu by nie przyszło do

głowy iść na nas z młotkami. Ośmiomilimetrowe argumenty działają zawsze najlepiej. – Bueller poklepała karabin.

– Taa, jasne – wtrącił się siedzący dotąd cicho Thorne. – Wyjęliśmy jednego przypadkiem, zabili jednego z naszych. Jestem pewien, że załatwienie jednego – dwóch sprawi, że się uspokoją.

W końcu już raz to zrobili.

– Zabili jednego z naszych! – Szczeniak wyrżnął pięścią w leżący obok niego na stoliku hełm.

– Taa, my teraz zabijemy jednego z nich. A potem walniemy im nasz znak na ścianie w ich dzielnicy.

– Thorne...

Dyskusje ucięły otwierające się drzwi. Natychmiast. Każdy żołnierz ma prawo się wściekać, nawet każdy ma prawo sarkać na dowódców. Ale żaden przy zdrowych zmysłach nie zrobi tego w ich obecności. Kiedy dowódca pełni swoją funkcję, jest nieomylny. Nawet balansująca na krawędzi furii Bueller i Szczeniak o niewyparzonym języku świetnie rozumieli tę zasadę. Dlatego właśnie Colin McNamara wszedł do idealnie cichej sali.

– Kapralu, drużyna na pozycje wartownicze wokół garnizonu. Wydać amunicję

antyrozruchową, dołączę do was niedługo.

Sokole Oko bez słowa ruszył do wyjścia.

– Ktoś do nas leci? – Siedem głów równocześnie zwróciło się w stronę sierżanta.

– Nie.

Ktoś – chyba Bueller – zaklął cicho. Szczeniak parsknął tylko śmiechem, który jednak

natychmiast zdusił. Szafa sięgnął po hełm.

Sokole Oko kiwnął tylko głową i kiedy dowódca odwrócił się i zamknął drzwi, już był

w trakcie wydawania rozkazów.

– Robert i Jane. Druga zostaje wewnątrz pilnować więźniów. Zasuwajcie do sierżant Niemi po rozkazy. Reszta ze mną, najpierw po amunicję, potem na zewnątrz.

– Dzięki – burknął z przekąsem Szczeniak. – Właśnie tego potrzebowaliśmy.

– Nie masz najgorzej. – Wierzbowski z lekką zazdrością patrzył na pozostających wewnątrz koszarów. – Tutaj to na pewno nic się nie wydarzy.

– Wściekli górnicy i zakaz zrobienia z tym czegokolwiek. Znasz Niemi, nawet nie będzie można odpysknąć. – Żołnierz wzruszył ramionami. – Zamienisz się?

– Na eksponowane wartownicze stanowiska, gdy wróg kręci się w okolicy, a lokalni łakną krwi? W każdej chwili.

– Po prostu nie stój w widocznym miejscu. Choć, oczywiście, to może być tylko mój głupi pomysł. – Szczeniak skrzywił się ironicznie.

– Pomyślę nad tym. – Marcin odwrócił się i ruszył za wychodzącymi. – Baw się dobrze –

rzucił jeszcze przez ramię.

Przez pierwsze dziesięć minut na swoim stanowisku nieopodal wejścia do koszar Polak

wyobrażał sobie amerykańskich strzelców cicho zajmujących pozycje w co lepszych punktach obserwacyjnych Dwunastki. Żaden z filtrów wizyjnych nie wyłapywał kontaktów, ale podświadomość była silniejsza. Niemal słyszał metaliczny odgłos wprowadzanego do komory pocisku i cichy szum zgrywającej się optyki. Prawie mógł zobaczyć własną sylwetkę w okularze celownika.

Przetasował karty, ale z nerwów upuścił talię, która rozsypała się wokół niego po

kratownicy. Myślał, że pozbierał wszystkie karty, ale kiedy przejrzał je później, okazało się, że brakuje króla kier. Zgubiona figura nie mogła być dobrą wróżbą.

