Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 9 (всего у книги 22 страниц)
– Inne zadanie – ucięła krótko Niemi. – Podporucznik Delacroix i jego saperzy mają
wychodzić w teren w ciągu dwóch godzin, Cartwright chce mieć przygotowany grunt pod obronę.
Nasz pluton zostanie podzielony na dwie grupy. Zadaniem drugiej i trzeciej drużyny będzie osłona ludzi Delacroix. To potrwa według planu mniej więcej dziewięć godzin. Dowódca chce tam pełen perymetr, na wypadek gdyby Amerykanie puścili jakieś dalekie rozpoznanie.
Siedzący nieopodal Szczeniak skrzywił się z dezaprobatą, a O’Bannon westchnął cicho, ale poza tym druga drużyna powstrzymała się od komentarzy. Magia sławy sierżant Niemi, która podobno służyła już podczas Dnia, działała niezawodnie. Czasem Marcin zastanawiał się, dlaczego to nie Finka była zastępcą Cartwright.
– Pierwsza ma robotę głębiej na Przesmyku, za godzinę macie się zgłosić u porucznik po dokładne wytyczne. To wszystko.
Istnieje pewne szczególne uczucie, które przychodzi zawsze po ostatnich słowach odprawy.
Niezależnie od tego, jak ciężko mają wyglądać nadchodzące godziny, zaraz po rozdzieleniu zadań da się wyczuć mobilizację, nagłą falę dobrego nastroju przepływającą przez wszystkich zebranych.
Poczucie celowości.
Świadomość planu, który jest wprowadzany w życie i teraz należy go tylko nie popsuć.
Trasa patrolowa, strefa Przesmyku 209
19 czerwca 2211 ESD, 10:36
Prowadzona przez Sokole Oko drużyna szła wzdłuż Przesmyku od ponad dwóch godzin.
Wierzbowski zdołał zachować jako takie poczucie czasu tylko dzięki częstemu zerkaniu na zegarek.
Bagno nie było dobrym terenem do prowadzenia wojny. Na szczęście dla piechoty miało to najmniejsze znaczenie. Wbrew nazwie na mokradłach niewiele było miejsc, gdzie można było łatwo postradać życie. Zapaść się po biodra, owszem. Zgubić się i chodzić w kółko przez cały dzień – jak najbardziej. Popaść w obłęd – naturalnie. Ale dać się wciągnąć pod muł – to się nie zdarzało.
Z piechotą Bagno walczyło inaczej, subtelniej, ale na dłuższą metę o wiele skuteczniej.
Co innego pojazdy – te planeta pochłaniała jak najbardziej fizycznie. Nic cięższego od poduszkowca nie mogło opuszczać kompozytowej sieci dróg oraz nielicznych oznakowanych terenów, gdzie twardszy grunt podchodził blisko pod powierzchnię czarnej wody. Ci, którzy ignorowali to zalecenie, kończyli zapadnięci po burty w grząskim gruncie, skazani na porzucenie pojazdu lub oczekiwanie na pomoc. Ale niełatwo jest podciągnąć dźwigi w podmokłym terenie.
Mokradła wokół kolonii Bagna były istnym cmentarzyskiem ciężarówek, ciągników i podobnego sprzętu. Prawdziwym świadectwem, że planeta nie dała się zdominować.
Dlatego tereny, po których dało się prowadzić ciężki sprzęt, były ogromnie ważne.
Przesmyk 209, szerokości około kilometra i długości ośmiu, stanowił jeden z takich właśnie obszarów. Jako jedyna przejezdna trasa prowadząca dokładnie na odsłonięte flanki sił głównych Czterdziestego Regimentu był również piętą achillesową planu generała Valeriego. Właściwie, o ile Wierzbowski dobrze zrozumiał zamysł porucznik Cartwright, plan ten miał całkiem sporo pięt.
Tysiąc rzeczy mogło w nim pójść nie tak. Zgrupowanie „Bastogne” mogło w końcu oderwać się od batalionu von Zangena. Amerykańska flota mogła zająć orbitę. Zwiad mógł źle ocenić siły przeciwnika. Wreszcie bitwa mogła po prostu nie przebiegać dokładnie tak, jakby sobie tego życzyli. W takich momentach Marcin cieszył się, że nie jest oficerem i martwić się musi tylko o swoje zadanie. I tak nie było lekko.
