Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 22 страниц)
Lawina
Kolonia górnicza MMC-12
25 maja 2211 ESD, 18:06
Właściwie spieprzono tu dokładnie wszystko, co się dało. Rozsadzone wszędzie szkółki
leśne mające jakoś ułagodzić mokradła albo się w ogóle nie przyjęły, albo paskudnie
poprzekształcały, tworząc rozrośnięte plątaniny konarów rodem ze snów szalonego malarza.
Zapewne była to wina wiecznie zalegającej nad bagnami mgły, skutecznie odcinającej rośliny od tej odrobiny słonecznego światła, która była w stanie przesączyć się przez ołowianoszare chmury. To, co miało być balsamicznym klimatem, sprowadzało się do wysokiej wilgotności, chłodu i opadów wodopodobnego i drażniącego skórę świństwa. No i mgły, bądź – w rejonach, gdzie nie występowała – wiatrów do dwustu kilometrów na godzinę. Przed Dniem Zarząd Kolonialny
próbował co jakiś czas ujarzmić lokalne środowisko, ale kilkanaście nieudanych projektów doprowadziło go w końcu do wniosku, że zdatne do oddychania powietrze i kilkanaście gatunków porostów z całą pewnością wystarczą kolonistom za namiastkę domu.
Nazwa New Quebec została nadana planecie zaraz po kolonizacji, kiedy jeszcze wiązano
wielkie nadzieje z przekształceniami klimatycznymi. Teraz praktycznie nikt, kto postawił stopę na powierzchni i nie był starszym oficerem, jej nie używał. Istniała po prostu jako Bagno. Bo tylko je znajdywało się, zjeżdżając łazikami z wytyczonych pomiędzy kopalniami tras.
•
Najgorsze w służbie garnizonowej na Dwunastce były patrole. Do tego, że cywilni
pracownicy patrzyli na nich z niechęcią, można było się przyzwyczaić. Tak to już bywa
z okupacjami – jakoś nie są popularne wśród ludności.
Wyjścia poza samą Dwunastkę stanowiły zupełnie inną sprawę. Niby wiadomo było, że
okolicę patrolowało się bardziej pro forma niż z rzeczywistej potrzeby. Że wróg pewnie dawno sobie Bagno odpuścił, resztki małego garnizonu są ścigane i odcięte, że nic tu nie żyje z wyjątkiem powykręcanych drzew i kilkunastu gatunków zielska. Że to po prostu osiem godzin spędzonych na spacerze.
Ale kiedy drużyna wchodziła w mgłę, kiedy biały opar odcinał ją od świateł kopalni i nawet sąsiad w szyku widoczny był tylko jako szara sylwetka, kiedy nos wypełniał charakterystyczny zapach wilgoci, błota i zgnilizny, cała pewność siebie jak na złość ulatywała. Szło się w milczeniu, gdyż każdy odgłos zdawał się odbijać od mlecznej bariery i zniekształcony wracać ze wszystkich stron naraz, jakby dookoła rozgadał się cały tłum niewidzialnych osób. A moczary wydawały jeszcze własne odgłosy, docierające do żołnierzy gdzieś na krawędzi świadomości ciche szepty, chlupoty i posykiwania.
Do tego dochodził jakby obdarzony własną świadomością grunt. Mimo że szło się zawsze
po wyznaczonych światłem chemicznym trasach, od czujnika do czujnika, ścieżki przez moczary znikały i pojawiały się bez żadnej widocznej przyczyny czy wzorca. Jednego dnia przechodziło się w ogóle bez problemu, a innego cały oddział musiał się zatrzymywać, żeby wyciągać jakiegoś zapadniętego po uda pechowca. Carrera żartował, że to pieprzone bagno jest po prostu przez jankesów wyszkolone do walki z okupantem. Ma pewnie stopień oficerski i poprzyczepiane na drzewach baretki. Niezależnie od tego, ile razy to powtarzał, wybuchał potem swoim zgrzytliwym, przypominającym nieco porykiwanie osła śmiechem. Zawsze jednak robił to wewnątrz ciepłych kwater, kiedy w uszach zamiast szeptu moczarów miał znajomy szum pracującego kombinatu.
•
– Kurwa mać! – CJ donośnie ogłosił swoje przybycie. Dwunastka nie miała co prawda
koszar z prawdziwego zdarzenia, ale za to po przemieszczeniu części cywili do obozów
przesiedleńczych było tu całkiem sporo pustostanów. To, co obecnie pełniło rolę sypialni drużyny sierżanta McNamary, wcześniej było mieszkaniem jakiejś górniczej rodziny. Prycze porozmieszczano we wszystkich trzech niewielkich pokojach, przesuwając w kąty to, czego uciekająca rodzina nie chciała lub nie mogła zabrać. Obok pospiesznie wstawionych legowisk znajdywała się tu kolorowa makatka z rodzaju tych, które kupuje się za szmaciane pieniądze jako pamiątkę, doniczka z jakąś dawno wyschniętą rośliną oraz zestaw zabawek edukacyjnych popularnej serii.
