Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 22 страниц)
Pułkownik wpatrywał się w Reese’ a badawczo.
– Myślę, że tak, sir. To jednak ciągle maszyna.
– Zgadzam się z panem. – Brisbane uśmiechnął się krzywo i oddał mu broń. – Stray i jego ludzie to następny krok. Proszę tak o tym myśleć. A jeśli panu to nie odpowiada, to niech pan spojrzy na to w ten sposób: woli pan, żeby przeżył ostatnie chwile w gniewie, czy pełen nadziei?
– To demagogia, pułkowniku. – Psycholog pokręcił z dezaprobatą głową. – Niemal
w czystej formie.
– Być może. – Przełożony ruszył do wyjścia. – Ale chcę tak to widzieć. Osobiście, będąc na jego miejscu, wolałbym chyba nic nie wiedzieć. Proszę monitorować wskaźniki i trzymać się raczej z dala od niego.
– Tak jest, wskaźniki...
Brisbane nie musiał być specjalistą, żeby widzieć, że Reese nie jest w najlepszym stanie.
Średnia akcja na debiut polowy. Trzeba będzie z nim porozmawiać, szkoda by było, gdyby się chłopak teraz załamał, w swoim fachu był naprawdę dobry. Po prostu zbyt... empatyczny. W sumie u psychologa to pewnie zaleta. Ale dopiero wtedy, kiedy można sobie na to pozwolić.
•
– Rivers – zwrócił się do wartownika zaraz po wyjściu na korytarz.
– Sir? – Kapral zareagował jak wyrwany z zamyślenia. Niedobrze, pomyślał Brisbane, ten też jest rozkojarzony. To naturalne, że wartownicy myślą o byle czym na służbie, co do tego pułkownik był stuprocentowym realistą. Ale Rivers nigdy wcześniej nie dał się na tym przyłapać.
– Ściągnij mi Loftona i Harrisa. Chcę sprawdzić główny rdzeń pamięci.
– Tak jest. – Żołnierz zasalutował energicznie i odmaszerował. Przez chwilę Brisbane
słyszał jeszcze szybkie kroki, kiedy podwładny zostawiał go samego ze swoimi myślami.
8 stycznia 2211 ESD, 20:18
Główny rdzeń danych znajdował się niemal w samym centrum niszczyciela.
Najbezpieczniejsze miejsce na pokładzie, jak mawiali marynarze – trudno było sobie wyobrazić cios, który niszczył centralę rdzenia, a nie przetrącał jednocześnie kręgosłupa „Skowronka”.
Katastrofa okrętu rozhermetyzowała cały przedział. Idącego na czele grupy, zakutego
w kombinezon próżniowy Harrisa dało się rozpoznać tylko dzięki oznaczeniu stopnia z tyłu hełmu.
Reflektor porucznika wyławiał z ciemności śródokręcia kolejne pozostałości z czasów, kiedy niszczyciel był domem dla dwudziestu sześciu ludzi.
Unoszące się nad podłogą drobne skorupy niebieskiego kubka. Potrzaskany datapad. Zestaw plastykowych kostek i mały gwiazdozbiór narzędzi, które wstrząs musiał wyrzucić z jakiejś źle zabezpieczonej skrzynki.
Wszystkie śluzy prowadzące do centrum były przepisowo zamknięte. Na szczęście
hydraulika nie zareagowała na śmierć systemu komputerowego i działała bez zarzutu. W próżni jedynym dźwiękiem, jaki towarzyszył mozolnemu otwieraniu kolejnych wrót, był ciężki oddech Harrisa w komunikatorze.
W minimalnej załodze okrętu obsadę centrali stanowiły dwie osoby. Dwójka oficerów sześć lat temu wpięła się w pasy stanowisk, zabezpieczyła śluzy i przygotowała do skoku. Nadal tu byli, oczywiście.
– Nigdy się nie przyzwyczaję – mruknął Lofton, oświetlając ciała.
– Bierz się za robotę. – Pułkownik wskazał ręką na gniazda I/O rdzenia. – Trzymamy
kciuki.
– Tak, sir. – Technik zaczął wydobywać z przyniesionego zasobnika potrzebny sprzęt. Eter wypełniło ciche, zdecydowanie fałszywe pogwizdywanie.
Przez kilka minut wszyscy w milczeniu obserwowali, jak mężczyzna podłącza kolejne
ogniwa, rozstawia konsolety diagnostyczne, wreszcie wydaje komendy na dwóch klawiaturach i tablicy holograficznej, cały czas poruszając palcami w upiornie nierównym rytmie wygwizdywanej melodyjki.
Ktoś mógłby pomyśleć, że po dwóch latach można się przyzwyczaić – Brisbane wzniósł
oczy w górę. Unikalne rozumienie pojęcia muzykalności było nieodłączną częścią charakteru Loftona i w oddziale nikt już nawet nie próbował z tym walczyć. Żołnierze po prostu ściszali odrobinę odbiorniki.
Gwizd urwał się nagle po mniej więcej trzech minutach.
– Hm, ciekawe... Są ślady logów nawigacyjnych, strasznie poszatkowane. Spróbuję zrzucić, będą do analizy. – Technik obrócił się w stronę dowódcy, uważając, aby nie świecić mu reflektorem w twarz. – Nie chciałbym rozbudzać wielkich nadziei, ale może coś złapiemy.
Brisbane pokiwał głową i uniósł zaciśniętą dłoń z wysuniętym w górę kciukiem. Logi
nawigacyjne były potencjalnie bardzo cennym znaleziskiem – kiedy w Dniu diabli wzięli większość central skokowych, dziesiątki systemów gwiezdnych momentalnie zostało odciętych od cywilizacji.
Później starano się odtworzyć mapy z ocalałych repozytoriów i często komputerów nawigacyjnych statków, ale sieć nadal była niekompletna. W tym świetle wyprawa na „Skowronka” już stawała się opłacalna, choć oczywiście nie było jeszcze wiadomo, co uda się odszyfrować z fragmentarycznych i uszkodzonych danych.
– Co z danymi o pasażerach?
– Nic medycznego, sir. Tak jak sądziłem: tabula rasa.
– Rozumiem. No cóż, przynajmniej sprawdziliśmy. Odpinaj się i wra...
– Pułkowniku! – W słuchawkach usłyszał nagle zdenerwowanego Phillipsa. Kapitan pełnił
obecnie obowiązki dowódcy głównego stanowiska przy ambulatorium. – Proszę natychmiast
wracać, mamy poważny kłopot.
– Phillips, melduj, co się dzieje? Spokojnie i po kolei. – Brisbane uniósł brew. Medyk na ogół był bardzo precyzyjny.
– Komandor Stray obezwładnił porucznika Reese’ a i kaprala Riversa, sir. – Przywołany do porządku lekarz opanował się szybko. – Stoi przede mną i mierzy mi w twarz z pistoletu. Czekam na instrukcje.
8 stycznia 2211 ESD, 20:34
Kolejna pokonana gródź. Harris nadal prowadził, narzucając szybkie tempo marszu.
Wyczerpujący trening bojowy robił swoje i porucznik musiał co chwilę zwalniać, aby pozostała dwójka mogła dotrzymać mu kroku.
– Czy ktokolwiek został zabity lub ranny? – Brisbane układał w myślach plan działania.
Przede wszystkim Reese – pułkownik miał nadzieję, że psycholog wciąż może skłonić tamtego do rozmów.
– Kapral Rivers jest nieprzytomny, Lister właśnie go ogląda... – krótka chwila przerwy, potrzebna zapewne do wymiany spojrzeń pomiędzy medykami – ...ale zdaje się, że wszystko z nim w porządku. Sir, komandor Stray chce z panem mówić.
Ile jeszcze? Sto metrów? Zrujnowanymi korytarzami „Skowronka”, w skafandrach i przez
śluzę oddzielająca sekcję z atmosferą od tej zdehermetyzowanej – co najmniej półtorej minuty.
– Oczywiście, proszę oddać mu komunikator.
– Tak jest.
Jedna, dwie, trzy sekundy.
– Pułkowniku Brisbane. – Usłyszał cichy głos Straya. – Przepraszam za problemy.
– Oczekuję wyjaśnień, komandorze. Bunty nadal są surowo karane, to się nie zmieniło przez ostatnie lata. – Jeszcze jeden korytarz, i dotrą do śluzy oddzielającej ich od tamtych.
– Wiem. Bardzo mi przykro, że musiałem się do tego posunąć.
– Komandorze Stray... – pułkownik poszukał w pamięci imienia żołnierza – James, wiem,
że jesteś zdenerwowany. Nie tego się spodziewałeś.
– Nie, istotnie nie tego. – Głos Straya nie był po prostu spokojny, był całkowicie wyprany z emocji.
Harris podszedł do śluzy i obrócił się w stronę dowódcy. Przez ciemny filtr hełmu Brisbane nie mógł dostrzec jego twarzy, ale trudno było nie domyślić się, o co chodzi. Przestawił
komunikator na połączenie indywidualne.
– Najpierw sprawdź, ale bez przesady – nie miał wiele czasu na zostawianie nam
niespodzianek.
Porucznik uniósł kciuk w odpowiedzi i pochylił się nad panelem kontrolnym.
– Zakładam, że planuje się pan tutaj dostać, sir – Stray odezwał się niemal w tym samym momencie. – Proszę się nie obawiać, ma pan czyste przejście. Powinniśmy pomówić.
No tak. Podpięcie pod sensory przedziału. Brisbane westchnął z dezaprobatą dla własnej nieuwagi. Na szczęście najwyraźniej jego przeciwnik postanowił tego nie wykorzystać.
– Tym lepiej. Poruczniku, proszę otworzyć śluzę.
Natknęli się na dwójkę szturmowców Harrisa, kiedy tylko weszli do hermetycznej części
okrętu. Ledwie widoczny dzięki CSS-owi, klęczący przy ścianie Cross wpatrywał się
w prowadzący do ambulatorium korytarz ponad lufą karabinu, a szczupła, smagła Delaviente wprowadzała nowy program do sterowania bronią. Kiedy zobaczyła wchodzących, wyprostowała się i zasalutowała.
– Próbował przejść do sali hibernatorów, ale kiedy zaczęła się cała ta akcja, opuściliśmy grodzie. Jeśli będzie chciał się przedostać, musi ciąć. Irving pilnuje trasy do promu, ma dobrą pozycję do wejścia, jak przyjdzie co do czego. Stein i Bryce wycofani pod śluzę – zameldowała. –Jesteśmy gotowi do uderzenia na ambulatorium, sir.
– Na razie się wstrzymamy. Jak rozumiem, Stray ma czterech zakładników, nie chcę
ryzykować. Zwłaszcza że chce rozmawiać. Na atak zawsze będzie czas. Poruczniku – zwrócił się do Harrisa – zostańcie tutaj i przygotujcie uderzenie, ale żadnych akcji bez mojego rozkazu. Hasło „zielony”.
Postukał paznokciem w bok hełmu.
– Będziemy w gotowości. – Oficer odpiął zasobnik tlenowy i postawił go na podłodze. –
Ale to tylko jeden człowiek, do tego najpewniej w szoku. Może lepiej uderzyć od razu, niż dawać mu na tacy kolejnego zakładnika?
Brisbane przypiął rękawice do pasa i rozszczelnił hełm. Chłód powietrza mocno
kontrastował z precyzyjnie dobraną temperaturą wewnątrz skafandra.
– Nie. To jeden człowiek, ale nie wiemy, czy przypadkiem nie jest trzy razy szybszy od nas.
Starcia nie wygra, ale może kogoś zabić. Spróbuję przemówić mu do rozsądku. – Pułkownik zsunął
karabin z ramienia i położył go na podłodze. Z namysłem przyjrzał się kaburze. Nie, pistolet jednak zostaje. W ten sposób da do zrozumienia, że przychodzi jako oficer, a nie jako negocjator.
– Jak pan uważa. – Harris przetarł czoło grzbietem rękawicy i poprawił pasek karabinu.
Uruchomił CSS. Natychmiast barwa jego skafandra zaczęła się zmieniać, a kontury robić mniej wyraźne. – Powodzenia.
Brisbane skinął tylko głową i skierował się do ambulatorium. Poprzez odgłos własnych
kroków słyszał, jak szturmowcy cicho omawiają plan ataku.
Siedzący przy konsolecie kontrolnej dowódca Hybryd był jedynym człowiekiem bez
skafandra w pomieszczeniu, przez co wydawał się o wiele mniejszy zarówno od Brisbane’a, jak i od pozostałych. Pistolet leżał obok klawiatury, tuż przy dłoni oficera, choć tamten zdawał się w ogóle nie zwracać na niego uwagi, całkowicie pogrążony w odczytywaniu wyświetlanych na ekranie informacji. Przy przeciwległej ścianie stała czwórka zakładników. Rivers z podbitym okiem i opuchniętym, pewnie złamanym nosem wspierał się na potężnie zbudowanej Lister. Reese gapił
się w podłogę, kucając obok trzymającego się za przedramię Navarre’a.
– Wszystko z wami w porządku? – Pułkownik spojrzał na swoich ludzi. To pytanie miało
wzmocnić wrażenie, że w pełni kontroluje sytuację, że działania Straya są raczej niewygodne niż niebezpieczne.
– Navarre ma złamany nadgarstek, Rivers oberwał pistoletem porucznika Reese’a w twarz, ale ma tylko złamany nos – uspokoił go Phillips. Brisbane pokiwał głową. Potrzebował tej informacji. Rozluźnił się nieco.
– Udzielone przez pana informacje były dosyć niepełne, pułkowniku. – Stray powoli
odwrócił się od ekranu. – Proszę usiąść.
– To nie były informacje konieczne dla pańskiej rekonwalescencji. – Oficer zatrzymał się pomiędzy Hybrydą a swoimi ludźmi.
– Och, obaj wiemy, że rekonwalescencja nie jest właściwym słowem. – Tamten uśmiechnął
się krzywo, połową twarzy.
– Tak pan sądzi? – Brisbane miał nadzieję, że zachował pełną kontrolę nad mimiką.
– W dużej mierze jest to zasługa komputera. Nie tylko nie wprowadzicie nas do służby, ale i nie jesteście w stanie nas utrzymywać przy życiu. Wiele musiało się wydarzyć. – Jak na człowieka, który otrzymał właśnie wyrok, Stray nie wyglądał na zdenerwowanego. Choć z drugiej strony, jak może denerwować się półmaszyna?
– Owszem, wiele. Możemy o tym porozmawiać, kiedy nie będzie pan miał zakładników.
– Nie należą mi się odpowiedzi? Na przykład, dlaczego pański zespół posiada tyle
pojemników na biokomponenty? – Stray po raz pierwszy od początku rozmowy oderwał wzrok od monitora.
– Nie należą się panu żadne odpowiedzi, dopóki działa pan w ten sposób. – Brisbane
znacząco wskazał na swoich ludzi. – Właściwie, powinniśmy...
Stray się zaśmiał. Sucho i krótko.
– Wkroczyć tutaj siłą? Zabić mnie? Nie sądzi pan, iż Flocie powinno wystarczyć, że zabili mnie i moich ludzi już raz?
Brisbane westchnął ciężko, starając się wykorzystać ten czas do namysłu. Niestety, siedzący naprzeciw niego człowiek miał rację. Oraz pistolet.
Może Harris faktycznie miał dobry pomysł z wkraczaniem...
– Doskonale pan sobie zdaje sprawę, komandorze, że obecna sytuacja nie wynikła z winy
Floty. To po prostu... wypadek.
– Wypadek – powtórzył Stray. Przez długą chwilę jedyną oznaką jego życia był parujący
oddech. Wreszcie powoli sięgnął po broń.
– Możemy panu pomóc...
– Nie, nie możecie. Nie planowaliście mi pomóc. – Nie podniósł nawet głosu. – I trudno się dziwić. Nie wiecie, jak działamy, nie macie środków, żeby choć podtrzymać nas przy życiu, nie mówiąc już o ruszeniu projektu. Nie ma pancerzy. Bez nich moi ludzie są nikim. Nie ma stabilizatorów. Bez nich za... – Zerknął na monitor. Pewnie jemu oznaczenia zapasów medycznych mówiły więcej niż ekipie Phillipsa. – Za dwadzieścia jeden dni komputer będzie musiał ich wybudzić, żeby nie umarli w kapsułach. Nie wiedział pan tego, prawda? Nie ma AFG-654. Bez niego nie macie wystarczająco silnego środka przeciwbólowego.
Brisbane opuścił wzrok. Jego rozmówca miał rację. Wraz z nadejściem Dnia, w wypalanych ogniem szalonych Sztucznych Inteligencji bazach danych zginęła cała technologia, którą mogli pomóc tym ludziom. Może za kilka lat uda się ją odzyskać, ale Pierwsza Kompania Hybryd nie miała kilku lat. Nie miała nawet miesięcy.
– To ja zebrałem tych ludzi, wie pan? – Stray w ogóle nie patrzył na niego, wyświetlając na ekranie dane ściągnięte z kapsuł hibernacyjnych. – Każdego z nich. Każdy zgłosił się na ochotnika.
– Po ekranie przemknęło zdjęcie mniej więcej trzydziestoletniego bruneta, podpisane: „Mat Sven T.
Froystad”. – Wiedzieli, co oznacza ta zgoda. Że nie powrócą już na Ziemię. Że to bilet w jedną stronę. – „Bosman Gwen K. Allen”, widniało pod zdjęciem jasnowłosej, najwyżej dwudziestokilkuletniej dziewczyny o intensywnie zielonych oczach. – Kochali przestrzeń tak jak ja.
Mieliśmy... – Pociągła, poważna twarz mata Pavla F. Senavy przesunęła się po ekranie, kiedy Stray zaśmiał się sucho. – Mieliśmy być bohaterami. A tak naprawdę po prostu zabiłem ich wszystkich.
Brisbane kilkakrotnie chciał zacząć zdanie, ale za każdym razem się rozmyślał. Co zresztą mógł powiedzieć?
– Zabierze pan swoich ludzi z mojego okrętu. – Żołnierz Hybryd wstał z fotela. Podniósł też pistolet, choć w nikogo nie mierzył. – Zostanie... Powiedzmy, porucznik Reese, który będzie moim konsultantem. Reszta ma zniknąć stąd na dziewięć godzin. W tym czasie spróbuję uruchomić systemy „Skowronka”. Jeśli mi się to nie uda, po dziewięciu godzinach wrócicie i oddam się do waszej dyspozycji.
Brisbane zmarszczył w niedowierzaniu brwi. Stray musiał wiedzieć, jaki był stan
niszczyciela, musiał zdawać sobie sprawę, że okręt nigdzie nie poleci. Mimo to...
– Co to panu da?
– Jestem winien lojalność moim ludziom, pułkowniku, tak jak pan jest ją winien swoim. –
Komandor wzruszył ramionami. – Zdaję sobie sprawę z sytuacji technicznej „Skowronka”. Nie zmienię warunków, jeśli mi się nie uda. Ma pan na to moje słowo.
Pułkownik długo patrzył na oficera. Na dystynkcje, właśnie poprawiane guziki munduru
i okrągłą naszywkę Pierwszej Kompanii Hybryd na lewym ramieniu.
Na zajmującą pół twarzy plątaninę urządzeń, mającą go sprzęgać z systemami, które już nie istniały.
Rozumiał tego człowieka. W głębi duszy podziwiał go za lojalność wobec podkomendnych.
Nabrał w płuca chłodnego powietrza, a potem bardzo powoli je wypuścił.
– Muszę poprosić o jakieś gwarancje bezpieczeństwa porucznika Reese’a.
– Jeżeli uda mi się uruchomić okręt, zostanie oczywiście przeniesiony. Jeśli nie... – tamten wzruszył ramionami. – Jeśli nie, to nie ma problemu, prawda?
Stray odłożył pistolet i wyciągnął rękę. Brisbane uścisnął ją bez namysłu.
– Zabiorę mój oddział. Ma pan dziewięć godzin. Widzę, że w negocjacjach nie jest pan
całkiem zielony.
Stray zmarszczył brew na nietypową frazę. Błysk zrozumienia pojawił się w jego jedynym oku. Brisbane wzmocnił uścisk i ruszył w prawo, chcąc obrócić komandora tyłem do leżącej na stole broni.