Głupota, skarcił umysł uparcie podsuwający mu niepokojące wizje. W Dwunastce była

tylko gromada cywili, a wróg musiałby przekroczyć perymetr, w dodatku z depczącymi mu po piętach ludźmi Sancheza. Kilkukrotne powtórzenie sobie półszeptem tej argumentacji w końcu zadziałało – a może po prostu wzrósł jego poziom tolerancji na adrenalinę – i kolejne dwa kwadranse Wierzbowski spędził nieomal znudzony, patrząc na hipnotycznie mrugające światła na kopalnianej wieży.

Zapalił. Na wartach polowych było to niedopuszczalne, ale tutaj po pierwsze był dzień, a po drugie i tak nie sądził, żeby rozżarzona końcówka papierosa odkryła jego pozycję jakiemuś snajperowi.

Po półgodzinie dowodzenie przejął McNamara. Zamienił kilka słów z Sokolim Okiem, ale

radio nie wychwyciło, o czym rozmawiali.

Punktualnie o dziewiątej w powietrzu rozbrzmiało basowe buczenie systemu chłodniczego

generatorów kopalni rozpoczynającej kolejną sekwencję pracy.

Ktoś – chyba Szafa – zaczął cicho pogwizdywać, nie wyłączając mikrofonu. Po chwili

przyłączyło się do tego rytmiczne cmokanie Kici. Wierzbowski zawtórował im pstrykaniem paznokciem w mikrofon. CJ zanucił cicho do taktu.

Odegrali Szarą Strażnicę i Wrócę przed świętami. Brakowało im tylko wokalu.

Przyszli właśnie wtedy, kiedy przestał już o nich myśleć. Nie hałasowali w ten

charakterystyczny nerwowy sposób, jak zwykle czyni niepewna grupa ludzi, żeby dodać sobie odwagi. Kilku niosło jakieś narzędzia, ale większość szła z pustymi rękoma. Zdecydowanie, równym tempem, bez tych momentów zwalniania, kiedy pozornie zdeterminowana grupa cofa się przed konfrontacją.

Może ze sto pięćdziesiąt osób. Wcale nie tak wiele na szerokiej ulicy kolonii, ale w jakiś sposób tworzyli tłum. Radio Wierzbowskiego rozbrzmiało niepewnymi pytaniami, kiedy kolejni żołnierze dostrzegali milczącą procesję.

– Sierżancie? – Kicia poruszyła się na swoim stanowisku, starając się złapać wzrokiem

McNamarę.

– Nie widzę broni palnej, ale w takiej grupie mogę się mylić. Rozkazy? – Szafa

energicznym krokiem wyłonił się zza rogu kilka sekund po pytaniu dziewczyny. Broń erkaemisty nie miała wielofunkcyjnego granatnika, więc Szafa nie dysponował nawet skromnym marginesem czterech pocisków nieprzeznaczonych do zabijania. W tej chwili jednak zdawał się tym nie przejmować.

– Z tej strony nikogo. Czekam – rozległ się w słuchawkach głos Sokolego Oka stojącego

z drugiej strony budynku.

– Czekać. Gotowość, ale nikt nie podnosi broni. Nie mierzymy. – Rosły podoficer ruszył

powoli ze swojego stanowiska naprzeciw nadchodzącym. – Dowodzenie, mamy około stu do stu pięćdziesięciu kontaktów, cywile, brak widocznej broni – rzucił jeszcze na otwartym kanale i ruszył

naprzeciw zbliżającej się grupy.

Kicia spojrzała na Wierzbowskiego przerażonym wzrokiem, a szeregowiec odruchowo

zacisnął ręce na broni. Odnotował jeszcze gdzieś z boku delikatne uniesienie lufy erkaemu Szafy.

Marcin zgadywał, że oboje myślą dokładnie to samo, co on.

Za chwilę tamci otoczą dowódcę i nie będzie się dało strzelać, a wtedy zostanie ich piątka przeciw ponad stu kolonistom.

I nagle zwolnili.