Jeśli wierzyć porucznik, żaden nieprzyjacielski oddział nie miał szans dotrzeć do Przesmyku przed nadejściem poranka. Z drugiej strony, Cartwright otrzymywała dane z tego samego źródła, które wpakowało ich w walkę ze Sto Pierwszą. W tej sytuacji instynkt samozachowawczy nakazywał traktować uspokajające informacje z niejaką rezerwą.
Okolica nie pomagała zachować optymizmu.
Kiedy pojawili się na Bagnie po raz pierwszy, Wierzbowski sądził, że przyzwyczai się do Mgły. Tak samo myślał miesiąc później, kiedy wychodzili na patrole z olbrzymiego kombinatu Dwunastki.
Teraz wiedział, że nie potrafi. Mleczny opar nie sięgał wysoko. Kiedy spojrzał w górę, mógł
zobaczyć niebo, czasem nawet całkiem wyraźnie. Nieliczne wzgórza na niemal idealnie nizinnym skolonizowanym terenie Bagna czasem wyrastały ponad granice bieli, niczym sterczące z morza skały. Poniżej jednak Mgła władała niepodzielnie.
Idąc na skrzydle szyku pierwszej drużyny, Polak obserwował zmarszczkę, która ciągnęła się na czarnej wodzie nie dalej niż kilka kroków od jego stopy. Czasami miał absolutną pewność, że była przywidzeniem. W innych momentach zdawała mu się bardziej realna niż ledwo widoczne, rozmyte dzięki maskującym CSS-owym pelerynom sylwetki Szafy i CJ-a.
Zdążył trzy razy sprawdzić ją po kolei wszystkimi filtrami obrazu, jakie udostępniały
wojskowe gogle wizyjne, a raz nawet rzucił grudą błota, ale oczywiście nic to nie dało. Zmarszczka po prostu zniknęła na moment, by po chwili pojawić się niemal dokładnie w tym samym miejscu.
Człowiek, kiedy był za długo we Mgle, świrował. A może po prostu dopiero wtedy zaczynał
widzieć?
– Jesteśmy na miejscu. – Głos Sokolego Oka w słuchawce wyrwał Wierzbowskiego
z zamyślenia. – Carlos, przygotuj sprzęt, rozstawimy tutaj pierwszy zestaw, potem wracamy.
Porucznik mówiła, że przekaźnik ma być co pół kilometra, ale myślę, że na wszelki wypadek możemy rozstawić je trochę gęściej.
– Nie ogarniam tego przejebanego planu – narzekał CJ. Wraz z Szafą postawili w błocie
skrzynię, którą dźwigali. – Aktywne sensory to chujnia, a nie rozwiązanie. To się rozkłada przy stałych posterunkach! Cartwright liczy, że tamci będą ślepi i głusi, czy jak?
– Może po prostu chce mieć pewny namiar. – Marcin przyglądał się, jak technik wydobywa części pierwszego z kilku aktywnych zestawów sensorycznych i pospiesznie skręca je w sięgające człowiekowi do pasa urządzenie. – Nie prześlizgną się obok. Zresztą na przedpolu głównej linii też je mamy rozstawić. Pewnie zwyczajnie woli nie zostać rozjechana znienacka.
– Też, kurwa, nie wiem po co, będą się świecić jak glaca Neve’a.
– Zawsze można im zmniejszyć emisję.
– Pierdolenie – parsknął CJ. – Kiedy to zrobisz? Jak będziesz wiedział, że patrzą? Wtedy jest już trochę za późno, nie? Naszą jedyną szansą jest zaskoczenie. Jak wyłapią to... – Ustawił
gotowy zestaw i uderzył w cylindryczną obudowę otwartą rękawicą. Potem obszedł urządzenie dookoła i kopnął w jedną z trzech nóg statywu. – ...To nie tylko będą wiedzieć, że tu się czaimy, ale też że wiemy o nich. Zaskoczenie chuj strzela. A coś mi się widzi, że to nie my będziemy mieć przewagę. Stabilny i gotowy do włączenia!
