Текст книги "Gambit"
Автор книги: Michał Cholewa
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 8 (всего у книги 22 страниц)
– Wstrzymać ogień, wszyscy poza Wardem wstrzymać ogień! – Polak słyszał w słuchawce
krzyk Cartwright. Kawał metalowej rurki wyleciał, wirując, gdzieś od frontu, i uderzył z brzękiem w jego pancerz. Odpalił kolejny gumowy pocisk bez mierzenia, byle w kierunku wroga. Wtedy właśnie coś ciężkiego uderzyło go w czoło, tuż pod hełmem. Osunął się na jedno kolano, walcząc z eksplodującymi przed oczyma kolorami.
Czuł, jak uginają się pod nim nogi, i tylko z trudem utrzymał się w klęku. Kilka razy
zamrugał, ale ostrość widzenia nie powróciła. Na szczęście świat wokół niego również zwolnił.
W radiu słyszał okrzyki drugiej części drużyny, nadciągającej z odsieczą.
Gdzieś z boku pojawił się Sokole Oko, minął go i pobiegł do Kici.
McNamara, który wykorzystał wszystkie pociski antyrozruchowe, strzelał w powietrze
ostrymi. Szedł cały czas do przodu i tłum krok za krokiem cofał się przed nim.
Leżąca Kicia przesuwała się na łokciach w kierunku garnizonu, cały czas coś krzycząc.
Od strony Bagna, ponad mgłę, wzniosło się czerwone światło.
Przez chwilę Wierzbowski zastanawiał się, czy to kwestia niedawnego uderzenia, ale
najwyraźniej inni też je zauważyli. Sokole Oko zamarł nad leżącą Kicią, patrząc to ponad Bagno, to na dowódcę. Cartwright zaczęła coś mówić przez radio, przyciskając dłoń do ucha. Szafa ruszył
w jej stronę, zmieniając magazynek.
Wystrzał padł mniej więcej wtedy.
Marcin nie usłyszał go w jazgocie broni McNamary.
Porucznik po prostu nagle runęła na ziemię, wprost pod nogi nadbiegającego erkaemisty.
Ten zatrzymał się niemal w miejscu, wrzasnął coś do Kici i wygarnął długą serię tuż nad demonstrantami. Kilka kolejnych osób rzuciło się do ucieczki, a widząc, jak tłum topnieje, odbiegali też kolejni. Broń Szafy wypluwała z siebie kolejne serie, a żołnierz nie przejmował się już tym, żeby pociski przechodziły w bezpiecznej odległości nad głowami tamtych.
Kicia podniosła się i z pomocą Sokolego Oka dotarła do Cartwright. Ktoś musiał rzucić
granat dymny, bo wszystko zaczęła nagle spowijać szarość.
Nad bagnem, wysoko, unosiła się czerwona raca.
•
Cofnęli się do garnizonu pod osłoną grupy Sokolego Oka, choć po prawdzie wsparcie wcale już nie było potrzebne. Na ulicy Dwunastki pozostało tylko kilkunastu leżących rannych, po których nikt na razie nie wracał.
– Kicia, bierz się za porucznik, Szczeniak i Szafa, pomożecie ją przenieść do ambulatorium.
– McNamara popchnął obu żołnierzy w stronę klęczącej na podłodze Kici, która starała się odpiąć paski pancerza dowódcy. – Isaksson, co się tam, u diabła, dzieje? – dodał i dopiero po kilku sekundach oszołomiony Wierzbowski zorientował się, że dowódca mówi przez komunikator.
Sierżant znieruchomiał na chwilę, najpewniej słuchając odpowiedzi. Pokiwał powoli głową. Stojący w otwartych drzwiach garnizonu Sokole Oko obrócił się w jego stronę.
– Rozkazy?
– Zadrasnęło szyję. Paskudna rana, panie sierżancie, ale na szczęście chyba nie śmiertelna. –
Kicia zatrzymała się, przepuszczając niosących Cartwright przodem. Ręce felczerki były ubabrane krwią niemal po nadgarstki. – Albo fuks, albo niesamowity strzelec. – Pokręciła głową. – Przez jakiś czas na pewno jej nie postawię. – Podbiegła, żeby dogonić oddalających się Szczeniaka i Szafę.
– Wezmę Szafę i wyjdziemy na zewnątrz. – Thorne wykazał się zaskakującą jak na siebie
samodzielnością.
Olbrzymi podoficer stał kilkanaście sekund nieruchomo. Jego wzrok przesuwał się od
znikającej w korytarzu Kici, przez Sokole Oko, aż do uchylonych drzwi, za którymi widać było plecy erkaemisty. W końcu kiwnął kilka razy głową, jakby próbował sam siebie upewnić w decyzji.