Szli niezmiennym tempem aż do tego miejsca, ale kiedy McNamara stanął naprzeciw nich,

zwolnili, a w końcu zatrzymali się kilka kroków od niego, mimo że sierżant broń trzymał nadal na ramieniu, wyciągając obie ręce dłońmi do przodu w ich stronę. A może właśnie dlatego?

Szeregowy potrząsnął głową z niedowierzaniem i rozluźnił chwyt na broni, patrząc na

wymianę zdań pomiędzy Colinem McNamarą a kilkoma zapewne najgłośniejszymi cywilami.

Z odległości ponad trzydziestu kroków nie słyszał, o czym dowódca rozmawia z przybyłymi.

Czasem ktoś krzyknął coś niezrozumiale, a kilka osób to podchwytywało, ale nie dało się wyłapać słów. Niektórzy gestykulowali.

Ktoś ruszył naprzód, ale widząc, że jest sam, zawahał się i w końcu cofnął.

Kilkanaście metrów obok Marcina wymierzona w ziemię lufa broni Szafy podskoczyła na

ułamek sekundy w górę, ale zaraz powróciła do przesuwania się lekko w ślad za wzrokiem wypatrującego zagrożeń żołnierza. Kicia nerwowo przygryzała wargi, spoglądając to na McNamarę, to na Wierzbowskiego.

Paradoksalnie jej niepewność sprawiała, że Polak czuł się lepiej. W pewien sposób

usprawiedliwiała jego własne wątpliwości, wiedział, że nie tylko on sam się waha. W grupie wartowniczej chyba tylko ona myślała podobnie do Wierzbowskiego.

McNamara był sierżantem, do tego o wiele starszym od szeregowca. Zawsze sprawiał

wrażenie, że wie, co robić. Co więcej, nie wahał się w trudnych sytuacjach. Była to cecha, która budziła zazdrość Wierzbowskiego, ale jednocześnie ustawiała dowódcę na pozycji osoby zupełnie innego gatunku. Podobnie zresztą było z Sokolim Okiem, zdającym się – pomimo spokojnego głosu i pojednawczego tonu – czasem w ogóle nie być człowiekiem.

Szafa... Szafa, kiedy opuszczał garnizon, stawał się maszyną do prowadzenia wojny,

pozbawioną ludzkich uczuć, posłuszną rozkazom niemal bez mrugnięcia okiem. On i Weiss byli pod tym względem podobni – wydawali się odpowiedzią na modlitwy oficerów frontowych o wzorcowych żołnierzy.

Pośród tych ludzi Kicia była... normalna. Bała się czasem, nie rozumiała pewnych rzeczy, denerwowała się w widoczny sposób, popełniała błędy. I podczas gdy Marcin miał w oddziale kilka osób, do których czuł respekt albo szanował ich zdanie, jasnowłosą felczerkę po prostu lubił.

Pomachał do koleżanki, bardzo licząc na to, że jego uśmiech kwalifikuje się jako

„uspokajający”. Chyba zadziałał, bo dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Wtedy właśnie drzwi garnizonu się otwarły.

– Oboje, za mną. – Cartwright, przechodząc, nawet na nich nie spojrzała. Kicia poruszyła tylko wargami w bezgłośnym „ups” i oboje ruszyli za szybko idącą porucznik.

Miała hełm i pancerz, a na ramieniu karabin. Cywile rozpoznali ją dopiero, kiedy cała trójka podeszła na kilka kroków.

– Wypuść O’Connelów!

– W końcu przyszła!

– I Mulligana!

– Głupia dziwka!

Grupa ruszyła w jej stronę, ale natychmiast zwolniła, kiedy prowadzący zorientowali się, że musieliby wpaść na stojącego nieruchomo sierżanta. Kicia uniosła niezdecydowanie lufę, nadal jednak mierząc w ziemię. Wierzbowski nerwowo przebiegł wzrokiem po demonstrantach. Teraz, kiedy był bliżej, co prawda zaczął dostrzegać więcej szczegółów, za to całkowicie zatracił ogląd całej sytuacji.