– Doskonale, Carlos, aktywuj i wracamy. – Sokole Oko całkowicie zignorował sarkanie
Portugalczyka. – Soren, teraz ty prowadzisz, ja biorę tylną straż. Robimy postój co czterysta metrów i stawiamy przekaźnik.
– Tak. – Thorne nie zamierzał się rozgadywać.
– I po chuj nam te przekaźniki? Nie mieliśmy zwyczajnych jednokierunkowych? – zrzędził
dalej radiooperator. – Na Przesmyku można iść tylko w jeden sposób, sterowanie naszym
wyjebanym w kosmos sensorem jest potrzebne jak wrzód na dupie. Podobnie zresztą podwójny system kontroli danych. Jest powód, dla którego się tego w ogóle nie stosuje poza stałymi posterunkami. Badziewie będzie tylko bardziej awaryjne...
– Zważywszy, że musimy mieć to sprawne przez co najwyżej dwie doby, to nie jest akurat wielki problem. Ty masz jakieś wąty do Cartwright? – Szafa sięgnął do uchwytu i złapał za swój koniec skrzynki.
– Tak, robi wszystko, żeby nas zabić. Ja się dobrze czuję żywy.
– My się nie czujemy dobrze, jak jesteś żywy... – mruknął Wierzbowski, wpatrując się
w miejsce, gdzie zniknęła zmarszczka na wodzie.
– W przeciwieństwie do was znam się na tym.
– Bierz się za uchwyt. Sam nie będę niósł.
– Drażni cię, że wszyscy pozostali radiowcy mają robotę przy porucznik, a ty musisz taplać się w błocie z nami, zwykłymi ludźmi? – zaśmiała się Kicia.
– Oj, spierdalaj. – CJ podniósł skrzynkę i ruszyli z powrotem.
Marcin oderwał wzrok od powierzchni wody i spojrzał w górę, na ciemne niebo ukryte za
kamuflażem pędzących chmur.
Placówka frontowa Kijów
19 czerwca 2211 ESD, 20:17
Wieczór w Kijowie wypełniony był niepokojem, intensywnymi przygotowaniami
i zapachem palonych ukradkiem papierosów. Żołnierze sprawdzali broń i sprzęt, ale raczej usiłując zabić czas niż z jakiejkolwiek realnej potrzeby – rozłożony i złożony kilkanaście razy karabin nie ma już wielu opcji zaskoczenia właściciela. Część próbowała spać, ale mało komu się to udawało.
Wierzbowski nie był wyjątkiem. Wiedział co prawda mniej niż oficerowie, ale nie spodziewał się, żeby w nadchodzącej bitwie dali radę zniwelować przewagę Amerykanów, niezależnie od tego, jaki plan miała Cartwright. To oznaczało, że czeka ich walka na wyczerpanie, że po prostu będą musieli uczynić postęp przeciwnika zbyt kosztownym, żeby ten chciał napierać dalej. To nie będzie tanie starcie.
Nerwy pożerały go bardziej niż przed zrzutem. Próbował postawić pasjansa, ale nie mógł się skoncentrować. Napisał, a potem skasował w całości długi list do Barbary. Pewnie i tak wiedziałaby, co chce jej powiedzieć. Potem przez dobrą godzinę siedział i wpatrywał się w karabin, nasłuchując alarmu. Kiedy Kicia poprosiła go, aby przeszedł się z nią sprawdzić Małego, był jej niemal wdzięczny.
– Od kilku godzin siedzi bez przerwy przy „Świstaku”, wydaje się w ogóle nie reagować na innych – tłumaczyła prośbę jasnowłosa medyk, kiedy szli w stronę stanowisk poduszkowców. –Pomyślałam, że lepiej do niego zajrzę. A w towarzystwie zawsze raźniej.
– Pewnie. – Uśmiech miał być przyjazny, ale ledwo przekroczył granicę nerwowego
grymasu. – I tak nie mam co robić.
– Cieszę się, że jestem opcją nadal lepszą od „nudy” – mruknęła, ale zupełnie bez irytacji.
– Ty? – Wierzbowski parsknął. – Ty nie masz z tym nic wspólnego. Mały jest w porządku, martwię się o niego.
– Cholera, wiedziałam, że masz pociąg do wielkich chłopaków... – westchnęła w udawanym zawodzie. – Cóż, zostaje mi CJ.