– Jebane bagno! – dodał, lecz niestety bez zadowalających rezultatów. Śpiący na górnej pryczy Thorne nawet nie przewrócił się na drugi bok, a z trzech pozostałych żołnierzy, którzy przebywali w pomieszczeniu, zareagował tylko Szafa.
– Masz w cholerę nowości, jak widzę – rzucił sponad stołu ze sztucznego drewna, gdzie
razem z Bueller i Kowbojem wgapiali się w film na zestawie holo. – Jak było na zastępstwie?
Uruchomili „Świstaka”?
– Tak, jasne. A piechotą szedłem dla rozrywki, po prostu lubię tarzać się w pierdolonym błocie. – CJ wykrzywił twarz we wściekłym grymasie. Cisnął zrolowaną mokrą kurtkę na pryczę.
Uszkodzenie „Świstaka” już w drugim tygodniu pobytu na Dwunastce skazało ich na piesze patrole. Jak to się stało, że poduszkowiec patrolowy, na zdrowy rozum wręcz stworzony do warunków panujących na Bagnie, odmówił posłuszeństwa, było zagadką dla całego plutonu.
W czasie jednego z jeszcze-szybkich-i-wygodnych objazdów punktów kontrolnych nagle padła turbina i pojazd klapnął w błotną kałużę. Osiem osób pierwszej drużyny poświęciło ponad trzy godziny, by przewlec maszynę do najbliższego miejsca, do którego dało się dotrzeć łazikiem technicznym. A właściwie dotrzeć bez ryzyka, że potem i jego trzeba będzie wyciągać z bagna. Od tego momentu, choć Mały robił, co mógł, bydlę nie chciało ruszyć. Jak ruszyła turbina, to rozwalało sterowanie, jak w końcu udało się ściągnąć części, „Świstak” po prostu nie odpalał. Cartwright oczywiście zarządziła piesze patrole. Tym lepiej, jak powiedziała McNamarze, bo poduszkowiec jest za głośny i nawet ślepy i głuchy wróg da radę się przed nim ukryć. Oddział zwiększy swoją skuteczność, kiedy nie będzie poruszał się ze „Świstakiem”.
– Jakby sobie trzecia nie mogła wziąć Kudłatego, w końcu jest ich radiowcem, ale nieeee, wpakowali go na centrum! – szczupły Portugalczyk kontynuował swoją tyradę. – Każdy może obsługiwać łączność tutaj, ale ten zarośnięty buc siedział sobie w cieple, podczas gdy ja... Co oglądacie?
Umiejętność koncentracji uwagi na danej rzeczy przez dłuższy czas nie należała do zestawu cech, z których słynął CJ.
– Ostatnie tchnienie Ramireza. Neve wygrzebał zapasy świetlicy kopalnianej, jak szukał
virtuali... – mruknęła czarnoskóra Bueller, nie odwracając się od ekranu.
– Myślę, że Mały umyślnie go nie naprawia. – Szafa wyszczerzył się do CJ-a. – Wiesz, póki on ma tu robotę, to nie łazi na patrole.
– Taa, jasne, bo ten cholerny troll jest Nickiem Vinci – radiooperator zarechotał
w odpowiedzi, wyobrażając sobie Małego sączącego drinki z wysokich szklanek, jak zwykł robić filmowy geniusz złodziei. O dwumetrowym techniku można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że ma skomplikowaną osobowość. – Gdzie reszta? – Rozejrzał się wymownie dookoła.
– Szczeniak i Isaksson poszli... cóż, gdzieś. Pewnie zażywają relaksu. Neve jest na
virtualach, Kicia się doucza, O’Bannon – nie wiem. A McNamara wziął Wierzbę i Jackiego na patrol porządkowy. – Szafa wzruszył ramionami. – Aha, nie ma co liczyć na policję w następnym transporcie, była łączność z Dowodzenia. A teraz zechciej się zamknąć, próbujemy oglądać – dodał, kiedy Bueller, ciągle bez odwracania się od ekranu, trzepnęła go dłonią w głowę.
– Takie to gówno dobre?
– Tak. Ciii... – Mężczyzna wymownie przyłożył sobie palec do ust, jednocześnie zerkając na koleżankę.
CJ rzucił jeszcze okiem na holo, po czym burknął coś pod nosem i zabrał się do rozkładania sprzętu. Połowę zawartości plecaka i wszystkie ubrania zwykle warto było przesuszyć.