Śluza odskoczyła z hukiem ładunku wybuchowego, a Harris wpadł do pomieszczenia, nim
zdążyła rozewrzeć się do końca. Przemieszczał się błyskawicznie, robiąc miejsce kolejnym szturmowcom. Po jego skafandrze w żółwim tempie płynęły plamy maskowania.
Stray błyskawicznie obrócił się wokół własnej osi, skulił, niemal całkiem chowając się za sylwetką pułkownika. Wyrwał dłoń z uścisku i sięgnął po broń lewą ręką. Jasna cholera, jaki facet był szybki, Brisbane ledwo dostrzegł ruch. Nagle patrzył prosto w tunel lufy pistoletu Hybrydy, długi i ciemny. Rzucił się bokiem za osłonę stolika, wiedząc, że nie zdąży, nim tamten pociągnie za spust.
Seria wystrzelona przez wpadającego przez inne wejście Irvinga trafiła Hybrydę w głowę, dokładnie w gniazdo systemów wizyjnych. Impet odrzucił mężczyznę, ale jego broń nadal przesuwała się z nieludzką precyzją, mierząc dokładnie w oko padającego Brisbane’a.
Ale strzał nie padł.
Kolejne pociski przeciwpancerne trafiły w przewracającego się oficera, krótkie serie
rozrywały mundur, przebijały ciało na wylot, rykoszetowały na ścianie za nim. Kiedy komandor w końcu upadł, musiał mieć ze trzydzieści ran.
– Czysto! – Usłyszał w słuchawce okrzyk Harrisa, a chwilę potem zobaczył nad sobą
przykucniętą Delaviente. Karabin kobiety nadal był wymierzony w podziurawione ciało.
– Wszystko w porządku, sir? – Szybko przesunęła wzrokiem po jego skafandrze
w poszukiwaniu ran.
– Nie trafił mnie, spokojnie. – Pułkownik podniósł się i spojrzał na rozciągniętego na podłodze Hybrydę. Podniósł leżący obok ciała pistolet, przyjrzał mu się, wreszcie podał Reese’owi.
– Sądzę, że to wasze, poruczniku. Dobra robota, panie i panowie.
– Zaskoczył mnie. Przepraszam, sir – burknął niewyraźnie Rivers. Żołnierz podszedł do
rogu pomieszczenia, gdzie Stray kazał zakładnikom złożyć broń. Zarzucił swój karabin na ramię, a pistolet schował do kabury. Mina kaprala wyrażała skrajne niezadowolenie z siebie.
– Patrząc na to, co zaprezentował tutaj, trudno się dziwić. Phillips, co z nadgarstkiem Navarre’a?
– Nic poważnego, ale możemy go odesłać na „Kanię”, tu nic nie wskóra. – Nie odwracając się do dowódcy, kapitan sięgnął do apteczki i wyłuskał dozownik medyczny. – Niemiła rzecz.
– Wedle twojego uznania.
Cały czas zajęty pechowym medykiem, Phillips skinął głową.
– Szybki był. – Harris zarzucił karabin na ramię i stanął nad nieżywym komandorem. – Co z ciałem?
– Do hibernatora. Nie potrzebujemy go tutaj, a odzysk z niego wydaje mi się stratą czasu.
Potem piętnaście minut przerwy.
Oddział szybko zaczął na powrót podejmować normalne działania. Cross ruszył w korytarz, z którego atakował Harris, pewnie po techników, a Lister zajmowała się nosem Riversa.
Harris bez słowa skinął na Irvinga i obaj żołnierze podeszli do czegoś, co jeszcze kilka minut temu było komandorem porucznikiem Strayem. Brisbane przez chwilę podążał za nimi wzrokiem, lekko pocierając podbródek.
– Poruczniku Reese? – powiedział wreszcie.
– Sir? – Psycholog podszedł do dowódcy.
– Przejdzie się pan ze mną. – Pułkownik wskazał ręką drzwi i, nie czekając, ruszył w ich kierunku.
– Tak jest. – Reese szybko skinął głową i podążył za nim.
•
Temperatura w sali pozabiegowej wyraźnie spadła. Automatyczny system wyłączył
ogrzewanie, kiedy wyszedł Stray, i uruchomił się dopiero teraz. W mroźnym wnętrzu „Skowronka”
pomieszczenia błyskawicznie traciły ciepło. Każdy oddech Reese’ a tworzył białą chmurkę pary wodnej.
– Więc, poruczniku, jak to się stało? – Brisbane stał tyłem do podwładnego.
– Jak co się stało, sir?
– Dlaczego uznał pan za stosowne oddać swój pistolet komandorowi Strayowi? –
doprecyzował Brisbane. – Jestem przekonany, że orientował się pan, że ten akurat oficer miał
rozliczne powody, żeby żywić do nas urazę? – Pułkownik obrócił się, skrzyżowawszy ramiona.
Badawcze spojrzenie niebieskich oczu wbiło się w Reese’a. Porucznik nerwowo oblizał wargi.
– Był potwornie szybki, nie spodziewałem się...
– Poruczniku Reese, naprawdę chcecie mi powiedzieć, że po prostu zapomnieliście
o zakazie podchodzenia do komandora z bronią? Nie wierzę, aby tak było, z pańskich akt wynika, że nie lekceważycie takich rzeczy... Więc zakładam, że zrobiliście to umyślnie.
Żołnierz przez kilka sekund patrzył na czubki swoich butów, ale nagle podniósł głowę i z hardą miną spojrzał dowódcy prosto w oczy.
– Potraktowaliśmy go jak przedmiot. Był jednym z naszych, ślubował to samo co pan i ja! –
wyrzucił z siebie podniesionym głosem. – A pan chce użyć go jako magazynu części! To
nieuczciwe, nieuczciwe wobec niego, nieuczciwe wobec jego ludzi, nieuczciwe wobec wszystkich żołnierzy, którzy służą po naszej stronie. Byliśmy im winni lojalność, sir, i on niczego więcej nie chciał.
Zamrugał kilka razy oczami, otwarł usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł.
Doświadczenie psychologa brało górę i porucznik szybko opanowywał uwolnione na chwilę
emocje.
Brisbane powoli pokiwał głową. Milczał przez chwilę, po czym nabrał głęboko powietrza
w płuca i wypuścił je z cichym świstem.
– Czy przypadkiem nie przerabialiśmy tej rozmowy? A co my byśmy z tego mieli?
Gdybyśmy mu pozwolili zrobić, co chciał?
– Jak to: „co byśmy z tego mieli”? – Cała twarz psychologa wyrażała nawet nie oburzenie, ale pogardę. – Grzebanie swoich to jedna z rzeczy, która odróżnia nas od zwierząt. To oznaka człowieczeństwa, honoru, jakiegokolwiek poszanowania dla zasad.
Brisbane uśmiechnął się smutno i pokręcił głową, jakby patrzył na niegrzeczne dziecko.
– To prawda. I prawdopodobnie w liniowym oddziale poparłbym pański punkt widzenia.
Pracujemy jednak dla Dowództwa Operacji Specjalnych. Zajmujemy się wygrywaniem wojny,
a przynajmniej nieprzegrywaniem jej. Technologia, którą znaleźliśmy tutaj, jest bezcenna. Bardzo dosłownie, poruczniku. Na tyle bezcenna, że jak sądzę, nie możemy sobie pozwolić ani na honor, ani na zasady.
– Proszę mi wybaczyć, sir, ale jeśli przestaniemy być ludźmi, żeby wygrać wojnę... To może nie warto.
Brisbane parsknął cichym śmiechem.
– Warto. Jak najbardziej warto. Nie „my, ludzie” popełniamy te... nieludzkie czyny. Ja je popełniam. Pan je popełnia. Operacje Specjalne robią takie rzeczy. Inni mogą sobie być szlachetni do woli. Zresztą, pewnie po wojnie za to odpowiemy, nie zdziwiłbym się.
– Jak to...?
– Część pracy. Ktoś musi robić wszystkie złe, paskudne rzeczy. Padło na nas. Kiedy już to wszystko się skończy, ktoś przypomni sobie, że trzeba uspokoić sumienie, i zapewne będę pośród szacownej grupy przykładnie ukaranych. Być może pan też.
Reese zamilkł. Zapewne nie tego się spodziewał. Większość nowych nie tego się
spodziewała.
– Wie pan, poruczniku, jest pan psychologiem. Naprawdę spodziewał się pan, że ustąpię?
– Miałem nadzieję... – Żołnierz zająknął się. Przez kilka sekund wpatrywał się
w Brisbane’a, przygryzając wargi. – Nie, nie spodziewałem się.
– A zatem wiedział pan, że będzie strzelanina. A więc i ofiary. Ilu swoich kolegów
z oddziału był pan skłonny poświęcić, żeby komandor Stray mógł zabić swoich ludzi?
Reese zamrugał kilka razy. Nabrał powietrza w płuca, ale nic nie powiedział.
– Ludzkie odruchy, jakkolwiek chwalebne, często są dosyć nieprzemyślane. – Brisbane
kontynuował spokojnym głosem, bez śladu drwiny. – Stray na szczęście rozumiał sytuację. Że w tej walce może tylko przegrać. Dlatego nie nacisnął spustu.
– Dał się zabić?
– Zablefował. My sprawdziliśmy. Po prostu wiedział, że nic więcej nie ugra. Mógł mnie
jeszcze próbować zastrzelić, ale to nie zmieniłoby sytuacji. Ta sama przysięga, która panu tak teraz ciąży, zapewne skłoniła go do wzięcia pod uwagę skutków, szerszych skutków, otwarcia ognia.
Zakładam, że orientował się w sytuacji tak samo dobrze jak pan. Ale był lepszym żołnierzem.
Szanuję go za to, naprawdę. – Pułkownik zmrużył oczy i w namyśle spojrzał w przestrzeń. – To, albo postrzał sparaliżował mu rękę, nie chcę przesądzać sprawy.
Psycholog popatrzył na dowódcę.
– Co się ze mną stanie?
– Nic. Jestem gotów zakończyć tę sprawę między nami. Jest pan dobrym fachowcem,
potrzebujemy takich osób, choćby dlatego, że czasem pańskie przekonania mogą być przydatne.
Oczywiście rozumie pan, że tego rodzaju działania wbrew wyraźnym rozkazom nie będą
tolerowane w przyszłości.
– Tak jest, sir. Przepraszam, sir.
– Więc wracajcie do reszty oddziału, przyda im się zawodowiec. Morale jest dosyć...
średnie.
– Rozumiem. – Reese odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się w pół kroku. –
Sir?
– Słucham, poruczniku.
– Komandor Stray, gdyby zdecydował się wystrzelić... Pan przyszedł, zakładając, że jednak tego nie zrobi?
– Dobry żołnierz zawsze jest gotowy na śmierć. W tym przypadku jednak było o wiele
mniej dramatycznie. Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, pozwoliłem sobie załadować do pańskiego pistoletu uszkodzony soft.
Reese przez chwilę stał nieruchomo, po czym odwrócił się ponownie i wyszedł.
8 stycznia 2211 ESD, 20:59
Brisbane stał w ciemnym pomieszczeniu kriogenicznym rozświetlanym tylko przez blade,
nikłe światła kapsuł hibernacyjnych.
Pierwsza Kompania Hybryd wkrótce miała oddać ostatnią przysługę Unii. Za mniej niż
godzinę pierwsi żołnierze powędrują na stół operacyjny.
Mężczyzna podszedł do pierwszego z brzegu hibernatora. Przetarł rękawicą oszronioną
osłonę i przyjrzał się leżącej w środku kobiecie.
Bosman Madeleine Tailles, jak mówił ekran komputera sterującego urządzeniem.
W pobliżu nie było nikogo, więc nikt nie usłyszał cichych słów, które pułkownik
powiedział, może do siebie, a może pod adresem śpiącej Hybrydy. Przez chwilę trzymał jeszcze dłoń na przezroczystej osłonie, a potem obrócił się i ruszył z powrotem w stronę oświetlonych i wypełnionych życiem pomieszczeń ambulatorium.
Za nim, świecąc zimnym, błękitnym światłem, pozostały stalowe trumny hibernatorów.
1