– Jeśli twój wybór jest tak dramatyczny, to może wezmę cię pod uwagę – wyszczerzył się złośliwie. – Wolę nie być powodem, dla którego jesteś skazana na niego.
– Prawdziwy dżentelmen...
– Nie musisz dziękować.
Stanowiska poduszkowców znajdowały się nieopodal lądowisk mangust. Maszyny stały
jedna obok drugiej, osiadłe nisko bez pracujących silników. W trzech z nich uwijali się technicy, przygotowując je do nocnej akcji. Przy czwartym w rzędzie „Świstaku” paliło się kilka lampek, ale pracowała tam tylko jedna osoba. Olbrzymia sylwetka sprawiała, że Małego nie można było pomylić z kimkolwiek innym.
– Wiesz, Mały, myślę, że powinieneś zrobić sobie przerwę. – Wierzbowski oparł się
o pancerny kadłub pojazdu i postukał kłykciami w odłożony na bok hełm kolegi. – Niedługo będziesz nam bardzo potrzebny w dobrym stanie.
– Jest dobrze. – Iriam Trasic nawet się nie obrócił. – Znalazłem problem w układzie
filtracyjnym. Powinienem sobie z nim poradzić, dajcie mi parę godzin.
– Możemy już nie mieć paru godzin. – Kicia spojrzała na niego zmartwionym wzrokiem. –
Kiedy ostatnio spałeś?
Mały zatrzymał się na moment i z namysłem potarł krótką szczecinę na głowie.
– Wczoraj – odparł wreszcie. – Rano, zdaje się.
– Nie sądzisz, że to trochę dawno? – Marcin uniósł brwi. – Po dobie na nogach sprawność leci na pysk...
– Wyśpię się, kiedy skończę – przerwał mu Trasic. – „Świstak” mnie potrzebuje.
– Wspominałeś, że jest w prawie idealnym stanie.
– Pamiętasz Dwunastkę? Ciągle się psuł. – Rosły technik pogładził kadłub maszyny. Na
jego prostej, sympatycznej twarzy odmalował się smutek. – Teraz boję się, że będzie tak samo. Nie mamy ostatnio szczęścia. Jak coś będzie mogło się zepsuć, to pewnie nawali. To nie wina „Świstaka”, tylko moja.
Wierzbowski omal się nie zaśmiał, widząc, z jakim zapałem kolega broni poduszkowca, ale spojrzał na Kicię i zrezygnował. Medyk niemal emanowała troską, spoglądając to na technika, to na jego maszynę z bezradnością. Zmienił więc plan.
– Wiesz, Mały, ty przecież wcale nie masz pecha. – Ściągnął brwi w udawanym
zaskoczeniu. – Z tego co ja się orientuję, jesteś największym farciarzem w plutonie.
– Jestem? – Zdziwiony Trasic zmarszczył zabawnie nos.
– Pewnie! To, stary, aż bije z ciebie. – Zgrabnym ruchem wyjął talię z kieszeni. – Chcesz sprawdzić sam?
– Robisz ze mnie idiotę. – Technik zmrużył oczy i spojrzał podejrzliwie na karty.
Kicia przyglądała się obu żołnierzom uważnie, ale nic nie powiedziała.
– No co ty! Czemu miałbym to robić? – Marcin szybkimi ruchami przetasował. – Zróbmy
próbę. Powiedz mi, jaka jest twoja szczęśliwa karta?
– Nie mam szczęśliwej karty.
– Każdy ma. Jak nie masz, to wybierz jakąś, którą byś chciał, żeby była szczęśliwa. –
Uśmiechnął się zachęcająco, modląc się w duchu, żeby Mały wybrał coś, czego jeszcze nie zdążył
zgubić.
– Walet wino. – Żołnierz wzruszył ramionami.
– Walecik pik, doskonały wybór. – Prestidigitatorskim gestem Wierzbowski przetasował
talię. – Możesz wziąć wierzchnią?
– Jasne... – Technik sięgnął po plastikowy kartonik i przyjrzał się mu uważnie. – Jak to zrobiłeś?
Kicia przysunęła się do Trasica i spojrzała mu pod ramieniem, a potem zerknęła
z podziwem na Wierzbowskiego.
– Ja zro... – Polak z udawanym zaskoczeniem odebrał kartę. – Walet pik... przyznam, że karta miała mi wskazać miejsce, gdzie go szukać, ale... Ty faktycznie masz szczęście... Spróbuj jeszcze raz.
Przetasował karty. Mały niepewnie, dwoma palcami, odkrył wierzchnią. Jego twarz
rozjaśniła się w uśmiechu, kiedy spojrzał na awers.
– Znowu!
– Niee, to aż dziwne – mruknął Marcin, przyglądając się figurze, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. – Czekaj, możesz ty przetasować?
Mały niepewnie sięgnął po talię. Wierzbowski zmrużył oczy, w skupieniu obserwując ręce kolegi. Na szczęście technik nie był mistrzem szulerki. Przecięcie na wysokości osiemnastej karty, przełożenie trzy powyżej i dwa razy przesunięcie... Polak odebrał karty i sam przetasował je pozornie niedbałym ruchem.
– Spróbuj teraz, choć osobiście nie wierzę, żebyś aż tak... Ożeż ty... – Teatralnie wybałuszył
oczy, wpatrując się w waleta pik.
– To wspaniałe! – Mały zaśmiał się jak dziecko. Przytulił kartę do zarośniętego policzka.
– Wiesz, myślę, że ten walet cię lubi. – Marcin schował talię. – Dawno nie widziałem
takiego fuksa. Co ty na to, żeby u ciebie został?
– Mógłby?
– Pewnie. – Wierzbowski wzruszył ramionami. – Sam cię wybrał, co nie? Niech ci przynosi szczęście.
Poklepał kolegę po ramieniu i mrugnął porozumiewawczo do Kici. Ta bezgłośnie
zaklaskała, uważając, żeby nie dostrzegł tego Mały, ale technik był zbyt zajęty przyglądaniem się nowo zdobytemu amuletowi.
– Zmyjemy się już. Trzeba trochę snu złapać. – Wierzbowski przeciągnął się ostentacyjnie.
– Ty też się połóż, nic nam po tobie, jak jesteś przemęczony.
– Jasne. – Mały kiwnął energicznie głową. – Za niedługo.
– Polecenie lekarza. – Kicia pogroziła mu palcem. – Zresztą wszystkim nam się to przyda.
Dobranoc, Mały.
– Dobranoc... – Technik uśmiechał się szeroko. Nagle Wierzbowskiemu zrobiło się
cholernie szkoda, że taka osoba jak Iriam Trasic powędrowała na linię frontu.
Pozostawiwszy za sobą rozradowanego technika, ruszyli w stronę koszarów Kijowa. Kicia
odczekała, aż przeszli kilkanaście kroków, zanim wyszeptała pełne podziwu pytanie.
– Jak ty to zrobiłeś?
– Karty to moja rzecz. – Uśmiechnął się w odpowiedzi. – Zawsze mi jakoś szły. Siostra
bardzo lubiła sztuczki, więc się nauczyłem.
– I potrafisz tak, kiedy chcesz?
– Jeśli pamiętam układ. – Szybko przetasował talię, przełożył i znowu przetasował.
Wreszcie wyciągnął asa pik.
– Dobra karta. – Uśmiechnęła się. – Może sam powinieneś mieć taki amulet.
– Sądzisz? – Przyjrzał się karcie z obu stron. – Właściwie, czemu nie?
Zatknął plastikowy prostokąt zawadiacko z boku hełmu, za jednym z pasków mocujących
CSS-ową tkaninę.
– Wygląda odpowiednio groźnie?
– Ja bym nie strzeliła.
20 czerwca 2211 ESD, 02:38
Meldunek przyszedł w nocy. Oszczędzono im przynajmniej syreny alarmowej – Kijów
zwyczajnie jej nie miał. Zresztą i tak nie byłoby potrzeby jej użycia. Chyba nikt z wyjątkiem Thorne’a nie spał. W ciągu minuty posterunek wypełnił się tupotem, przekazywanymi pospiesznie rozkazami i adrenaliną.
Podobno szedł na nich pełen batalion, ale Cartwright nie zdecydowała się ani wycofać, ani zmienić planu. Marcin spojrzał na nią, stojącą przed bunkrem dowodzenia. Z jakiegoś powodu wiedział, że to ona, pomimo munduru, peleryny i chusty, która zasłaniała połowę jej twarzy.