•
Dwunastka była budowana z myślą o ponad sześciuset mieszkańcach. Teraz, nawet
wliczając w to pluton Cartwright, zamieszkiwało ją około dwustu – pozornie więc pustki na ulicach pomiędzy przysadzistymi, bunkrowatymi budynkami nie stanowiły niczego dziwnego. Było jednak coś jeszcze. Wierzbowski niemal czuł spojrzenia zza ciemnych szyb budynków. To trwało od pierwszego dnia – żołnierze byli najeźdźcami, okupantami i doskonale to odczuwali, choć warunki życia mieszkańców nie zmieniły się ani trochę. Rozmowy milkły, kiedy przechodzili, w zadziwiający sposób różne urządzenia ulegały usterkom, a górnicze ekipy wysłane do reperacji twierdziły, że nie są w stanie dać sobie z nimi rady. Gdyby ktoś miał zapytać Wierzbowskiego o opinię, to należałoby pozbyć się Amerykanów i przysłać własnych górników, a wtedy wszystko wróciłoby do normy. Widocznie jednak dowództwo miało na ten temat inne zdanie i nie chciało radzić się szeregowca.
Póki co, na szczęście, ludziom Cartwright udawało się jakoś balansować na cienkiej granicy pomiędzy ukrywaną niechęcią a jawnym buntem. A przynajmniej taką Wierzbowski miał nadzieję.
– Pusto. Nic się nie dzieje. Jak zwykle. Wracamy? – Zdjął hełm i przejechał dłonią po
mokrych włosach.
– Jeszcze kopalnia, Wierzba. – Olbrzymi McNamara poklepał go po naramienniku pancerza
łapą rozmiaru łopaty. – Przejdziemy się i zobaczymy. Taka robota. Bierz przykład z Jackiego.
Szeregowiec prychnął pogardliwie i zerknął na idącego kilka kroków z przodu nowicjusza.
Ten rozglądał się podekscytowany, aż kipiąc entuzjazmem, gotowością do działania i napięciem.
Wyglądał, jakby tylko czekał na tysiące wrogów wyskakujących zza magazynu technicznego A. To był zresztą jego permanentny stan ducha i nawet patrole na moczarach nie potrafiły wyprowadzić go z bojowego nastroju. Jeśli zwycięstwo faktycznie zależy od stanu umysłu, jak Wierzbowski słyszał jeszcze na szkoleniu (kiedy to było? Dwa i pół, trzy lata temu?), Unia potrzebowała z pięciu szeregowych Jacków Reedów, żeby zakończyć tę wojnę.
– Jeśli to nie rozkaz, wolałbym uniknąć – mruknął. Założył hełm i zaciągnął pasek,
z ponurym wyrazem twarzy patrząc na wystrzeliwującą pomiędzy budynkami kolonii
pięćdziesięciometrową wieżę kombinatu i świecącą na niej konstelację czerwonych świateł
pozycyjnych. – Załatwmy przynajmniej to jak najszybciej... Chcę się załapać na kolację.
Ruszyli nieśpiesznym krokiem w stronę górujących nad Dwunastką wież kopalni.
– Właściwie czemu ciągle się bawisz kartami, a z nikim nimi nie grasz? – Jackie Reed
podbiegł kilka kroków, żeby zajrzeć w mijany zaułek. – To jakaś specjalna talia?
– Tak. – Wierzbowski uśmiechnął się pod nosem. – Jej specjalną cechą jest niekompletność.
Trudno się nią gra.
– Po co ją w takim razie trzymasz? – Ciekawość Reeda chwilowo przewyższyła pragnienie
pozostawania czujnym. Zatrzymał się i obrócił w stronę kolegi.
– Wartość sentymentalna. – Polak wzruszył ramionami. – Prezent od kobiety.
– Aaa, w takim razie nie dopytuję. – Jackie mrugnął porozumiewawczo.
Przez może pięć sekund szedł w milczeniu.
– Długo ją masz? – zapytał. Sierżant McNamara parsknął śmiechem.
– Trzy lata – z westchnieniem odparł Wierzbowski.
– Dalej z nią jesteś? – Następne pytanie pojawiło się tak szybko, że zaczął się zastanawiać, czy kolegę w ogóle interesują odpowiedzi.
– Z kim?
– No, z tą kobietą. – Jackie wymownie wzniósł wzrok do nieba. – A o kim myślałeś?
– To moja siostra.
– Aha... No tak. – Młodszy żołnierz pokiwał głową. – W takim razie będzie można ją
poznać?
– Nie.
– Ale bez złych zamiarów...
– Nie.
•
Żołnierze weszli w słabo oświetlony obszar kopalnianego parku maszyn. Dwójka spokojnie z tyłu, nonszalanckim krokiem wilka wśród owiec, natomiast prowadzący – nie mógł być od Seana starszy o więcej niż o trzy – cztery lata – rozglądał się przez cały czas, przesuwając wzrok po zalegających wśród potężnych pojazdów cieniach. Chłopak cofnął się z powrotem za szoferkę ciężarówki terenowej i kiwnął dłonią, przywołując kolegów. John podszedł natychmiast, przygryzając z nerwów wargę. Jedenastolatek, najmłodszy z całej trójki, zawsze koniecznie chciał
udowodnić, że biega tak samo szybko, jest tak samo zwinny i odważny jak starsi koledzy. Teraz delikatnie wychylił się zza potężnego koła i wpatrywał się w unijnych żołdaków błyszczącymi oczyma. Christopher pojawił się dopiero po kilku sekundach, maskując niepokój udawaną nonszalancją.
– Są. Tak jak mówiłem. Zawsze tędy przechodzą. – Sean zatarł ręce i poprawił kominiarkę.
– Zamierzasz to zrobić? – Christopher rozejrzał się nerwowo, jakby w poszukiwaniu
dalszych żołnierzy. – To ryzykowne, mogą cię złapać, aresztować...
– Za co? Za to, że koło nich przebiegnę? – Sean zachichotał cicho. – To jest właśnie
najlepsze – jak będzie niebezpieczne, to nic nie zrobię. Za bieganie mnie nie zatrzymają.
– Wiesz, mogą cię złapać. Widziałeś filmy.
– A widziałeś ostatnie półtora miesiąca? Nic nie zrobią. Macie fanty?
John bez namysłu wydobył z kieszeni nóż wojskowy, który znalazł gdzieś na bagnach.
Christopher z ociąganiem pokazał pudełko dysków do odtwarzacza holo.
– Nalepka ma być widoczna stąd. Żadnych oszustw.
Sean wyjął z kieszeni obrazek – na samoprzylepnej taśmie widniał gwiaździsty sztandar.
– Ja nie oszukuję.
– Ma być widać.
– Będzie widać.
•
Marcin oparł się o burtę jednego z łazików i przejechał dłonią po podeszwie wojskowego buta, uwalniając wklinowany w bieżnik kamień. Sierżant zatrzymał się razem z nim i tylko Jackie poruszał się nieustannie, wypatrując ruchu w każdym z tysiąca cieni, które zalegały w słabo oświetlonym parku maszyn. Trochę jak pies na spacerze – uśmiechnął się w myślach Wierzbowski.
– A swoją drogą, sierżancie, kiedy możemy oczekiwać jakichś własnych górników?
Porucznik coś mówiła?
McNamara przeciągnął się i ziewnął rozdzierająco.
– Nie. Ale to nie argument. Sztab niekoniecznie jej zdradza takie szczegóły. Jak znam życie, ta informacja dojdzie do nas razem z przysłanymi górnikami.
Szeregowiec parsknął cicho.
– Odkąd tu jesteśmy, całkiem olewają tę sprawę. Thorne twierdzi nawet, że w ogóle
jesteśmy tu po coś innego.
– Tak twierdzi?
– No, mówi, ale nie tłumaczy. Wie pan, jaki on jest. – Wierzbowski wzruszył ramionami.
– Ale to nie tylko on. – Jackie spojrzał na pozostałą dwójkę żołnierzy i pokiwał
z przekonaniem głową. – Przez antenę kolonii bez przerwy idą jakieś szyfrowane komunikaty, a Weiss mówi, że nad bagnem cały czas latają strumieniowce.
– Sekretne szyfrowane komunikaty, taa... Mam dla ciebie radę, Jackie. Nie wierz CJ-owi i Kudłatemu, oni wszędzie wietrzą spisek.
– Ale przecież mieliśmy tu Drugą Zwiadu...
– Procedury – odparł sierżant. – Inwazja planetarna ma mieć wsparcie zwiadu i tyle. Zawsze jakiś jest.
– Mhm. – Chłopak wydawał się nieprzekonany. Spiskowa teoria ukuta przez
radiooperatorów musiała bardziej przemawiać do jego wyobraźni niż zwykła niekompetencja armii.
– Jak pan myśli, kiedy kogokolwiek przyślą? – Wierzbowski kopnął kamień, który wirując, poleciał za opróżnioną beczkę po smarze.
– Już powinni. – McNamara zapalił papierosa. – Sam jestem zdziwiony. Najpierw
mobilizacja, szybki przelot, operacja na pięć tysięcy ludzi, a teraz nic się nie dzieje. Magazyny przepełnione, kopalnia pracuje na jałowym biegu... moim zdaniem strata czasu. Pewnie dowództwo też tak uważa.
– Więc? – rzucił Jackie, zaglądając pomiędzy kolejne dwie maszyny. – Może tu faktycznie chodzi o coś innego?
– Więc najpewniej transporty mają jakieś kłopoty po drodze – uśmiechnął się pobłażliwie sierżant, wydmuchując kłąb dymu. – A sprzęt niszczeje.
– Po przyjeździe obsady od razu trzeba będzie robić generalkę tych wszystkich
nieużywanych pojazdów... Mały się ucieszy.
– Taa... Nas już wtedy nie będzie, niech sami się z tym męczą. – Wyższy żołnierz sięgnął po przypiętą do pasa manierkę. – Reed? Nie właź sam pomiędzy...
•
Instynkt. Ukryty element każdego szkolenia. Pozornie bezsensowne godziny i dni ćwiczeń padania na ziemię, podrywania się i tego wszystkiego, czego można nauczyć się w pięć minut. Ale nie o to chodzi, nie o nauczenie się. Wiedza może pomóc wykonać zadanie, sprawność – wygrać potyczkę, ale w nagłych sytuacjach właśnie instynkt ratuje życie. Gdy nie ma czasu pomyśleć, kiedy sekunda to zbyt długo. Wtedy reakcje muszą być automatyczne. Poza świadomością.
To właśnie instynkt posłał obu żołnierzy za najbliższą osłonę, kiedy rozległ się nagły huk wystrzału, zlany z niewyraźnym okrzykiem Jackiego. Wierzbowski niemal wtoczył się pod łazik, o który się opierał, ukrywając się za potężną, terenową oponą pojazdu. Wzmacniacz obrazu wbudowany w opuszczone pospiesznie na oczy gogle ukazywał przekontrastowany, czarno-biały obraz, a oparta o ramię broń Polaka zataczała niewielkie łuki w poszukiwaniu celu. Potężny McNamara padł płasko na ziemię, niemal stapiając się ze stojącą obok skrzynką.
•
Umysł włączył się sekundę później. Unijna broń – błysnęła pierwsza myśl w głowie
szeregowca.
– Łącz się z garnizonem – syknął sierżant, sam przesuwając się lekko naprzód. – Reed, co się dzieje...? – Marcin usłyszał jeszcze w słuchawce jego ściszony głos, nim przełączył się na obwód garnizonu.
– Wierzbowski, wystrzał w parku maszyn! – rzucił do mikrofonu, rozglądając się nerwowo dookoła. Szybkie ruchy głową ożywiły kilkanaście kilkupikselowych duchów, które popłynęły przez przezroczystą osłonę wzmacniacza obrazu. Sierżant mówił coś do swojego komlinka, pewnie wywoływał Reeda. Poza tym nie działo się nic.
– Co się dzieje, jesteście pod ostrzałem? – Usłyszał spięty głos siedzącego na odległym o kilometr stanowisku kontrolnym Kudłatego.
– Nie, pojedynczy strzał, prawdopodobnie Jackiego, poza polem widzenia. Moment... –
Szeregowiec spojrzał pytająco na McNamarę.
– Jackie chyba w porządku, idę to sprawdzić, nikt więcej nie strzela, następny meldunek za minutę. Osłaniaj. – Dowódca podniósł się powoli i krok za krokiem ruszył w przejście pomiędzy ciężarówkami, gdzie niedawno zniknął Reed.
Wierzbowski wygrzebał się spod łazika, przekazując raport Kudłatemu. Wzmacniacz nieco
poprawiał widoczność, ale mimo to żaden z wyłaniających się z ciemności kształtów nawet w przybliżeniu nie wyglądał na cel. Zdenerwowanie szybko opuszczało szeregowca. Pewnie Jackiemu coś się przywidziało i postrzelił jakiś szczególnie niebezpieczny cień. Westchnął cicho –ech, nowicjusze. Raz takiemu karabin odpali i już świat się kończy.
Sierżant najwyraźniej jednak traktował sprawę poważnie.
– Spokojnie, Jackie, idziemy do ciebie, tylko spokojnie – brzmiał jego bas w słuchawce komunikatora.
Reed pół siedział, pół klęczał na podwiniętych nogach na wysokości środkowych osi
stojących po obu stronach maszyn. Pochylony do przodu, gmerał przy leżącym przy nim drobnym, ubranym w ciemną kurtkę... chłopaku, choć z pozycji na tyłach trudno było mieć pewność. Nie gmerał, poprawił się w myślach Marcin. Nasłuchiwał oddechu, uciskał klatkę piersiową, próbował
zmierzyć tętno. Szybkimi, urywanymi ruchami przerażonego człowieka.
Karabin, błyszcząc czerwonym wyświetlaczem licznika amunicji, leżał obok niego,
bezużyteczny i zapomniany. Kawałek dalej, na boku, leżał hełm szeregowca. Jackie musiał go zdjąć, żeby ułatwić sobie udzielanie pomocy. Cały czas mówił coś cicho, ale musiał wyłączyć mikrofon, bo komlink nic nie wychwytywał.
McNamara podbiegł ostatnie kilka kroków i uklęknął przy ciele.
– Rozglądaj się – rzucił jeszcze za siebie sierżant. Zdecydowanym ruchem odsunął
rozdygotanego Reeda, podał mu swój hełm i karabin, a potem zajął się leżącym.
Kurwa, dzieciak faktycznie kogoś trafił – pomyślał Marcin. Złodziej? Jakiś cholerny
zamachowiec? Zdecydowali się na coś? Ale w pojedynkę? Na uzbrojonych żołnierzy? Idiotyzm przecież. A może to jakaś pułapka?
Rozejrzał się po zalegających w parku maszyn cieniach.
Nic.
Oczywiście to nie był żaden dowód. Dobrze przygotowaną i opartą na umiejętnym
maskowaniu zasadzkę wzmacniacz wykrywał tylko w warunkach laboratoryjnych, a i to jedynie wtedy, kiedy był w doskonałym stanie. W doskonałym stanie w urządzeniu Wierzbowskiego była być może jedynie niedawno wymieniana bateria.
Jackie oplótł kolana ramionami i niemal zwinął się w kłębek oparty o brudnożółtą burtę ciężarówki. Sterczące każdy w inną stronę krótkie włosy i rozszerzone przerażeniem oczy sprawiały, że wyglądał jeszcze młodziej niż zwykle. Ryczał jak pięciolatek.
Koło jego buta leżała przybrudzona, barwna nalepka z gwiaździstym sztandarem Stanów
Zjednoczonych.
McNamara wstał może po pół minuty, powoli, jakby po raz pierwszy jego postura naprawdę go spowalniała. Marcin był blisko, więc słyszał dokładnie każde słowo, jakie dowódca przekazał
spokojnym, bardzo zmęczonym głosem Kudłatemu w centrali.
– Ściągnijcie transporter i medyka pod park maszyn. Przypadkowe postrzelenie. Ofiara,
biały dzieciak, Sean O’Riley, szesnaście – szesnaście – siedemset – G – X. Nieuzbrojony. Wydaje się martwy.
Wierzbowski doskonale zapamiętał ten moment. Wtedy właśnie zobaczył to po raz pierwszy w oczach sierżanta McNamary, wielkiego jak niedźwiedź weterana chyba z piętnastu kampanii i kawalera Srebrnej Gwiazdy Korpusu.
Strach.
W tamtej chwili oczywiście jeszcze zupełnie nie rozumiał, czego dowódca się bał.
25 maja 2211 ESD, 19:12
– No i? – zapytał po krótkiej chwili wyczekiwania Szczeniak.
– No i nic. Resztę znacie. Wunderwaffe przyjechał transporterem razem z Ricardo i nas
pozbierali. – Wierzbowski wzruszył ramionami. Teraz, kiedy wrócili już do garnizonu,
błyskawicznie odzyskiwał nonszalancką pozę. A przynajmniej starał się. – Nie zostaliśmy napadnięci przez bandę tubylców z dzidami, jeśli o to wam chodzi.
– Kudłaty mało nie dostał zawału. – Bueller ukazała w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. –
Panikował, że zostaliście zaatakowani, że są ofiary, że cała brygada desantowa wali się nam na łby.
– Teraz się pewnie do niczego nie przyzna. – CJ usiadł energicznie na piankowym materacu i wyszperał z zakamarków leżącego na nim plecaka puszkę piwa. – Kudłaty, „zimny jak głaz”, kurwa jego mać. Piwa? – Wyciągnął wytatuowaną rękę w stronę kolegi.
– Dzięki. – Wierzbowski pokręcił głową, starając się przybrać pełną lekceważenia minę. –
W każdym razie McNamara leci na dywanik za niedopilnowanie Jackiego, sam Jackie kiwa się w ambulatorium... Kurde, co by było, jakby były ofiary...
– Jedna ofiara była. – Nikt nawet nie zauważył Sokolego Oka, dopóki niski Hiszpan nie
odezwał się swoim chrapliwym jak po zapaleniu gardła głosem. – I to chyba najgorsza
z możliwych.
Bueller żachnęła się i wywróciła oczami, a CJ zaśmiał się niepewnie. Przed oczyma
Wierzbowskiego stanął przerażony Jackie reanimujący nieżywego dzieciaka.
– Żartujesz? – zapytał, siląc się na nonszalancję.
– Nigdy nie żartuję. – Żołnierz powolnym krokiem przeszedł przez pokój. Mówił bardzo
cicho, nie patrząc na nikogo konkretnego. – Zabiliśmy dziecko. Nieuzbrojone. Powód nieważny.
Wszyscy nagle zamilkli, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W zupełnej ciszy Sokole Oko podciągnął się i usiadł na górnej pryczy. Potem uniósł na chwilę głowę i potoczył
wzrokiem po pokoju. Poza tym na pobliźnionej twarzy kaprala nie drgnął ani jeden mięsień.
Ciszę przerwała Bueller.
– Problemy moralnościowe? – Wykrzywiła pełne usta w sarkastycznym uśmiechu. –
Przypomnij mi, Sokole Oko, co to się działo niedawno? W Delta Dwa Zero?
Nikt się nie odezwał. Przez ostatni miesiąc starannie unikali tematu amerykańskiej
placówki, nawet nie próbowano snuć hipotez na temat tego, co mogli zrobić komandosi
Dowództwa Operacji Specjalnych. Bueller złamała tabu i chyba się nawet zorientowała, ale w tym momencie nie mogła już się wycofać. Nie byłaby sobą. Przez kilkanaście sekund dwójka wojskowych mierzyła się wzrokiem w absolutnie cichym pomieszczeniu. W końcu kobieta
parsknęła krótkim, ponurym śmiechem i pokręciła głową.
– Wybacz, stary, ale Jackie, chociaż szczyl, miał rację. Sama bym tak zrobiła, w końcu skąd miał wiedzieć...
– Źle myślisz, Jane – wszedł jej w słowo. – Nie jest ważne, jak my to widzimy. Ważne, jak oni.
Wierzbowski ledwie dostrzegalnie skinął głową, nadal wbijając wzrok w podłogę.
– Hej, nie pierdolcie. – CJ stanął między pryczą Sokolego Oka a opartą o stolik Bueller. –
Nie będzie żadnych problemów. Jackiego się odtransportuje i tyle. Nie ma co, kurwa, panikować.
Szczeniak, dotychczas zajęty kontemplacją pośladków koleżanki, parsknął i wzruszył
ramionami.
– Kto panikuje? – Wyjął z kabury pistolet i upewniwszy się, że jest zabezpieczony, zakręcił
nim młynka na palcu. – To my tu jesteśmy szeryfami.
Chudy żołnierz uśmiechnął się drapieżnie.
– Robert... – Sokole Oko patrzył całkiem nieruchomo na Szczeniaka. Zawsze do wszystkich mówił po imieniu. Było to, co prawda, dość nietypowe, ale w plutonie szybko założono, że jest to jeszcze jedno z jego dziwactw. – Robercie, pomyśl, o czym mówisz.
Szczeniak parsknął śmiechem. Przebiegł wzrokiem po pozostałych obecnych jakby
w poszukiwaniu wsparcia.
– No, ale hej. To wrogowie! Nie traćmy tego z oczu, co? To jest okupacja. Powinni
wiedzieć, że jak się wkurwimy, to możemy im nieźle dać popalić. To my tu wygraliśmy. Teraz nasza działka, nasze prawo. Co nie, CJ?
– Jasna, kurwa, sprawa. – CJ nie mógł nie odpowiedzieć na tak jawną prośbę o wsparcie. –
Trzeba było nie wyskakiwać, właśnie. – Spojrzał z kolei na Wierzbowskiego.
Ten nie mówił nic.
Co z tego, że cywile mogli nie wyskakiwać? Co z tego, że Jackie strzelał – jak opisał –
w nadbiegającą szybko sylwetkę w kominiarce? Co z tego, że było to w miejscu, gdzie nie miało prawa być w ogóle nikogo, a co dopiero dzieciaków? Kiedy razem z Kicią ładowali ciało do transportera, czuł na sobie spojrzenia, widział ludzi w każdym oknie kolonii. Ta bardziej zdroworozsądkowa część umysłu mówiła mu oczywiście, że to niemożliwe. Raz, że okna w kolonii były od zewnątrz prawie nieprzezroczyste, dwa, że przecież nikt nie mógł się dowiedzieć tak szybko... A i park maszyn nie był widoczny z sekcji mieszkalnej. Niestety, jak na złość, nie potrafił
zagłuszyć przerażenia, jakie wzbudziło w nim to wydarzenie.
Wierzbowski strzelał już do ludzi. Widział ciała, oczywiście, czasami aż za dużo. Myślał, że przywykł. Ale to były ciała żołnierzy, ludzi z bronią, którym płacono za zabicie jego. Uzbrojonych wrogów, podobnych do siebie, noszących jednolite mundury i o niewidocznych twarzach, ukrytych za systemami wizyjnymi.
Tym razem nie zginął żołnierz i ta świadomość sprawiała, że szeregowy czuł się dziwnie.
– No hej! Marcin, obudź się! – Szczeniak podszedł i klepnął go w ramię.
– Nie śpię. – Wyszczerzył się w sztucznym uśmiechu. Od konieczności powiedzenia
czegokolwiek ponad to wybawił go McNamara, który pojawił się w drzwiach. Kilku żołnierzy na widok sierżanta zaczęło się odruchowo podnosić. Potężny mężczyzna powstrzymał ich ruchem dłoni.
– Zbierajcie bambetle i za pięć minut macie być w sali odpraw.
CJ zamarł z ręką wyciągniętą do puszki z piwem. Szczeniak zamrugał oczami.
– Stało się coś, panie sierżancie?
– Kudłaty złapał aktywację sensorów w sektorze jeden – trzy. Idziemy to sprawdzić.
Porucznik przekaże szczegóły za... – zerknął na zegarek – cztery minuty i trzydzieści osiem sekund.
Zwijać się. Nich ktoś skoczy po Szafę.
Bueller z westchnieniem ruszyła do plecaka. Sokole Oko zarzucił karabin na plecy i stanął
przy drzwiach. CJ zaczął potrząsać śpiącym Thorne’em.
Wierzbowski wziął podaną przez Szczeniaka broń. Działanie. Właśnie tego potrzebował.
•
Jeyne Cartwright nigdy nie chodziła przygarbiona. Nigdy nie wyglądała na zmęczoną.
Nigdy się nie wahała. Zawsze wyprostowana, zawsze konkretna, zawsze skupiona. Zachowywała się tak, jakby rozpaczliwie starała się wykopać możliwie głęboką fosę pomiędzy Cartwright –kobietą i Cartwright – oficerem. Żeby nikomu nawet do głowy nie przyszła myśl, że można ją odbierać jako atrakcyjną dwudziestokilkulatkę o jasnych jak słoma włosach i bardzo błękitnych oczach.
I faktycznie, nie przychodziło. Nie po pierwszym pechowym razie, kiedy usłyszała jakąś głupią aluzję, którą palnął Szczeniak.
Od tego momentu wszyscy wiedzieli, że nie jest bynajmniej łagodniejsza od mężczyzn czy brzydkich kobiet. Jakoś przestano w ogóle zauważać jej wygląd.
Porucznik patrzyła ponad holoprojektorem na swój pluton. Jej ostre rysy były podkreślane przez zielono-niebieską poświatę urządzenia wyświetlającego teraz mapę rejonów przyległych do Dwunastki.
Marcin na moment przerwał tasowanie kart i wyciągnął z wierzchu talii damę karo. Wskazał
znacząco ruchem głowy na figurę, a potem na dowódcę, wywołując tym szmer aprobaty siedzących obok kolegów.
– O dwudziestej zero dwie sensory w sektorze jeden – trzy wykryły sygnaturę cieplną. –
Oficer wbiła nieruchome spojrzenie w Wierzbowskiego. Pospiesznie ukrył karty w dłoniach. –
Detektor ruchu stanowiska dwieście sześć miał cztery kontakty.
Obok mapy pojawiła się ramka „Dane systemu bezpieczeństwa”. Przepłynęły przez nią
dziesiątki cyfr, zrozumiałych zapewne tylko dla komputera.
– Analiza sygnatur przeprowadzona przez starszego szeregowego Ville’a... – oczy
zebranych na sekundę zatrzymały się na siedzącym w pierwszym rzędzie Kudłatym – ...wskazuje, iż prawdopodobnie mamy do czynienia z lądowaniem nieprzyjacielskiego oddziału zwiadowczego.
Zadaniem drużyn sierżanta McNamary i sierżanta Sancheza będzie zweryfikowanie tych
przypuszczeń. Trzecia drużyna przemieści się do tego punktu... – przerwała na moment, żeby wprowadzić komendę, co zaowocowało pojawieniem się błyszczącego punktu na krawędzi sektora – ...transporterem, potem ruszy tą trasą patrolową. – Kolejna przerwa i od wąskiej nitki drogi odeszła zielona krzywa przecinająca bagno.
– Spotkanie z transporterem nastąpi na skrzyżowaniu trzy – jeden – A. Pierwsza ruszy tą trasą, wzdłuż południowej krawędzi sektora – kontynuowała Cartwright. – Szukamy kapsuły desantowej, śladów bytności, czegokolwiek. Obie drużyny biorą pełen pakiet OC-7KA – Cartwright nigdy nie używała slangowego określenia „oczka” – rozrzut co pięćset metrów. Parametry łączności do wglądu dowódców i radiooperatorów, meldunki co pół godziny lub w przypadku kontaktu.
Misja zaplanowana na sześć godzin. Pytania?
– Dlaczego, do kurwy nędzy, to ekipa Sancheza rozbija się transporterem, a my
spacerujemy? – mruknął do siebie Szafa. Kilka bliżej siedzących osób zachichotało cicho.
– ...Inne niż idiotyczne dowcipy szeregowego Warda? – Wzrok porucznik niemal
przygwoździł żołnierza do krzesła. W ułamku sekundy chichoty ucichły. – Nic? Doskonale, zatem dowódcy sekcji razem z radiooperatorami do mnie. Reszta przygotować się, wymarsz za dziesięć minut.
•
Transporter zniknął we mgle, jeszcze zanim przekroczyli perymetr obronny Dwunastki, sieć ubłoconych zestawów sensorycznych kontrolującą nieliczne działka wartownicze oraz rozrzucone nieco zbyt rzadko, jak na główny środek defensywny, miny.