– Sokole Oko, zmiataj na zewnątrz, przejmujesz Thorne’a i Szafę. Wierzba... zostań tutaj, pilnuj wejścia, ale od środka. Isaksson – rzucił do mikrofonu, ruszając w stronę operacyjnego – daj mi łączność na dowództwo batalionu.
– Porucznik... – Sokole Oko zamarł w drzwiach.
– Pierdolę. Sanchez ma straty. My mamy zamieszki. Ściągam wsparcie.
•
Przylecieli może godzinę później, kiedy poharatana sekcja Sancheza przekraczała właśnie perymetr pod osłoną wlokącego się niemożebnie transportera, Sokolego Oka, Thorne’a i Szafy.
A także Małego, który został wyciągnięty z warsztatu.
Dwa drakkary, czterdzieści osób.
Marcin ze swojego stanowiska patrzył, jak z brzuchów maszyn wytaczają się transportery opancerzone, jak przed budynkiem garnizonu rozstawiają punkty obronne dwa pełne plutony piechoty.
Dowodzący nimi porucznik Kunne nie różnił się niczym od swoich podkomendnych.
Kompletny pancerz, hełm, karabin. Zdecydowanie nie był jednym z biurkowych strategów,
bohaterów tak licznych żołnierskich anegdotek. McNamara czekał na niego tuż obok pilnowanych przez Marcina drzwi.
– Sir.
– Jak rozumiem, pełen raport dotyczący dotychczasowych wydarzeń znajduje się w centrum dowodzenia? Gdzie porucznik Cartwright? – Kunne ledwo zwolnił, przechodząc obok sierżanta.
– Tak jest, wszystkie logi na miejscu. Obecnie ja pełnię obowiązki dowódcy. Porucznik
Cartwright została postrzelona podczas zamieszek. Znajduje się w ambulatorium. – Obaj minęli Wierzbowskiego, kiedy McNamara ruszył za oficerem.
– Rozumiem. – Kunne skinął głową. – Jak rozumiem, podjęte zostały środki... – Głosy
zamilkły, kiedy za dwójką żołnierzy zamknęły się drzwi operacyjnego.
A zaraz potem wróciła sekcja Sancheza i Marcina zwerbowano do pomocy przy
przenoszeniu rannych.
•
Kontakt bojowy pomiędzy sekcją Dino Sancheza a prawdopodobnie sześcioosobowym
oddziałem amerykańskim trwał może minutę.
W tym czasie dwie kule w ramię dostał Torpeda, a Kowbojowi pancerz uratował życie, co
żołnierz przypłacił rozległymi siniakami na całym tułowiu. Najpoważniejsza ofiara starcia –
Kudłaty – był tak poszarpany odłamkami, że Kicia i dwóch medyków z oddziału Kunnego nie bardzo wiedzieli, od czego zacząć. Sekcja ambulatoryjna, jeszcze do wczoraj całkiem niemal nieużywana, była pełna hałasu i ruchu.
Pączek, mówiąc nieco wyższym niż zwykle głosem, twierdził, że tamci dostali jeszcze
bardziej. Wilcox w ogóle nie wypowiadała się na ten temat, krążąc tylko po korytarzu przed zamkniętym wejściem do zabiegówki jak uwięzione w klatce dzikie zwierzę. Nadal brudna od maskowania i w ubłoconym mundurze sama miała na ramieniu opatrunek, ale na pytania medyków kręciła tylko głową.
Względne bezpieczeństwo. Trzeba przyznać, że kiedy wszyscy ranni znaleźli się
w ambulatorium i zluzowany Wierzbowski szedł przez budynek pełen żołnierzy, poczuł się lepiej.
Sytuacja była pod kontrolą. Pojawił się inny oficer, ktoś z dowództwa batalionu. Jeśli Cartwright popełniła błędy, on je naprawi. Na pewno ma oddział śledczy, który zajmie się sprawą zabójstwa.
Ma też drakkary, uzbrojone po zęby maszyny, które w razie czego będą bardziej niż odpowiednim wsparciem dla ewentualnych poszukiwań wroga. Nie byli sami.
Wszedł do pustej sypialni – wydawało mu się, że ostatni raz był tu potwornie dawno –
i usiadł na pryczy. Zdjął pancerz i przepoconą bluzę mundurową. Był w trakcie rozwiązywania butów, kiedy w drzwiach stanął McNamara.
Sierżant był blady na twarzy i sprawiał wrażenie, jakby w ogóle go nie widział. Zrobił kilka ciężkich, chwiejnych kroków i usiadł na pryczy. Marcin wpatrywał się w niego z mieszaniną fascynacji i przerażenia. Colin McNamara był skałą. Miewał krótkie momenty słabości, ale nigdy nie był załamany. Nigdy, aż do teraz.
– Sierżancie? – McNamara uniósł gwałtownie głowę, jakby dopiero teraz się zorientował, że ktoś jest w pomieszczeniu. – Sierżancie, wszystko w porządku?
Potężny mężczyzna przez krótką chwilę patrzył prosto na Wierzbowskiego z autentyczną
rozpaczą wymalowaną na twarzy. A potem nagle wyprostował się i wstał.
– Wszystko w najlepszym porządku, szeregowy. Wypocznijcie. Należy się wam.
I wyszedł, energicznym krokiem, zupełnie jak jeszcze przedwczorajszy Colin McNamara.
Ale nic nie było w porządku.
Godzinę później w Dwunastce wylądowała mangusta z oznaczeniami Drugiej Kompanii
Zwiadu. Dowodzący nimi oficer natychmiast udał się na rozmowę z McNamarą. Mniej więcej po kwadransie wyszedł, wskoczył do strumieniowca i po chwili maszyna już znikała we mgle.
Jego ludzie nawet nie wysiedli z przedziału desantowego.
Oddział Kunnego wyruszył na patrole w poszukiwaniu kontaktów z wrogiem, póki jeszcze
oczka działały. Potężne drakkary, pozbawione obciążających je transporterów opancerzonych, czekały w pogotowiu, gotowe poderwać się na pierwszy sygnał i udzielić siłom naziemnym morderczego wsparcia z powietrza.
Pełne dwie drużyny zostały też wysłane do kopalni i sekcji mieszkalnej, żeby zabezpieczyć sytuację wewnątrz kolonii. Tamci wyszli im naprzeciw. Myśleli zapewne, że skończy się na przepychance. Ale się nie skończyło. Przybyli żołnierze mieli bardzo jasno określone wytyczne na wypadek spotkania się z oporem.
•
Wierzbowski jeszcze długo potem zastanawiał się, w którym miejscu popełnili błąd. Pewnie w kilku udałoby się wszystko wyprostować. Ale tak naprawdę zdarzenia od pierwszego wystrzału pozostawały niemal zupełnie poza kontrolą.
Po prostu szły od jednego logicznego następstwa do drugiego.
Lawina, która zapoczątkował feralny patrol, porwała ze sobą dziewiętnaście istnień.
Jackiego i młodego chłopaka O’Rileyów.
Piętnastu dorosłych, którzy za późno zorientowali się, że z nowym wojskiem nie ma żartów.
Kilku podobno próbowało uciekać. Dwójka zginęła, udzielając pomocy staremu O’Rileyowi, którego trafiono precyzyjnie w krzyże.
Dziecko, dwunastoletniego Seana McManusa, który ukrywał się akurat za drzwiami do
jednego z budynków mieszkalnych, bardzo solidnymi, ale jednak nie kuloodpornymi.
I wreszcie Colina McNamarę, niezniszczalnego sierżanta McNamarę, który potrafił
udźwignąć cały pluton na plecach.
Nie mógł wiedzieć, że takie skutki wywoła wezwanie wsparcia.
Nie mógł wiedzieć, jak skończy się patrol w parku maszyn.
Oczywiście, to nie miało żadnego znaczenia.
Kiedy padły pierwsze strzały w kierunku kolonistów, był przy ludziach Kunnego. Musiał
myśleć, że to była samowolka, że komuś puściły nerwy, w końcu zanosiło się na bijatykę.
Zareagował natychmiast, ale tamten źle zinterpretował błyskawiczny doskok olbrzymiego Szkota.
Colin McNamara dostał w szyję, dokładnie przez taki sam przypadek jak dzieciak
zastrzelony przez Jackiego. Umarł, zanim dopadł do niego medyk.
Ironia to naprawdę suka.
3
Polowy punkt dowodzenia ppłk. Brisbane’a
27 maja 2211 ESD, 16:12
– Panie pułkowniku? – Technik podszedł do mangusty.
– Słucham, Lofton. – Siedzący w wejściu do przedziału transportowego strumieniowca
Brisbane na chwilę uniósł głowę znad ekranu trzymanego na kolanach komputera. – Jak postępy analiz?
– Na razie nie ma nic, ale nie o tym chciałem porozmawiać. Wie pan... chodzi o wczoraj.
– Nie odpowiada panu, że ostrzelaliśmy ten patrol z Dwunastki. Mnie też nie.
– Naprawdę nie było innego sposobu?
Brisbane westchnął i wygasił ekran.
– Nikt nie zginął, czytałem raport. Jest kilku rannych, ale wyżyją.
– Wie pan, że nie o to chodzi. – Lofton usiadł ciężko obok dowódcy i wbił wzrok w czarną taflę wody pod nogami.
– Nie było innego sposobu, który by mi przyszedł do głowy. Generał Valerie jest, przykro mi to mówić, idiotą.
– Nie ma po prostu informacji, które my posiadamy. Być może dałoby się go przekonać.
– Próbowałem. Po to byliśmy w punkcie dowodzenia. Niestety generał jest przekonany, że będzie w stanie obronić Bagno przy użyciu rozproszonych posterunków, co więcej, uważa moje ostrzeżenia za próbę podważenia jego dowodzenia.
– Dane wywiadu mówią same za siebie.
Brisbane westchnął lekko.
– Dane wywiadu są dosyć ogólnikowe, oszacowanie siły i szybkości retaliacji jest wynikiem naszych analiz, które Valerie poddaje w wątpliwość. Potrzebowaliśmy kryzysu, który sprawi, że zrewiduje swoją strategię obronną. Przez zademonstrowanie, jakie kłopoty może wywołać jeden kilkuosobowy oddział, daliśmy mu właściwą perspektywę, dzięki czemu zrezygnował przynajmniej z części swoich optymistycznych założeń. Jakkolwiek ubolewam nad koniecznością edukacji dowódcy pułku na polu bitwy, to operację uważam za całkiem udaną.
Lofton, nadal wpatrzony w wodę, przesunął hełm na tył głowy i otarł czoło grzbietem dłoni.
– Osłabiliśmy naszych.
Pułkownik parsknął cichym, ponurym śmiechem.
– Lofton, wszyscy żołnierze na tej planecie są w zasadzie skazani. Przy sile amerykańskiej kontry jeden żołnierz, jedna drużyna... Ma niewielkie znaczenie.
Przesmyk
Byli gotowi na Amerykanów.
Oddziały UE czekały ześrodkowane w kluczowych punktach Strefy Obrony Strategicznej.
Większość wojsk wycofano z kolonii, pozostawiające je samym sobie. We wszystkich
prawdopodobnych miejscach desantu wroga stacjonowały samodzielne jednostki przeciwlotnicze, saperzy minowali drogi pomiędzy koloniami. Batalion majora von Zangena czekał w pogotowiu w punktach dogodnych na lądowiska, gotowy związać walką przeciwnika natychmiast, kiedy tylko ten się pojawi. Wzmocniono posterunki na terenach nadających się do transferu ciężkiego sprzętu.
Zwiększono przydział amunicji, a plutony dostały dodatkowe wyposażenie defensywne.
Byli gotowi na Amerykanów.
Po prostu nie spodziewali się, że będzie ich tak wielu.
Jankesi weszli do systemu we wtorek i pomimo wysiłków eskadry „Królewskiego Dębu”
już czterdzieści godzin później na niebie Bagna pojawiły się jasne smugi znaczące ślady wejścia w atmosferę promów Sto Pierwszej Powietrznodesantowej. Podobno flota przepuściła zaledwie trzy czwarte sił amerykańskiej dywizji, a niepewna sytuacja przewagi orbitalnej – oraz paskudne warunki atmosfery New Quebec – w praktyce uniemożliwiały pełne wsparcie lotnictwa, ale i tak na jedyny Czterdziesty Regiment na powierzchni planety było ich aż nadto.
Trzy do jednego. Doskonała proporcja sił do ataku. Pewnie dowodzący siłami UE generał
Valerie pluł sobie teraz w brodę, że zabrał na Bagno tylko Czterdziesty Regiment, a nie całą dywizję. Luki w kadrze musiały być bardzo dotkliwe – placówką dowodziła Cartwright, postawiona na nogi właściwie tylko chemią. Rana odniesiona na Dwunastce nie miała czasu się zagoić i porucznik wyglądała jak własny duch.
Nikt oczywiście nie zadał sobie trudu, aby wyjaśnić szeregowym, po co w ogóle walczą
z jankesami, zamiast, jak rozsądek nakazywał, brać nogi za pas. Marcin Wierzbowski miał od kilku dni wrażenie, że i oficerowie nie za bardzo to wiedzą. W każdym razie ci poza sztabem pułku.
Porucznik Cartwright wydawała się pewna siebie – ale Polak nie potrafił sobie wyobrazić, co by się musiało stać, aby ten bastion wysokiego morale upadł. Oficerowie są chyba szkoleni, żeby wyglądali, jakby sytuacja była pod kontrolą. Jak mawiał Szczeniak, kiedy zobaczysz oficera, który nie kryje zagubienia, wiesz, że sytuacja przekroczyła już punkt krytyczny. Według tej normy nie było jeszcze tragicznie.
Trzeci Batalion pod von Zangenem rzucił się do gardła amerykańskiej grupie bojowej
„Bastogne”, najwyraźniej ignorując fakt, że wróg ma nad nim niemal czterokrotną przewagę liczebną. Kompania specjalna podobno ostro nabroiła w jednej z dwóch głównych baz zaopatrzeniowych wroga, a główne siły Unii pozostawały w ciągłym ruchu, nie dając się wciągać w bitwę i czekając na błąd przeciwnika. A przynajmniej tak głosiły obiegowe plotki, z każdym powtórzeniem bardziej rozbuchane, z każdym mniej wiarygodne. Ale załoga Kijowa dysponowała właściwie tylko nimi. Bagno szeptało o wojnie głosami transmisji radiowych, echem odległych wybuchów i chlupnięciami ciężkich wojskowych butów, oddychało dymem palonych na warcie papierosów i gorącym powietrzem, które pozostawiały po sobie niewyraźne sylwetki przemykających we mgle mangust. A może to były właśnie jankeskie maszyny?
Samych Amerykanów nie widzieli od czasu lądowania. Przez siedem dni nikt z posterunku
Kijów nie zobaczył ani jednego wrogiego żołnierza. Podobno Przesmyk 209, którego pilnowali, był
ważnym strategicznie przejściem. Widocznie nikt nie powiedział o tym Amerykanom. Sierżant Borgia z plutonu C, zwany Szalonym Borgią, zaczął przyjmować zakłady, czy uda się wystrzelić do wroga przed rozkazem ewakuacji. Marcin sam obstawił, że tak, choć miał szczerą nadzieję przegrać, traktując swój zakład raczej jako ofiarę dla dowolnego boga wojny, który chciałby go wysłuchać.
Ósmego dnia na Kijów przerzucono pluton saperski i sprzęt dla co najmniej dwóch
kompanii. Cztery dodatkowe poduszkowce, sterty min, czujniki perymetru, moździerze, dwa przeciwartyleryjskie zestawy laserowe MRAAL–11 Rapier, ogromne ilości broni
przeciwpancernej... Coś się szykowało. Wierzbowski pytał saperów, ale tamci nic o tym nie wiedzieli. Byli za to doskonałym źródłem plotek na temat walk.
Podobno posiłki były już w drodze i za kilka dni na Bagnie wyląduje reszta Ósmej Dywizji.
Podobno Amerykanie z „Bastogne” nadal stali w miejscu, obskakiwani ze wszystkich stron przez chłopaków z Trzeciego Batalionu. Podobno ze Sto Pierwszą przyleciały dwa bataliony pancerne i Amerykanie planowali rozjechać ich czołgami. Podobno flota nie dopuściła do zajęcia przez jankesów orbity, a w bitwie nad planetą strąciła im lekki krążownik i dwa niszczyciele. Podobno Strefa Obrony Strategicznej kurczyła się z dnia na dzień i generał Valerie bronił tylko tajnego projektu, o który chodziło w całej inwazji.
Podobno kompania specjalna załatwiła dowódcę Sto Pierwszej... Szkoda, że Jackie nie żył, jego wyobraźnia miałaby doskonałą pożywkę.
Dziewiątego dnia wieczorem w Kijowie alarmowo lądowały cztery mangusty medevacu
z ludźmi von Zangena. Osiemnastu rannych. Musieli zatrzymać się tutaj, nie przeżyliby lotu dalej.
Cartwright odwołała komplet sanitariuszy z normalnych obowiązków, a niewielką mesę Kijowa kazała przerobić na dodatkową salę opieki – ambulatorium nie było przeznaczone do zajmowania się taką liczbą rannych.
Do rana zmarło sześciu.
Nie grzebali ich na miejscu, po prostu zamknęli ciała w plastykowych kontenerach. Jakby Cartwright liczyła, że potem będą mieli czas i możliwości, aby transportować martwych żołnierzy.
Resztę sanitariusze zdołali ustabilizować na tyle, żeby przewieźć ich na tyły. Gdziekolwiek znajdowały się „tyły” – w realiach Bagna front nie był jednolitą linią, a zmieniał się często z godziny na godzinę.
To było dla Marcina pierwsze prawdziwe zetknięcie z uderzeniem Amerykanów.
A przynajmniej jego skutkami. Wtedy też przyszły rozkazy.
Placówka frontowa Kijów
19 czerwca 2211 ESD, 06:04
Wierzbowski od nieco ponad godziny pomagał Małemu, którego nagły dopływ części
zamiennych żywcem przeniósł do remontowego raju. Olbrzymi technik, fałszywie nucąc wesołą melodyjkę, uwijał się przy „Świstaku” i istotnie zanosiło się na to, że poduszkowiec w końcu zacznie działać jak należy. Od dłuższego czasu maszyna sprawiała głównie kłopoty, jednak Mały, kierowany podziwu godnym oddaniem, zapewniał, że ją odratuje. I wszyscy mu wierzyli.
Cokolwiek by nie powiedzieć o Małym, którego nazwanie „prostym” zdawało się nieco obraźliwe dla ludzi prostych, trzeba było przyznać, że miał rękę do maszyn. Zupełnie jakby wszystkie zdolności intelektualne olbrzymiego mężczyzny o twarzy dziecka cofnęły się o krok, aby zrobić miejsce dla prawie że nieomylnego instynktu, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju urządzenia.
W związku z tym pomoc Wierzbowskiego ograniczała się do obserwacji. W dodatku
umiarkowanie ciekawej – od kilkunastu minut technik grzebał pod osłoną lewego silnika
„Świstaka”. Co jakiś czas przerywał nucenie, aby powiedzieć coś cicho pieszczotliwym tonem.
– Wiesz oczywiście, że „Świstak” istnieje tylko i wyłącznie po to, żeby pożerać części, które mogłyby uratować dziesiątki niewinnych poduszkowców? – zagadnął Polak, bez przekonania grzebiąc w skrzynce narzędziowej. – Mówiłeś, że który to ma być?
– Ten od przepływu... – Mały wyjrzał spod pancernej płyty osłony i zmierzył wzrokiem
niewyraźną minę kolegi. Wydatne łuki brwiowe zmarszczyły się, kiedy technik opracowywał nową strategię komunikacji. – Niebieski pasek wzdłuż uchwytu – zdecydował się wreszcie.
– Ten? – Wierzbowski podał mu miernik losowo wybrany spośród kilku oznaczonych na
niebiesko.
– Ten. Dzień dobry, Chochoł.
Chudy nawet w pełnym umundurowaniu żołnierz z plutonu C pomachał im na powitanie, po
czym nonszalancko zarzucił karabin na ramię i usiadł na burcie „Świstaka”. Przez chwilę grzebał
pośród licznych kieszeni uprzęży, w końcu wydobył niewielkie plastykowe pudełko. Wyciągnął je w stronę kolegów.
– Świństwa?
– Co to jest? – Uniósł brew Wierzbowski.
Chochoł zsunął gogle i chustę, ukazując poznaczoną ospowatymi bliznami twarz
o haczykowatym nosie i lekko wyłupiastych oczach. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, który na jego twarzy wyglądał niczym rana od noża.
– Świństwo. Conductil. Magowie to podobno biorą na poprawę przewodnictwa nerwowego.
Jak patrzę na nasze mangusty – machnął odrobinę zbyt długim przedramieniem w stronę lądowiska
– myślę, że to jedyna rzecz, dzięki której możesz naprawdę polecieć.
– Nie wolno nam brać substancji odurzających na służbie. – Mały zmrużył oczy. – Wiesz
o tym, prawda?
– Ona nie odurza. Wręcz przeciwnie, mówię przecież. Dopiero po dwóch dawkach
zaczynam ogarniać całe to pieprzone Bagno. – Chochoł otwarł pudełeczko, prezentując kilka przezroczystych płatków.
– Podobno pływa się aż miło – mruknął Marcin. – Ja dziękuję.
– Porucznik Cartwright wie, że tego używasz? – Ton Małego był śmiertelnie poważny.
– Taa, jasna sprawa. – Chudy mężczyzna szybko zamknął puzderko i schował je za pazuchę.
Powtórnie wyszczerzył się do technika. – Niech cię o to głowa nie boli, mistrzu. Widzę, że jesteś z tych regulaminowych?
– Po prostu nie przepada za kłopotami – odparł Wierzbowski, zanim technik zdążył
powiedzieć choć słowo. – Ale ma trochę racji. Przy naszej porucznik ryzykownie jest mieć coś takiego...
Chochoł splunął na prefabrykowaną płytę tworzącą podłoże warsztatu.
– Nie jest tak źle. Zresztą, jak zdążyłem ją poznać, to teraz szykuje nam jakąś
niespodziankę. Nie ma czasu na maluczkich, jak ja – planuje wojnę. Poważnie, współczuję wam.
Nie zdziwiłbym się ani trochę, gdyby posłała nas na poszukiwanie przeciwnika. – Żołnierz zarechotał suchym, przypominającym kaszel śmiechem.
– Nie ma jak wiara w swoich dowódców w tych trudnych czasach... – parsknął
Wierzbowski, patrząc w stronę perymetru. Z mgły jedna po drugiej materializowały się sylwetki żołnierzy Niemi kończących zmianę wartowniczą. Od strony posterunku zbliżała się luźna grupa ludzi Piętaszka z plutonu C, którzy mieli przejąć ich obowiązki.
– Opieram swój umiarkowany optymizm na tym, że to nie ona pociąga za sznurki, a rozkaz pewnie mówi, że mamy tu siedzieć. Nie mart... – Chochoł zmarszczył brwi i wbił spojrzenie wyłupiastych oczu w zmierzającą ku nim postać z erkaemem przerzuconym przez ramię. – To chyba do was.
– Wiadomości z góry. – Szafa, podchodząc, zdjął gogle. – Za godzinę mamy odprawę
plutonu. W mesie.
– Cokolwiek więcej? – zainteresował się Marcin.
– Cartwright właśnie ściągnęła dowódców drużyn – oprócz Piętaszka – ale oni też nic
jeszcze nie wiedzą. A więc tym bardziej nie wiem ja.
– Zebrała wszystkich? – Chochoł przybrał wyraz twarzy, który nadawał mu wygląd
zafrasowanego – i wyjątkowo szpetnego – kurczaka.
– Mhm. Pewnie i do ciebie zaraz przyjdzie dobra wróżka.
– Potrzebuję jeszcze paru godzin, ale „Świstak” jest już prawie w idealnym stanie... – Mały poklepał poduszkowiec po osłonie silnika. – Wiadomo, ile będzie czasu?
Szafa wzruszył ramionami, choć Marcin przez krótką chwilę mógłby przysiąc, że w lekko
zmrużonych oczach widocznych zza maskującej chusty widzi żal i współczucie.
– Nie mam pojęcia, wielkoludzie. Pewnie też nie od razu ruszamy.
– Jasne. – Mały pokiwał energicznie głową. – Pospieszę się.
– Wiemy, że dasz radę. Ja spływam nieść dobre wieści. – Erkaemista obrócił się na pięcie i odszedł w stronę mesy.
Trójka żołnierzy przez chwilę odprowadzała go wzrokiem.
– Myślisz, że to coś dużego? – rzucił Chochoł właściwie nie wiadomo do kogo. – Czy tylko update?
Wierzbowski westchnął.
– Dziesiąty dzień konfliktu, a my nawet nie zobaczyliśmy wroga. Osobiście uważam, że
właśnie nadeszła pora.
•
Oczywiście nikt nie pomyślał o sali odpraw w takim posterunku jak Kijów. Niepotrzebne
miejsce. Małe oddziały można odprawiać gdziekolwiek, duże mieściły się w stołówce. Praktyczne, choć umiarkowanie komfortowe. Z drugiej strony – nikt nie oczekiwał komfortu po placówkach przyfrontowych.
– Odprawa plutonu. Zajebiście. – CJ rozparł się na składanym krześle obok bawiącego się kartami Marcina. – Pewnie jakaś w dupę jebana ofensywa.
– Używasz nieodpowiednich słów, jeśli pozwolisz. – Kowboj poklepał go po ramieniu.
Popiół z nieodłącznego papierosa Węgra opadł na rękaw munduru radiooperatora. – To się nazywa
„przejęcie inicjatywy”. Przyznaję, ja zakładam, że będziemy pierwszymi ofiarami tego
chwalebnego dnia.
Marcin wywrócił oczyma.
– Walet pik na szczęście.
Odkrył kartę i pomachał nią przed nosem radiotelegrafiście.
– Widzisz? Los nam sprzyja. – Wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. – Więc skąd ta
niewypuszczona jeszcze na rynek wersja optymizmu, chłopaki?
– Realizm wojskowy. – CJ zignorował kartę. – Takie frymuśne określenie oznaczające
świadomość chujni, w jakiej jesteśmy. Dorośniesz, sam się dorobisz.
– Jestem w korpusie dłużej niż ty.
– Portugalczycy szybciej dojrzewają, irmão. Przykro mi. – Radiowiec wzruszył ramionami.
– Jesteśmy też w chuj lepsi w łóżku, ale ze mną tego nie sprawdzisz.
– Kłamie, nie słuchaj go. – Isaksson wyszczerzyła się i usiadła obok. Była chyba jedyną osobą na sali, u której dało się dostrzec radosne podniecenie. Wiele osób przewyższało starszą szeregową Camillę Isaksson pod względem umiejętności bojowych czy oddaniu służbie. Nikt jednak nawet się do niej nawet nie zbliżył w kategorii uzależnionych od ryzyka.
– A ty skąd niby wiesz? – zainteresował się Marcin.
Radiooperatorka mrugnęła.
– Nie możesz czytać księgi mojego życia od środka, kotku. Miałam swoje eksperymenty.
– Bo nie mówisz o najciekawszych rozdzia...
– Pluton, cisza! – huknął stojący na środku pomieszczenia Sanchez, przerywając mu w pół
słowa.
W ciągu sekundy wszystkie rozmowy w mesie umilkły. Po tym, jak zginął McNamara,
a ranna porucznik Cartwright dostała pod komendę całą placówkę Kijów, dowodzenie plutonem spadło na sierżanta Dino Sancheza. Muskularny Hiszpan, z wyglądu przypominający nożownika kartelu narkotykowego, a z charakteru przedszkolankę, ewidentnie źle się czuł na nowym stanowisku. W dowodzeniu drużyną był świetny, jednak kiedy objął komendę nad całym plutonem, wyraźnie brakło mu pewności siebie. W dużej mierze polegał na cichej, przerażająco konkretnej Lisie Niemi. Teraz również dowodząca drugą drużyną stała obok niego z rękami splecionymi na piersi.
– Wiem, że nie mieliśmy pełnej informacji o sytuacji frontowej i pojawiały się różne plotki
– zaczął dowódca. – Dzisiaj wiemy więcej. Więc po pierwsze, trzymamy się. Warunki w średnich i wyższych warstwach atmosfery do spółki z naszą ukochaną flotą uniemożliwiają jankesom wpakowanie w nas uderzenia ich lotnictwa. Trzeci Batalion nadal zabawia się z pendejos ze zgrupowania „Bastogne”, mocno nadwątliliśmy amerykańskie linie zaopatrzenia, flota nie pozwala jankesom porządnie ustawić się na orbicie, a generał Valerie planuje kontruderzenie, które ma szansę znacząco zwolnić, a może i zatrzymać wroga na jakiś czas.
Kilka osób wydało z siebie całkowicie pozbawione emocji „hurra”.
– Przejęcie inicjatywy – mruknął półgębkiem, obok papierosa, Kowboj. – Mówiłem.
– Gdzie jest cholerny entuzjazm, żołnierze? Czterdziesty Regiment kopie tyłki! – ryknął
donośnie Sanchez.
Tym razem zbiorowe „hurra” było znacznie głośniejsze, niektórzy nawet zdobyli się na
wpompowanie w okrzyk trochę energii.
– Nadal do chrzanu, ale dla kalek zawsze mam taryfę ulgową. – Skrzywił się sierżant. – Ale do roboty. Generał Valerie planuje załatwić parę spraw ze zgrupowaniem „Currahee”, w okolicy Przejścia Jeuneta, dwadzieścia kilometrów stąd. My oraz von Zangen mamy zapewnić mu spokój w trakcie tej dyskusji.
Wierzbowski nerwowo potarł podbródek. Jeśli dowódca mówił prawdę, zanosiło się na
walną bitwę. Nawet odcięte od pozostałych zgrupowań amerykańskich „Currahee” nadal będzie górowało liczebnością nad tym, co obecnie stanowiło główne siły Czterdziestego Regimentu. Nie tylko on zdawał sobie z tego sprawę. Na siedzeniu obok Kowboj energicznie zgasił papierosa i przez chwilę wpatrywał się w pogniecionego peta, CJ zaklął cicho po portugalsku, a nieco dalej Thorne zmrużył oczy i lekko przygryzł wargi. Jak na niego była to zaskakująco mocna reakcja.
– ...Dzięki genialnemu i perspektywicznemu planowaniu sztabu – kontynuował Sanchez –
Przesmyk 209, na którym znajduje się Kijów, jest jedyną trasą pozwalającą wpakować ciężki sprzęt na plecy generała Valeriego. Jeśli jankesi chcą mieć cokolwiek poza poduszkowcami i piechotą, muszą przejść tędy. Dowództwo wydało naszej placówce rozkaz, aby na to nie pozwolić. I my ten rozkaz wykonamy.
Nikt nawet nie drgnął. W mesie Kijowa w tym momencie dałoby się usłyszeć upadający
z papierosa popiół. Wbrew pozorom żołnierze, jakkolwiek by zapierali się znajomości matematyki, potrafili być mistrzami liczenia szans. Jakiś naturalny instynkt pozwalał im wyczuć kłopoty, nawet gdy te ukrywały się w pozornie całkiem niewinnych informacjach.
A tym razem sytuacja nie była tylko ryzykowna. Była krytyczna. Utrzymanie linii
przeciwko wrogowi, który atakuje z przewagą ludzi i ciężkiego sprzętu, to coś zupełnie innego niż tańce Trzeciego Batalionu wokół zgrupowania „Bastogne”. Tamci przynajmniej mieli pole manewru.
Sanchez milczał. Pozwalał ludziom przetrawić wiadomość. W przeciwieństwie do
McNamary Hiszpan nie potrafił roztoczyć wokół siebie aury pewności, wytworzyć w ludziach wrażenia, że wszystko jest pod kontrolą. Wierzbowski właśnie cholernie potrzebował tego uczucia.
– Porucznik Cartwright jest w trakcie kombinowania planu obrony. Niemi?
Jasnowłosa sierżant, dotychczas wpół siedząca na stoliku, wstała i zerknęła na datapad.
W przeciwieństwie do energicznego, głośnego Sancheza Lisa Niemi była osobą niemal
w wystudiowany sposób spokojną. Teraz również jej ton nie przekraczał granicy półgłosu.
– Kudłaty i Isaksson będą potrzebni w punkcie dowodzenia za pół godziny. Raczej
pozostaną przy porucznik przez cały czas operacji. Łączność przejmują Carrera w drugiej drużynie i Pączek w trzeciej.
– A ja? – wyrwało się CJ-owi.