Kobieta była oazą spokoju w panującym dookoła chaosie. Stała niemal bez ruchu, z karabinem na plecach i goglami bojowymi w ręku, co jakiś czas zamieniając kilka słów z podchodzącymi dowódcami poszczególnych drużyn. Jej oczy zdawały się lekko błyszczeć w nielicznych światłach Kijowa.
Poduszkowce pierwszej grupy czekały gotowe w centralnej części obozu, za nimi stała
kolejna czwórka maszyn przeznaczonych do wsparcia piechoty. W cichym pomruku silników dało się wyczuć minimalnie inny rytm generatora „Świstaka”. Obok niego Wierzbowski zauważył
sylwetkę Małego, który dokonywał ostatnich poprawek w systemach swojego pupila. Trasic krążył
wokół wysłużonej maszyny niczym kwoka wokół kurczęcia. Myśl ta wydała się Polakowi zabawna, kiedy nagle uderzyła go kolejna. Mały nie posiadał niemal nic więcej. Nikt poza maszynami i może Szafą nie miał cierpliwości do prostoty technika, która oscylowała na granicy głupoty, nikt nie wybrałby umyślnie jego towarzystwa. Może „Świstak” był po prostu najlepszym substytutem przyjaciela, jakim ten wielki mężczyzna dysponował. Dlatego teraz tak kręcił się przy maszynie, dlatego robił wszystko, aby przetrwała nadchodzącą bitwę. Cóż, szanse ma raczej z tych średnich –w głowie Marcina odezwał się... jak to CJ nazwał? Realizm wojskowy. Wreszcie technik domknął
panel dostępowy, przy którym pracował, i wtedy Marcin zobaczył niewielki prostokącik karty, który był przyklejony taśmą do zewnętrznej części poduszkowca. Mały poklepał go po pancernej burcie. Gdzieś głęboko w jego duszy pojawiła się nadzieja, że „Świstak” jednak przetrwa walkę.
Sam nie wiedział, dlaczego.
Tymczasem obok Polaka przebiegała jedna z drużyn drugiego plutonu, rozpoznawalna po
taszczonych lekkich działkach przeciwpancernych. Dowodząca nią sierżant wykrzykiwała
polecenia suchym, nieprzyjemnym głosem.
Na lądowisku rozgrzewały silniki strumieniowce wsparcia. Z wygaszonymi światłami
i wypakowane po brzegi bronią przypominały wielkie, czarne szerszenie. Miały startować dopiero w razie nawiązania kontaktu z wrogiem, najpewniej wprost w najgorszy ogień. Kilka godzin wcześniej pokryta paskudnymi bliznami po oparzeniach pilotka „Tuptusia” zostawiła Wierzbowskiemu swoje rzeczy osobiste, wraz z adresem gdzieś na Ziemi Ognistej.
Hama, chyba tak się nazywała. Jovanka Hama. Widzieli się wtedy może trzeci raz w życiu, rozmawiali pierwszy.
Pomachał w stronę maszyny, która wyglądała jak strumieniowiec Hamy, ale wątpił, żeby
ktokolwiek w kokpicie to zauważył.
Ktoś poklepał go po ramieniu. Sokole Oko.
– Idziemy, Marcin. Wszystko w porządku?
– Tak, jasne, kapralu.
– Za trzy minuty wyru...
Punkt dowodzenia Samodzielnego Batalionu Specjalnego Przeznaczenia
amerykańskiego zgrupowania „Currahee”, strefa Przesmyku 209
20 czerwca 2211 ESD, 03:29
– ...szamy – rozkazał podpułkownik Sheridan, kiedy tylko meldunek od dowódcy czujek
dotarł na jego stanowisko w ruchomym centrum dowodzenia batalionu. – Wszystkie oddziały mają natychmiast wkroczyć na Polder.
Ze stanowiska łącznościowego usłyszał radiooperatora, który przekazywał rozkaz do
pojazdów dowodzenia poszczególnych kompanii, skąd z kolei wędrował on dalej ku plutonom i pojedynczym drużynom.