Na przykład, dopiero teraz zauważył, że każdy z górników ma zieloną opaskę na ramieniu.

Żywy kolor przywodził na myśl te fragmenty wycieraczki w sekcji mieszkalnej, które nie były przybrudzone od ubłoconych podeszew.

– Sierżancie. – Cartwright stanęła obok McNamary. Żołnierz skinął głową i cofnął się o pół

kroku.

Choć pancerz i hełm sprawiały, że wydawała się większa, Jeyne Cartwright nadal wyglądała przy podoficerze jak dziecko. W przeciwieństwie do sierżanta nie robiła pojednawczych gestów.

Stała wyprostowana, z rękoma założonymi za plecy, w milczeniu wpatrując się w stojący naprzeciw tłum.

Z jakiegoś jednak powodu koloniści w końcu przestali pokrzykiwać i stopniowo na ulicy

zapanowała cisza, naruszana tylko przez pracującą w oddali maszynerię kopalni.

– Wasz protest został odnotowany – zaczęła porucznik – i, obawiam się, nic nie możecie nim osiągnąć. Więźniowie będą zwolnieni, kiedy tylko zostanie mi wydany winny zamachu na moich ludzi.

– Nie są niczemu winni! – krzyknął ktoś i kilka głosów natychmiast dołączyło.

– To zbrodnicze zasady!

– Wypuścić ich!

– Pieprzcie się z waszą jebaną sprawiedliwością!

– Jeśli ktokolwiek myśli, że demonstracja wpłynie na moje decyzje, myli się – Cartwright kontynuowała, nie podnosząc głosu, ale pośród krzyków pewnie mało kto ją słyszał.

– Wypierdalaj z naszego domu!

– Zabieraj swoje pieski i znikaj!

Ktoś rzucił kamieniem, który przeleciał pomiędzy McNamarą a stojącą może o dwa kroki

od niego oficer.

Cartwright nie zareagowała.

– Nie chcemy uciekać się do rozwiązań siłowych. Rozejdźcie się do domów i przyjdźcie

kilkuosobową grupą, a będziemy rozmawiać – mówiła dalej tym samym tonem.

Kolejny kamień – a raczej, jak zauważył Wierzbowski, jakiś kawałek metalu – poszybował

ponad tłumem. Ten był celniejszy. Kicia jęknęła i zatoczyła się lekko po uderzeniu w hełm.

– Ward, krótki serie ponad demonstracją. – Oficer cofnęła się o krok.

– Szafa, n... – Seria z erkaemu przerwała sierżantowi w pół słowa. Tłumek zafalował. Kilku padło na ziemię, niektórzy zaczęli uciekać. Kilkunastu ruszyło do przodu.

Marcin przeładował granatnik kryjący antyrozruchowe pociski i wypalił do biegnącego na niego szefa działu energetycznego Dwunastki. Z kilku kroków nie mógł chybić. Mężczyzna złożył

się wpół, kiedy gumowy pocisk trafił go w brzuch. Biegnący za nim Bob, właściciel pubu przy głównej ulicy, potknął się i rozłożył jak długi na mokrym betonie ulicy. Kawałek dalej McNamara zrobił krótki krok do przodu, stając pomiędzy napastnikami a Cartwright. Pierwszemu wystrzelił

antyrozruchowym pociskiem w klatkę piersiową niemal z przyłożenia. Cywil poleciał do tyłu, wypluwając mgiełkę krwi. Kolejny zamachnął się na sierżanta kluczem, ale trafił w pancerz.

Żołnierz uderzył go metalową kolbą karabinu, wywołując krótki krzyk.

Wierzbowski zobaczył jeszcze, jak przerażona Kicia, leżąc na ziemi, strzela do

pochylającego się nad nią olbrzyma w niebieskim kasku ochronnym. Pocisk musiał trafić w brodę, bo głowa mężczyzny podskoczyła jak po uderzeniu młotem.

Kolejne serie Szafy rozdzierały powietrze, a nad walką rozbłyskiwały jasne linie „co piątego smugowego”.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю