355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 20)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

218

– Proszę, bardzo proszę natychmiast iść do Wysockich. Za parę dni on

przyniesie pani list do składu bielizny. W nagłym wypadku proszę odwołać się

do mnie. Żegnam panią...

Ukłonił się i cofnął do swego gabinetu.

Dziewczyna chwilę jeszcze postała na środku sali; potem otarła łzy i wyszła

pełna jakiegoś uroczystego zdziwienia.

„Zobaczymy, jak powiedzie się jej w nowych warunkach” – rzekł do siebie

Wokulski i znowu zasiadł do czytania.

O pierwszej w południe udał się Wokulski do barona Krzeszowskiego, po

drodze wyrzucając sobie, że tak późno składa wizytę swojemu eks-

przeciwnikowi.

„Mniejsza o to – pocieszał się. – Nie mogłem go przecie nachodzić, kiedy był

chory. A bilet posłałem.”

Zbliżywszy się do domu, w którym lokował się baron, Wokulski mimochodem

zauważył, że ściany kamienicy mają tak niezdrową barwę zielonawą, jak

Maruszewicz żółtawą, i że rolety w mieszkaniu Krzeszowskiego są podniesione:

„Widać już zdrów – myślał. – Nie wypada jednak od razu pytać o jego długi.

Zrobię to za drugą lub trzecią wizytą; potem, spłacę lichwiarzy i biedny baron

odetchnie. Nie mogę być obojętnym dla człowieka, który przeprosił pannę

Izabelę...”

Wszedł na piętro i zadzwonił. W mieszkaniu słychać było kroki, ale nie

śpieszono się z otwieraniem. Zadzwonił drugi raz. Chodzenie, a nawet

przesuwanie sprzętów odbywało się w dalszym ciągu za drzwiami, ale znów nie

otwierano. Zniecierpliwiony, szarpnął dzwonek tak gwałtownie, że o mało go

nie urwał. Wówczas dopiero zbliżył się ktoś do drzwi i począł flegmatycznie

zdejmować łańcuszek, kręcić kluczem i odciągać zasuwkę mrucząc:

– Widać swój... Żyd by tak nie dzwonił...

Nareszcie otworzyły się drzwi i stanął w progu lokaj Konstanty. Na widok

Wokulskiego przymrużył oczy i wysunąwszy dolną wargę spytał:

– A co to?... Wokulski odgadł, że nie cieszy się łaskami wiernego sługi, który

był przy pojedynku.

– Pan baron w domu? – spytał.

– Pan baron leży chory i nikogo nie przyjmuje, bo teraz jest doktór.

Wokulski wydobył swój bilet i dwa ruble.

– Kiedyż mniej więcej można odwiedzić pana?

– Bardzo, bardzo nie zaraz... – odparł trochę łagodniej Konstanty. – Bo pan jest

chory z postrzału i doktorzy kazali mu dziś – jutro jechać do ciepłych krajów

albo na wieś.

– Więc przed wyjazdem nie można widzieć się?...

– O, wcale nie można... – Doktorzy ostro nakazali nie przyjmować nikogo. Pan

ciągle w gorączce...

219

Dwa stoliki do kart, z których jeden miał złamaną nogę, a drugi gęsto zapisane

sukno, tudzież kandelabry z niedopałkami świec woskowych kazały

powątpiewać o dokładności patologicznych określeń Konstantego.

Mimo to Wokulski jeszcze dodał mu rubla i odszedł, bynajmniej niezadowolony

z przyjęcia.

„Może baron – myślał – po prostu nie chce mojej wizyty? Ha! w takim razie

niech płaci lichwiarzom i zabezpiecza się od nich aż czterema sposobami

zamknięć...” ,

Wrócił do siebie.

Baron istotnie miał zamiar wyjechać na wieś i nie był zdrów, ale i nie tak chory.

Rana w policzku goiła mu się bardzo powoli; nie dlatego, ażeby miała być

ciężką, ale że organizm pacjenta był mocno podszarpany. W chwili wizyty

Wokulskiego baron był wprawdzie obwiązany jak stara kobieta na mrozie, ale

nie leżał w łóżku, tylko siedział na fotelu i miał przy sobie nie doktora, ale

hrabiego Licińskiego.

Właśnie narzekał przed hrabią na opłakany stan zdrowia.

– Niech diabli wezmą – mówił – tak podłe życie! Ojciec zostawił mi wprawdzie

pół miliona rubli w dziedzictwie, ale zarazem cztery choroby, z których każda

warta milion... Co za niewygoda bez binoklil...No i wyobraź sobie hrabia:

pieniądze rozeszły się, ale choroby zostały. Że zaś ja sam dorobiłem sobie parę

nowych chorób i trochę długów, więc – sytuacja jasna: byłem się szpilką

zadrasnął, muszę posyłać po trumnę i rejenta.

– Tek! – odezwał się hrabia. – Nie sądzę jednak, ażebyś pan w podobnej sytuacji

rujnował się na rejentów.