Sheridan wsparł podbródek na kościstej dłoni i wbił spojrzenie w ekran taktyczny. Patrząc na niego, można było zrozumieć, dlaczego chudy, pozbawiony choćby grama tłuszczu czterdziestolatek był nazywany przez własnych ludzi Kostuchą. W tej chwili podpułkownik Aaron Sheridan faktycznie wyglądał jak śmierć pochylona nad szachownicą.
Niczym impulsy nerwowe w ciele gotującego się do skoku drapieżnika rozkazy poderwały
nieruchomy przez ostatnią godzinę oddział. Zagrały silniki transporterów, ożyły linie
komunikacyjne. Oba wydzielone do dyspozycji podpułkownika plutony pancerne ruszyły, brnąc poprzez sięgające powyżej połowy wysokości gąsienic błoto. Samodzielny Batalion Specjalnego Przeznaczenia zgrupowania „Currahee” drgnął i skierował się wprost na teren, który Europejczycy nazywali Przesmykiem 209, ale na mapach operacyjnych Sto Pierwszej Powietrznodesantowej figurował jako Polder Horrocksa.
Nie nazywał się tak zresztą bez powodu. Podobnie jak holenderskie poldery miał
doprowadzić uderzenie powietrznodesantowych do szczęśliwego końca. Podobnie jak Horrocks podczas operacji „Market-Garden” Sheridan prowadził czołgi, mające przesądzić o wyniku nadchodzącej bitwy. I, niestety, podobnie jak Horrocksa w 1944, każdy błąd mógł kosztować utknięcie na Polderze i fatalne w skutkach opóźnienie. Tutaj nawet małe siły wroga mogły oznaczać kłopoty.
A Europejczycy będą tu z całą pewnością. Dowódca Czterdziestego Regimentu Unii –
kimkolwiek był – na pewno nie był głupi i wiedział, jak zgubne może być przedarcie się amerykańskich jednostek przez Polder. Dlatego też podpułkownik prowadził swoje siły ostrożnym marszem, z rozproszoną kompanią zwiadowczą w charakterze czujki i saperami na przedzie szyku.
Wiedział, co może zrobić dobrze przygotowane pole minowe – nawet z czołgami. Lepiej było zadbać o bezpieczeństwo zawczasu. Samodzielny Batalion poruszał się może wolniej, niżby mógł, ale w tej konfiguracji był praktycznie w pełni przygotowany na zasadzki.
A przynajmniej taką Sheridan miał nadzieję.
Jak dotąd ostrożność się opłacała. Godzinę temu jeden z pododdziałów zwiadowczej
kompanii „Easy” natrafił na aktywny zestaw czujników, prawdopodobnie element sieci wczesnego ostrzegania. Gdyby oddziały Sheridana szły standardowym szykiem z rozpoznaniem na poduszkowcach, już zostaliby wykryci – jednak zupełnie inaczej sprawa się miała z pieszymi zwiadowcami.
W ciągu godziny, którą Sheridan dał drużynom rozpoznawczym, udało im się rozstawić
ogłupiacze, małe, złośliwe nadajniki, karmiące sensory fałszywymi sygnałami. Jeśli nie spaprali sprawy, cały batalion będzie mógł przespacerować się sto jardów od czujnika i pozostać niewykrytym. A to oznaczało możliwość złapania przeciwnika z ręką w nocniku.
Na ekranie taktycznym symbole oznaczające jego oddziały przemieszczały się w idealnym
szyku. Z przodu pojedyncze drużyny zwiadu asekurowały saperską kompanię „Dog”, która
sprawnie wyznaczała bezpieczną trasę dla sił głównych. W centrum szyku szły oba plutony pancerne wraz z jednostką artyleryjską w osłonie kompanii „Able” i „Baker”, potem zaopatrzenie i szpital polowy, wreszcie kompania „Charlie” na tylnej straży.
Sheridan z zadowoleniem zauważył, że trudne podłoże nie wpływało w żadnym stopniu ani
na utrzymanie szyku, ani na koordynację działań jego jednostek. Samodzielny Batalion pracował
niczym dobrze naoliwiona maszyna.
– Rollins, nadaj do wszystkich: utrzymać pozycje w szyku i oczekiwać kontaktu z wrogiem.
– Tak jest.
Pułkownik wyciągnął się wygodniej w fotelu.
– Stawka na stole – mruknął cicho do siebie – karty...