– Właściwie to mnie rujnują komornicy...

Baron, opowiadając, niecierpliwie chwytał odgłosy dolatujące go z przedpokoju,

ale – nic nie mógł zmiarkować. Dopiero gdy usłyszał zamykanie drzwi,

zasuwanie zatrzasku i zakładanie łańcucha, nagle wrzasnął:

– Konstanty ...

Po chwili wszedł służący nie zdradzając zbytecznego pośpiechu.

– Kto był?... Pewnie Goldcygier... Powiedziałem ci, ażebyś z tym łotrem nie

wdawał się w żadne rozprawy, tylko porwał za łeb i zrzucił ze schodów.

Wyobraź pan sobie – zwrócił się do Licińskiego – ten podły Żyd nachodzi mnie

ze sfałszowanym wekslem na czterysta rubli I ma bezczelność żądać zapłaty!...

– Trzeba wytoczyć proces, tek...

– Ja nie wytoczę... Nie jestem prokuratorem, który ma obowiązek ścigać

fałszerzy. Zresztą nie chcę dawać inicjatywy do gubienia jakiegoś zapewne

biedaka, który zabija się pracą nad naśladowaniem cudzych podpisów... Czekam

więc, ażeby Goldcygier wystąpił z akcją, a dopiero wówczas nikogo nie

oskarżając przyznam, że to nie mój podpis.

– A właśnie, że to nie był Goldcygier – odezwał się Konstanty.

– Więc kto?... Rządca... może krawiec?...

220

– Nie... Ten pan... – rzekł służący i podał bilet Krzeszowskiemu. – Porządny

człowiek, alem go wygnał, kiedy tak pan baron kazał...

– Co?.– spytał zdziwiony hrabia spoglądając na bilet.

– Nie kazałeś pan przyjmować Wokulskiego?...

– Tak – potwierdził baron. – Licha figura, a przynajmniej... nie do towarzystwa...

Hrabia Liciński z pewnym akcentem poprawił się na fotelu.

– Nie spodziewałem się usłyszeć takiego zdania o tym panu... od pana... Tek...

– Nie bierz pan tego, co mówię, w jakimś hańbiącym znaczeniu – pośpieszył

objaśnić baron. – Pan Wokulski nie zrobił nic podłego, tylko... takie małe

świństewko, które może uchodzić w handlu, ale nie w towarzystwie...

Hrabia z fotelu, a Konstanty z progu uważnie przypatrywali się

Krzeszowskiemu.

– Sam hrabia osądź – mówił dalej baron. – Klacz moją ustąpiłem pani

Krzeszowskiej (przed Bogiem i ludźmi prawnie zaślubionej mi małżonce) za

osiemset rubli. Pani Krzeszowska na złość mnie (nie wiem nawet za co!)

postanowiła koniecznie ją sprzedać. No i trafił się nabywca, pan Wokulski,

który korzystając z afektu kobiety postanowił zarobić na klaczy... dwieście

rubli!... dał bowiem za nią tylko sześćset...

– Miał prawo, tek – wtrącił hrabia.

– Eh! Boże... Wiem, że miał prawo... Ale człowiek, który dla pokazania się

wyrzuca tysiące rubli, a gdzieś w kącie zarabia na histeryczkach po dwadzieścia

pięć procent, taki człowiek nie jest smaczny... To nie dżentelmen... Zbrodni nie

popełnił, ale... jest tak nierówny w stosunkach, jak ktoś, kto rozdając znajomym

w prezencie dywany i szale wyciągałby nieznajomym chustki do nosa.

Zaprzeczy pan temu...

Hrabia milczał i dopiero po chwili odezwał się:

– Tek!... Czy to jednak pewne?

– Najpewniejsze. Układy między panią Krzeszowską i tym panem prowadził

mój Maruszewicz i wiem to od niego.

– Tek. W każdym razie pan Wokulski jest dobrym kupcem i naszą spółkę

poprowadzi...

– Jeżeli was nie okpi... Tymczasem Konstanty, wciąż stojąc na progu, zaczął z

politowaniem kiwać głową, aż zniecierpliwiony odezwał się:

– Eh!... co też pan wygaduje... Tfy... zupełnie jak dziecko...

Hrabia spojrzał na niego ciekawie, a baron wybuchnąt:

– A ty co, błażnie, odzywasz się, kiedy cię nie pytają?...

– Naturalnie, że się odzywam, bo pan i gada, i robi całkiem jak dziecko...,ja

jestem tylko lokaj, ale przecie wolałbym wierzyć takiemu, co mi daje dwa ruble

za wizytę, aniżeli takiemu, co ode mnie po trzy ruble pożycza i wcale nie

śpieszy się z oddawaniem. Ot, co jest, dziś pan Wokulski dał mi dwa ruble, a

pan Maruszewicz...

221

– Won!... – wrzasnął baron chwytając za karafkę, na widok której Konstanty

uznał za pożyteczne oddzielić się od swego pana grubością drzwi. – A to łotr

fagas!... – dodał baron, widocznie bardzo zirytowany.

– Pan ma słabość do tego Maruszewicza? – spytał hrabia.

– Ale bo to poczciwy chłopak... Z jakich on mnie sytuacji nie wyprowadzał... ile

daje mi dowodów nieledwie psiego przywiązania ...

– Tek!... – mruknął zamyślony hrabia. Posiedział jeszcze kilka minut, nic nie

mówiąc, i nareszcie pożegnał barona.

Idąc do domu hrabia Liciński kilka razy powracał myślą do Wokulskiego.

Uważał za rzecz naturalną, że kupiec zarabia nawet na wyścigowym koniu;

swoją drogą czuł jakiś niesmak do podobnych operacyj, a już całkiem miał za

złe Wokulskiemu, że wdaje się z Maruszewiczem, figurą co najmniej

podejrzaną.

„Zwyczajnie, zbogacony parweniusz! – mruknął hrabia. – Przedwcześnie

zachwycaliśmy się nim, chociaż... spółkę może prowadzić...Rozumie się, przy

pilnej kontroli z naszej strony.”

W parę dni, około dziewiątej rano, Wokulski odebrał dwa listy: jeden od pani

Meliton, drugi od książęcego adwokata.

Niecierpliwie otworzył pierwszy, w którym pani Meliton napisała tylko te

słowa: „Dziś w Łazienkach o zwykłej godzinie.” Przeczytał go parę razy, po

czym z niechęcią wziął się do listu adwokata, który zapraszał go również dzisiaj

na godzinę jedenastą rano na konferencję w sprawie kupna domu Łęckich.

Wokulski głęboko odetchnął; miał czas.

Punkt o jedenastej był w gabinecie mecenasa, gdzie już zastał starego

Szlangbauma. Mimo woli zauważył, że siwy Żyd bardzo poważnie wygląda na

tle brązowych sprzętów i obić i że mecenasowi jest bardzo do twarzy w

pantoflach z brązowego safianu.

– Pan ma szczęście, panie Wokulski – odezwał się Szlangbaum. – Ledwie panu

zachciało się kupić dom, a już domy idą w górę. Ja powiadam, słowo daję, że

pan w pół roku odzyska swój nakład na tę kamienicę i jeszcze co zarobi! A ja

przy panu...

– Myślisz pan? – odparł niedbale Wokulski.

– Ja nie myślę – mówił Żyd – ja już zarabiam. Wczoraj adwokat pani baronowej

Krzeszowskiej pożyczył ode mnie dziesięć tysięcy rubli do Nowego Roku i dał

osiemset rubli procentu.

– Cóż to, i ona już nie ma pieniędzy? – spytał Wokulski adwokata.

– Ma w banku dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, ale na tym baron położył areszt.

Piękną napisali intercyzę, co?... – zaśmiał się adwokat. – Mąż kładzie areszt na

pieniądzach będących niewątpliwą własnością żony, z którą toczy proces o

separację... Ja, co prawda, takich intercyz nie pisywałem, cha, cha!... – śmiał się

adwokat ciągnąc dym z wielkiego bursztyna.

– Na cóż baronowa pożycza od pana te dziesięć tysięcy, panie Szlangbaum? -

rzekł Wokulski.

222

– Pan nie wie? – odparł Żyd. – Domy idą w górę, i adwokat wytłumaczył pani

baronowej, że kamienicy pana Łęckiego nie kupi taniej niż za siedemdziesiąt

tysięcy rubli. Ona wolałaby kupić ją za dziesięć tysięcy, no, ale co zrobi?...

Mecenas usiadł przed biurkiem i zabrał głos.

– Zatem, szanowny panie Wokulski, kamienicę państwa Łęckich (lekko schylił

głowę) kupuje, w imieniu pańskim, nie ja, tylko obecny tu (ukłonił się) pan S.

Szlangbaum

– Mogę kupić, czemu nie – szepnął Żyd. – Ale za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli,

nie taniej – wtrącił Wokulski – i przez li-cy-ta-cję... – dodał z naciskiem.

– Czemu nie? To nie moje pieniądze!.. Chce pan płacić, będzie pan miał

konkurentów do licytacji... Żebym ja miał tyle tysięcy, ile tu w Warszawie,

można wynająć do każdy interes bardzo porządne osoby i katoliki, to ja bym był

bogatszy od Rotszylda.

–Więc będą porządni konkurenci – powtórzył mecenas. – Doskonale. Teraz ja

oddam panu Szlangbaumowi pieniądze...

– To niepotrzebne – wtrącił Żyd.

– A następnie spiszemy akcik, mocą którego pan S. Szlangbaum zaciąga od

wielmożnego S. Wokulskiego dług w kwocie dziewięćdziesięciu tysięcy rubli i

takowy zabezpiecza na nowo nabytej przez siebie kamienicy. Gdyby zaś pan S.

Szlangbaum do dnia 1 stycznia 1879 roku powyższej sumy nie zwrócił...

– I nie wrócę.

– W takim razie kupiona przez niego kamienica po jaśnie wielmożnych Łęckich

przechodzi na własność wielmożnego S. Wokulskiego. – W tej chwili może

przejść... Ja nawet do niej nie zajrzę – odparł Żyd machając ręką.

– Wybornie! – zawołał mecenas. – Na jutro będziemy mieli akcik, a za tydzień...

dziesięć dni, kamienicę. Bodajbyś pan tylko nie stracił na niej z kilkunastu

tysięcy rubli, szanowny panie Stanisławie.

– Tylko zyskam – odparł Wokulski i pożegnał mecenasa i Szlangbauma.

– Ale, ale... – pochwycił mecenas odprowadziwszy Wokulskiego do salonu. -

Nasi hrabiowie tworzą spółkę, tylko nieco zmniejszają udziały i żądają bardzo

szczegółowej kontroli interesu.

– Mają rację.

– Szczególniej ostrożnym okazuje się hrabia Liciński. Nie rozumiem, co się z

nim stało...

– Daje pieniądze, więc jest ostrożny. Dopóki dawał tylko słowo, był śmielszy...

– Nie, nie, nie!... – przerwał mu adwokat. – W tym coś jest i ja to wyśledzę...

Ktoś nam buty uszył...

– Nie wam, ale mnie – uśmiechnął się Wokulski. – W rezultacie, wszystko mi

jedno i nawet wcale bym się nie gniewał, gdyby panowie ci nie przystępowali

do spółki...

Jeszcze raz pożegnał adwokata i pobiegł do sklepu. Tam znalazło się kilka

ważnych interesów, które zatrzymały go nadspodziewanie długo. Dopiero o

wpół do drugiej był w Łazienkach. Surowy chłód parku, zamiast uspokoić,

223

podniecał go. Biegł tak szybko, że chwilami przychodziło mu na myśl: czy nie

zwraca uwagi przechodniów? Wtedy zwalniał kroku i czuł, że niecierpliwość

piersi mu rozsadza.

„Już ich pewno nie spotkam!” – powtarzał z rozpaczą.

Tuż nad sadzawką, na tle zielonych klombów, spostrzegł popielaty płaszczyk

panny Izabeli. Stała nad brzegiem w towarzystwie hrabiny i ojca i rzucała

pierniki łabędziom, z których jeden nawet wyszedł z wody na swoich brzydkich

łapach i umieścił się u stóp panny Izabeli.

Pierwszy zobaczył go pan Tomasz.

– Cóż za wypadek! – zawołał do Wokulskiego. – Pan o tej porze w Łazienkach?..

Wokulski ukłonił się paniom zauważywszy z rozkosznym zdziwieniem

rumieniec na twarzy panny Izabeli.

– Bywam tu, ile razy przepracuję się... To jest dosyć często...

– Szanuj siły, panie Wokulski... – ostrzegł go pan Tomasz; uroczyście grożąc

palcem... – A propos– dodał półgłosem – wyobraź pan sobie, że za moją

kamienicę już baronowa Krzeszowska chce dać siedemdziesiąt tysięcy rubli... Z

pewnością wezmę sto tysięcy, a może i sto dziesięć... Błogosławione są te

licytacje!...

– Tak rzadko widuję pana, panie Wokulski – wtrąciła hrabina – że muszę zaraz

załatwić interes... – Do usług pani...

– Panie! – zawołała z komiczną pokorą składając ręce – proszę o sztukę perkalu

dla moich sierot... Widzi pan, jak nauczyłam się przymawiać o jałmużnę?

– Pani hrabina raczy przyjąć dwie sztuki?...

– Tylko w takim razie, jeżeli druga będzie sztuką grubego płótna...

– O ciociu, tego już za wiele!... – przerwała jej panna Izabela ze śmiechem. -

Jeżeli pan nie chce stracić majątku – zwróciła się do Wokulskiego – niech pan

stąd ucieka. Zabieram pana w stronę Pomarańczarni, a ci państwo niech tu

odpoczywają...

– Belu, nie boisz się?... – odezwała się ciotka.

– Chyba ciocia nie wątpi, że w towarzystwie pana nie spotka mnie nic złego...

Wokulskiemu uderzyła krew do głowy; na ustach hrabiny mignął

niedostrzegalny uśmiech. Była to jedna z tych chwil, kiedy natura hamuje swoje

wielkie siły i zawiesza odwieczne prace, ażeby uwydatnić szczęście istot

drobnych i znikomych.

Wiatr zaledwie dyszał, i tylko po to, ażeby chłodzić śpiące w gniazdach pisklęta

i ułatwić lot owadom śpieszącym na weselne gody. Liście drzew chwiały się tak

delikatnie, jakby poruszał je nie materialny podmuch, ale cicho prześlizgujące

się promienie światła. Tu i owdzie, w przesiąkłych wilgocią gęstwinach, mieniły

się barwne krople rosy jak odpryski spadłej z nieba tęczy.

Zresztą wszystko stało na miejscu: słońce i drzewa, snopy światła i cienie,

łabędzie na stawie, roje komarów nad łabędziami, nawet połyskująca fala na

lazurowej wodzie. Wokulskiemu zdawało się; że w tej chwili odjechał z ziemi

bystry prąd czasu zostawiając tylko parę białych smug na niebie – i od tej pory

224

nie zmieni się już nic; wszystko zostanie tak samo na wieki. Że on z panną

Izabelą będzie wiecznie chodził po oświetlonej łące, oboje otoczeni zielonymi

obłokami drzew, spośród których gdzieniegdzie, jak para czarnych brylantów,

błyskają ciekawe oczy ptaka. Że on już zawsze będzie pełen niezmiernej ciszy,

ona zawsze tak rozmarzona i oblana rumieńcem, że przed nimi zawsze, jak

teraz, będą lecieć całujące się w powietrzu te oto dwa białe motyle.

Byli w połowie drogi do Pomarańczarni, kiedy panna Izabela, widać już

zakłopotana tym spokojem w naturze i między nimi, poczęła mówić:

–Prawda, jaki ładny dzień? W mieście upał, tu przyjemny chłód. Bardzo lubię

Łazienki o tej godzinie: mało osób, więc każdy może znaleźć kącik wyłącznie

dla siebie. Pan lubi samotność?

– Nawykłem do niej.

– Pan nie był na Rossim?.. – dodała rumieniąc się jeszcze mocniej. – Rossiego

nie widział pan?... – powtórzyła patrząc mu w oczy ze zdziwieniem.

– Nie byłem, ale... będę...

– My z ciocią byłyśmy już na dwu przedstawieniach.

– Będę na każdym...

– Ach, jak to dobrze! Przekona się pan, co to za wielki artysta. Szczególniej

znakomicie gra Romea, chociaż... już nie jest pierwszej młodości... Ciocia i ja

znamy go osobiście jeszcze z Paryża... Bardzo miły człowiek, ale nade wszystko

genialny tragik... W jego grze najprawdziwszy realizm kojarzy się z

najpoetyczniejszym idealizmem...

– Musi być istotnie wielkim – wtrącił Wokulski – jeżeli budzi w pani tyle

podziwu i sympatii.

– Ma pan słuszność. Wiem, że w życiu nie zrobię nic nadzwyczajnego, ale

umiem przynajmniej oceniać ludzi niezwykłych... Na każdym polu... nawet – na

scenie... Niech pan sobie jednak wyobrazi, że Warszawa nie ocenia go jak

należy?...

– Czy podobna?... Jest przecie cudzoziemcem...

– A pan jest złośliwy – odparła z uśmiechem – ale policzę to na karb Warszawy,

nie Rossiego... Doprawdy, wstydzę się za nasze miasto!... Ja gdybym była

publicznością (ale publicznością rodzaju męskiego!), zasypałabym go wieńcami,

a ręce spuchłyby mi od oklasków...Tu zaś oklaski są dość skąpe, a o wieńcach

nikt nie myśli... My istotnie jesteśmy jeszcze barbarzyńcami...

– Oklaski i wieńce są rzeczą tak drobną, że... na najbliższym przedstawieniu

Rossi może mieć ich raczej za wiele aniżeli za mało-rzekł Wokulski.

– Jest pan pewny? – spytała, wymownie patrząc mu w oczy.

– Ależ... gwarantuję, że tak będzie...

– Będę bardzo zadowolona, jeżeli spełni się pańskie proroctwo; może już

wrócimy do tamtych państwa?

– Ktokolwiek robi pani przyjemność, zasługuje na najwyższe uznanie...

– Za pozwoleniem!– przerwała mu śmiejąc się. – W tej chwili powiedział pan

kompliment samemu sobie...

225

Zwrócili się od Pomarańczarni z powrotem.

– Wyobrażam sobie zdumienie Rossiego – mówiła dalej panna Izabela – jeżeli

spotkają go owacje. On już zwątpił i – prawie żałuje, że przyjechał do

Warszawy... Artyści nie wyłączając największych są to szczególni ludzie: bez

sławy i hołdów nie mogą żyć, jak my bez pokarmu i powietrza. Praca, choćby

najpłodniejsza, ale cicha, albo poświęcenie to nie dla nich. Oni koniecznie

muszą wysuwać się na pierwszy plan, zwracać na siebie spojrzenia wszystkich,

panować nad sercami tysięcy... Sam Rossi mówi, że wolałby o rok wcześniej

umrzeć na scenie wobec pełnego i wzruszonego teatru aniżeli o rok później w

nielicznym otoczeniu. Jakie to dziwne!...

– Ma rację, jeżeli pełny teatr jest dla niego najwyższym szczęściem.

– Pan sądzi, że są szczęścia, które warto opłacić krótszym życiem? – spytała

panna Izabela.

– I nieszczęścia, których warto uniknąć w ten sposób – odpowiedział Wokulski.

Panna Izabela zamyśliła się i od tej pory szli oboje w milczeniu.

Tymczasem siedząc nad sadzawką i w dalszym ciągu karmiąc łabędzie hrabina

rozmawiała z panem Tomaszem.

– Nie uważasz – mówiła – że ten Wokulski jest jakby zajęty Belą?..

– Nie sądzę.

– Nawet bardzo; dzisiejsi kupcy umieją robić śmiałe projekta.

– Od projektu do wykonania ogromnie daleko – odparł nieco zirytowany pan

Tomasz. – Choćby jednakże nawet tak było, nic mnie to nie obchodzi. Nad

myślami pana Wokulskiego nie panuję, a o Belcię jestem spokojny.

– Ja, w rezultacie, nic mam nic przeciw temu – dodała hrabina.-Cokolwiek

nastąpi, oczywiście zgadzam się z wolą boską, jeżeli zyskują na tym ubodzy...

Ciągle zyskują... Moja ochrona będzie niedługo pierwszą w mieście, i tylko

dlatego, że ten pan ma słabość do Belci...

– Dajże spokój... Wracają!... – przerwał pan Tomasz.

Istotnie panna Izabela z Wokulskim ukazali się na końcu drogi.

Pan Tomasz przypatrzył im się z uwagą i dopiero teraz spostrzegł, że dwoje tych

ludzi harmonizują ze sobą wzrostem i ruchami. On, o głowę wyższy i silnie

zbudowany, stąpał jak eks-wojskowy; ona, nieco drobniejsza, lecz

kształtniejsza, posuwała się jakby płynąc. Nawet biały cylinder i jasny paltot

Wokulskiego godził się z popielatym płaszczykiem panny Izabeli. „Skąd mu ten

biały cylinder?.. „ – pomyślał pan Tomasz z goryczą. Potem nasunęła mu się

dziwna kombinacja: że Wokulski jest to parweniusz, który za prawo noszenia

białego cylindra powinien by mu płacić przynajmniej pięćdziesiąt procent od

wypożyczonego kapitału. – Aż sam wzruszył ramionami.

– Jak tam pięknie, ciociu, w tamtych alejach! – zawołała zbliżając się panna

Izabela. – My z ciocią nigdy nie bywamy w tamtej stronie. Łazienki tylko wtedy

są przyjemne. kiedy można chodzić po nich szybko i daleko.

– W takim razie poproś pana Wokulskiego, ażeby ci częściej towarzyszył -

odpowiedziała hrabina tonem jakiejś osobliwej słodyczy.

226

Wokulski ukłonił się, panna Izabela nieznacznie ściągnęła brwi, a pan Tomasz

rzekł:

– Może byśmy wrócili do domu...

– Ja myślę – odparła hrabina.

– Pan jeszcze zostaje, panie Wokulski?

– Tak. Czy mogę panie odprowadzić do powozu?

– Prosimy. Belu, podaj mi rękę.

Hrabina z panną Izabelą poszły naprzód, za nimi pan Tomasz z Wokulskim. Pan

Tomasz czuł w sobie tyle goryczy, kwasu i ciężaru na widok białego cylindra,

że nie chcąc być niegrzecznym zmuszał się do uśmiechu. A nareszcie, pragnąc

w jakiśkolwiek sposób zabawić Wokulskiego, znowu zaczął mówić mu o swej

kamienicy, z której ma nadzieję otrzymać czterdzieści albo i pięćdziesiąt tysięcy

czystego zysku.

Cyfry te ze swej strony źle podziałały na humor Wokulskiego, który mówił

sobie, że ponad trzydzieści tysięcy rubli już nic nie jest w stanie dołożyć.

Dopiero gdy podjechał powóz i pan Tomasz usadowiwszy damy i siebie

zawołał: „Ruszaj” w Wokulskim znikło uczucie niesmaku, a ocknął się żal po

pannie Izabeli.

„Tak krótko!” – szepnął patrząc z westchnieniem na łazienkowską szosę, na

którą w tej chwili wjechała zielona beczka straży polewająca drogę.

Poszedł jeszcze w stronę Pomarańczarni, tą samą ścieżką co pierwej, upatrując

na miałkim piasku śladu bucików panny Izabeli. Coś się tu zmieniło. Wiatr dął

silniej, zmącił wodę w sadzawce, porozganiał motyle i ptaki, a za to napędził

więcej obłoków, które raz po raz przyćmiewały blask słońca.

„Jak tu nudno!” – szepnął i zawrócił do szosy.

Wsiadł do swego powozu i przymknąwszy oczy nasycał się jego lekkim

kołysaniem. Zdawało mu się; że jak ptak siedzi na gałęzi, którą wiatr chwieje w

prawo i w lewo, do góry i na dół, a potem nagle roześmiał się przypomniawszy

sobie, że to lekkie kołysanie kosztuje go około tysiąca rubli rocznie.

„Głupiec jestem, głupiec! – powtarzał. – Po co ja się pnę między ludzi, którzy

albo nie rozumieją moich ofiar, albo śmieją się z niezgrabnych wysiłków. Na co

mi ten powóz?... Czy nie mógłbym jeździć dorożką albo tym oto trajkoczącym

omnibusem z płóciennymi firanami?.. „ Stanąwszy przed domem przypomniał

sobie obietnicę daną pannie Izabeli co do owacyj dla Rossiego.

„Naturalnie, że będzie miał owacje, ba! jeszcze jakie... Jutro przedstawienie...

Nad wieczorem posłał służącego do sklepu po Obermana. Siwy inkasent

przybiegł natychmiast, z trwogą pytając się w duszy: czy Wokulski nie

rozmyślił się i nie każe mu zwrócić zgubionych pieniędzy?...

Ale Wokulski przywitał go bardzo łaskawie i nawet zabrał do swego gabinetu,

gdzie z pół godziny rozmawiali. O czym.?...

Pytanie: o czym Wokulski mógł rozmawiać z Obermanem, bardzo zaciekawiało

lokaja. Jużci, o zgubionych pieniądzach... Troskliwy sługa przykładał kolejno

oko i ucho do dziurki od klucza, dużo widział, dużo słyszał, ale nic nie mógł

227

zrozumieć. Widział, że Wokulski daje Obermanowi całą paczkę pięciorublówek

i słyszał takie oto wyrazy:

– W Teatrze Wielkim... na balkonie i paradyzie... woźnemu wieniec, bukiet

przez orkiestrę... .,Co ta besztyja, stary, już zaczyna handlować biletami do

teatru czy co?..

Usłyszawszy w gabinecie szmer ukłonów służący uciekł do przedpokoju, aby

tam przyłapać Obermana. Gdy zaś inkasent wyszedł, odezwał się:

– Cóż, skończyło się z pieniądzmi?... Dużom ja tu śliny żepszuł ażeby stary

pofolgował panu Obermanowi, i nareszcie wymogłem nanim, że mi powiedział:

„Zobaczymy, zrobi się, co się da!.” No i widzę, pan Oberman dobił dziś targu...

Cóż, stary w dobrym humorze!...

– Jak zwykle – odparł inkasent.

– Aleście się nagadali z nim. Musi, że o czymś więcej niż o pieniądzach... Może

i o teatrze, bo stary paszjami lubi teatr...

Ale Oberman spojrzał na niego wilczym okiem i wyszedł milcząc. Służący w

pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz ochłonąwszy pogroził za nim

pięścią.

– Poczekaj!... – mruknął – żapłaczę ja ci... Wielki pan, patrzcie go... Ukradł

czterysta rubli i już nie chce gadać z człowiekiem!.

ROZDZIAŁ

ZDUMIENIA, PRZYWIDZENIA I OBSERWACJE

STAREGO SUBIEKTA

Dla pana Ignacego Rzeckiego nadeszła znowu epoka niepokojów i zdumień.

Ten sam Wokulski, który rok temu poleciał do Bułgarii, a przed kilkoma

tygodniami jak magnat bawił się w wyścigi i pojedynki, ten sam Wokulski

nabrał dziś nadzwyczajnego gustu do widowisk teatralnych. I jeszcze żeby choć

polskich, ale – włoskich... On, który nie rozumiał po włosku ani wyrazu!

Już blisko tydzień trwała ta nowa mania, która dziwiła i gorszyła nie samego

tylko pana Ignacego.

Raz na przykład stary Szlangbaum, oczywiście w jakiejś ważnej sprawie, przez

pół dnia szukał Wokulskiego. Był w sklepie – Wokulski dopiero co wyszedł ze

sklepu kazawszy pierwej odnieść aktorowi Rossiemu duży wazon z saskiej

porcelany. Pobiegł do mieszkania – Wokulski dopiero co opuścił mieszkanie i

pojechał do Bardeta po kwiaty. Stary Żyd ażeby go dopędzić, krzywiąc się wziął

dorożkę; ale ponieważ ofiarowywał dorożkarzowi złoty i groszy osiem za kurs,

zamiast czterdziestu groszy, więc nim dobili targu za złoty i groszy osiem – i

dojechali do Bardeta, Wokulski już opuścił zakład ogrodniczy.

– A gdzie on pojechał, nie wie pan? – zapytał Szlangbaum ogrodniczka, który za

pomocą krzywego noża między najpiękniejszymi kwiatami szerzył zniszczenie.

228

– Czy ja wiem, podobno do teatru – odparł ogrodniczek z taką miną, jakby owym

krzywym nożem chciał gardło poderżnąć Szlangbaumowi.

Żyd, któremu to właśnie przyszło na myśl, cofnął się czym prędzej z oranżerii i

jak kamień wyrzucony z procy wpadł w dorożkę. Ale woźnica (porozumiawszy

się już widać z krwiożerczymi ogrodnikami) oświadczył, iż za żadne w świecie

skarby nie pojedzie dalej, chyba że kupiec da mu czterdzieści groszy za kurs i

jeszcze zwróci dwa grosze urwane przy pierwszym kursie.

Szlangbaum poczuł słabość około serca i w pierwszej chwili chciał albo

wysiąść, albo zawołać policji. Przypomniawszy sobie jednak, jaka teraz w

świecie chrześcijańskim panuje złość i niesprawiedliwość, i zajadłość na

Żydów, zgodził się na wszystkie warunki bezwstydnego dorożkarza i jęcząc

pojechał do teatru.

Tu – naprzód nie miał z kim gadać, potem nie chciano z nim gadać, aż nareszcie

dowiedział się, że pan Wokulski był dopiero co, ale że w tej chwili pojechał w

Aleje Ujazdowskie. Słychać nawet turkot jego powozu w bramie...

Szlangbaumowi opadły ręce. Piechotą wrócił do sklepu Wókulskiego, przy

okazji po raz setny z rzędu wyklął swego syna za to, że nazywa się Henrykiem,

chodzi w surducie i jada trefne potrawy, a nareszcie poszedł żalić się przed

panem Ignacym.

– Nu – mówił lamentującym głosem – co ten pan Wokulski wyrabia

najlepszego!... Ja miałem taki interes, żeby on za pięć dni mógł od swego

kapitału zarobić trzysta rubli... I ja zarobiłbym ze sto rubli...Ale on sobie jeździ

teraz po mieście, a ja na same dorożki wydałem dwa złote i groszy

dwadzieścia... Aj! co to za rozbójniki te dorożkarze...

Naturalnie, że pan Ignacy upoważnił Szlangbauma do zrobienia interesu i nie

tylko zwrócił mu pieniądze wydane na dorożki, ale jeszcze na własny koszt

kazał go odwieźć na ulicę Elektoralną, co tak rozczuliło starego Żyda, że

odchodząc zdjął ze swego syna rodzicielskie przekleństwo i nawet zaprosił go

do siebie na szabasowy obiad.

„Bądź jak bądź – mówił do siebie Rzecki – głupia historia z tym teatrem, nade

wszystko z tym, że Stach zaniedbuje interesa...”

Innym razem wpadł do sklepu powszechnie szanowany mecenas, prawa ręka

księcia, prawny doradca całej arystokracji, zapraszając Wokulskiego na jakąś

wieczorną sesję. Pan Ignacy nie wiedział, gdzie posadzić znakomitą osobę i jak

cieszyć się z honoru wyrządzonego przez mecenasa jego Stachowi. Tymczasem

Stach nie tylko nie wzruszył się dostojnymi zaprosinami na wieczór, ale wprost

odmówił, co nawet trochę dotknęło mecenasa, który zaraz wyszedł i pożegnał

ich obojętnie.

– Dlaczegożeś nie przyjął zaprosin?... – zapytał zrozpaczony pan Ignacy.

– Bo muszę być dzisiaj w teatrze – odpowiedział Wokulski.

Prawdziwa wszelako zgroza opanowała Rzeckiego, gdy w tym samym dniu

inkasent Oberman przyszedł do niego przed siódmą wieczorem prosząc o

zrobienie dziennego obrachunku .

229

– Po ósmej... po ósmej.. – odpowiedział mu pan Ignacy. – Teraz nie ma czasu.

– A po ósmej ja nie będę miał czasu – odparł Oberman.

– Jak to?... co to?...

– A tak, że o wpół do ósmej musze być z naszym panem w teatrze... – mruknął

Oberman, nieznacznie wzruszając ramionami.

W tej samej chwili przyszedł pożegnać go uśmiechnięty pan Zięba.

– Pan już wychodzi, panie Zięba, ze sklepu?... O trzy kwadranse na siódmą?... -

spytał zdumiony pan Ignacy, szeroko otwierając oczy.

– Idę z wieńcami dla Rossiego – szepnął grzeczny pan Zięba z jeszcze milszym

uśmiechem. Rzecki schwycił się obu rękoma za głowę.

– Powariowali z tym teatrem! – zawołał. – Może jeszcze i mnie tam wyciągną?...

No, ale to ze mną sprawa!...

Czując, że lada dzień i jego zechce namawiać Wokulski, ułożył sobie pan

Ignacy mowę, w której nie tylko miał oświadczyć, że nie pójdzie na Włochów,

ale jeszcze miał zreflektować Stacha mniej więcej tymi słowy:

– Daj spokój... co ci po tych głupstwach!... – i tak dalej.

Tymczasem Wokulski, zamiast namawiać go, przyszedł raz około szóstej do


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю