355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Bolesław Prus » Lalka » Текст книги (страница 16)
Lalka
  • Текст добавлен: 21 октября 2016, 23:12

Текст книги "Lalka"


Автор книги: Bolesław Prus



сообщить о нарушении

Текущая страница: 16 (всего у книги 55 страниц) [доступный отрывок для чтения: 20 страниц]

– To mi nie wystarcza...

– Czyżby pan chciał satysfakcji? – spytał baron.

– Właśnie.

– W takim razie służę – rzekł baron szukając biletu. – Ach, do licha! Nie wziąłem

biletów... Może pan ma notatnik z ołówkiem, panie Wokulski?...

Wokulski podał mu bilet i notatnik, w którym baron zapisał adres i swoje

nazwisko nie omieszkawszy zrobić przy nim zakrętu.

– Miło mi będzie – dodał kłaniając się Wokulskiemu – dokończyć rachunku za

moją Sułtankę...

– Postaram się zadowolić pana barona.

Rozstali się wymieniając najpiękniejsze ukłony.

– Rzeczywiście, awantura! – rzekł zmartwiony pan Łęcki, który widział wymianę

grzeczności.

Zirytowana hrabina kazała jechać do domu nie czekając końca wyścigów.

Wokulski ledwo miał czas dopaść powozu i pożegnać się z damami. Nim konie

ruszyły, panna Izabela wychyliła się i podając Wokulskiemu końce palców

szepnęła:

-Mersi, monsieur...

Wokulski osłupiał z radości. Był jeszcze na jednym wyścigu nie widząc, co się

koło niego dzieje, i korzystając z pauzy opuścił tor.

Prosto z wyścigów Wokulski pojechał do Szumana.

Doktór siedział przy otwartym oknie, w watowanym obdartym szlafroku, i robił

korektę trzydziestostronicowej broszurki etnograficznej, do napisania której użył

przeszło tysiąca obserwacyj i czterech lat czasu.

Była to rozprawa o kolorze i formie włosów ludności zamieszkującej Królestwo

Polskie. Uczony doktór głośno twierdził, że praca ta rozejdzie się najwyżej w

kilkunastu egzemplarzach, ale po cichu – kazał odbić ich cztery tysiące i był

pewnym drugiej edycji. Pomimo drwin ze swej ulubionej specjalności i

174

narzekań, iż nikogo nie interesuje, w głębi duszy Szuman wierzył, że w świecie

ucywilizowanym nie ma człowieka, którego by w najwyższym stopniu nie

interesowała kwestia koloru włosów i stosunki długości ich średnic. I w tej

właśnie chwili zastanawiał się, czyby na czele rozprawy nie należało napisać

aforyzmu: „Pokaż mi twoje włosy, a powiem ci, kim jesteś.”

Gdy Wokulski wszedł do jego pokoju i zmęczony upadł na kanapę, doktór

zaczął:

– Co to za profany z tych korektorów... Mam tu paręset cyfr o trzech znakach

dziesiętnych i wyobraź sobie, połowa jest błędna... Oni myślą, że jakaś tysiączna

albo nawet setna część milimetra nic nie znaczy, a nie wiedzą, laiki, że tam

właśnie mieści się cały sens. Niech mnie diabli porwą, jeżeli w Polsce byłoby

możliwym nie tylko wynalezienie, ale nawet drukowanie tablic

logarytmicznych. Dobry Polak poci się już przy drugiej cyfrze dziesiętnej, przy

piątej dostaje gorączki, a przy siódmej zabija go apopleksja... Cóż u ciebie

słychać?

– Mam pojedynek – odparł Wokulski.

Doktór zerwał się z fotelu i tak prędko przybiegł do kanapy, że rozrzucone poły

szlafroka robiły go podobnym do nietoperza.

– Co?... pojedynek?! – krzyknął z błyszczącymi oczyma. – I może myślisz, że

pojadę z tobą w roli lekarza?... – Będę patrzył, jak dwu dudków strzela sobie we

łby, i może jeszcze będę musiał którego z nich opatrywać?... Ani myślę mieszać

się do tych błazeństw!... – wrzeszczał chwytając się za głowę. – Zresztą nie

jestem chirurgiem i od dawna pożegnałem się z medycyną...

– Toteż nie będziesz lekarzem, tylko sekundantem.

– A... to co innego – odparł doktór bez zająknienia. – Z kimże?...

– Z baronem Krzeszowskim.

– Dobrze strzela! – mruknął doktór wysuwając dolną wargę.– O cóż to?

– Potrącił mnie na wyścigach.

– Na wyści...?. – A cóżeś ty robił na wyścigach?...

– Puszczałem konia i nawet wziąłem nagrodę.

Szuman -uderzył się ręką w tył głowy i nagle rozsunąwszy Wokulskiemu jedną i

drugą powiekę zaczął mu pilnie badać oczy.

– Myślisz, żem zwariował? – spytał go Wokulski.

– Jeszcze nie. Czy to – dodał po chwili – ma być żart, czy serio?

– Zupełnie serio. Nie chcę absolutnie żadnych układów i proszę o ostre warunki.

Doktór wrócił do swego biurka, usiadł, oparł brodę na ręku i rzekł po namyśle:

– Spódnica, co?... Nawet koguty biją się tylko...

– Szuman... strzeż się!... – przerwał mu Wokulski zduszonym głosem, prostując

się na kanapie.

Doktór znowu przypatrzył mu się badawczo.

– Więc już tak?... – mruknął. – Dobrze. Będę twoim sekundantem. Masz rozbić

łeb, rozbij go przy mnie; może ci co pomogę...

– Przyślę ci tu zaraz Rzeckiego – odezwał się Wokulski ściskając go za rękę.

175

Od doktora udał się do swego sklepu, krótko rozmówił się z panem Ignacym i

wróciwszy do mieszkania położył się przed dziesiątą. Znowu spał jak kamień.

Dla jego lwiej natury potrzebne były silne wzruszenia; przy nich dopiero dusza

szarpana namiętnością odzyskiwała równowagę.

Na drugi dzień, około piątej po południu, Rzecki z Szumanem jechali już do

hrabiego-Anglika, który był świadkiem Krzeszowskiego. Obaj przyjaciele

Wokulskiego milczeli w drodze; raz tylko odezwał się pan Ignacy:

– I cóż doktór na to wszystko?

– To co już raz powiedziałem – odparł Szuman. – Zbliżamy się do piątego aktu.

Jest to albo koniec dzielnego człowieka, albo początek całego szeregu głupstw...

– Najgorszych, bo politycznych – wtrącił Rzecki.

Doktór wzruszył ramionami i patrzył na drugą stronę dorożki; pan Ignacy ze

swoją wieczna polityką wydawał mu się nieznośnym.

Hrabia-Anglik czekał na nich w towarzystwie innego dżentelmena, który

nieustannie wyglądał przez okno na obłoki i co kilka minut poruszał krtanią w

taki sposób, jakby coś przełykał z trudnością. Miał minę nieprzytomnego; w

rzeczywistości był niepospolitym człowiekiem, jako myśliwiec na lwy i głęboki

znawca egipskich starożytności.

W gabinecie hrabiego-Anglika stał na środku stół przykryty zielonym suknem i

otoczony czterema wysokimi krzesłami; na stole leżały cztery arkusze papieru,

cztery ołówki, dwa pióra i kałamarz tak wielkich rozmiarów, jakby był

przeznaczony do sitzbadów.

Gdy wszyscy usiedli, hrabia zabrał głos.

– Proszę panów – rzekł – baron Krzeszowski przyznaje, że mógł potrącić pana

Wokulskiego, ponieważ jest roztargniony, człek. W konsekwencji zaś, na nasze

żądanie...

Tu hrabia spojrzał na swego towarzysza, który z uroczystą miną coś przełknął.

– Na nasze żądanie – ciągnął hrabia – baron jest gotów... przeprosić nawet

listownie pana Wokulskiego, którego wszyscy szanujemy – tek... Cóż panowie

na to?

– Nie mamy upoważnienia do żadnych kroków pojednawczych odparł Rzecki, w

którym ocknął się były oficer węgierski.

Uczony egiptolog szeroko otworzył oczy i przełknął dwa razy, raz po raz.

Na twarzy hrabiego mignęło zdumienie; w tej chwili jednak opanował się i

odpowiedział tonem suchej grzeczności:

– W takim razie słuchamy warunków...

– Niech panowie raczą je podać – odparł Rzecki.

– O! bardzo prosimy panów – rzekł hrabia.

Rzecki odchrząknął.

– W takim razie ośmielę się proponować... przeciwnicy stają o dwadzieścia pięć

kroków, idą naprzód po pięć kroków...

– Tek.

176

– Pistolety gwintowane z muszami... Strzały do pierwszej krwi...– zakończył

Rzecki ciszej.

– Tek.

– Termin, jeżeli można, jutro przed południem...

– Tek.

Rzecki ukłonił się, nie wstając z krzesła. Hrabia wziął arkusz papieru i wśród

ogólnego milczenia przygotował protokół, który Szuman natychmiast przepisał.

Oba dokumenty poświadczono i niespełna w trzy kwadranse interes był gotowy.

Świadkowie Wokulskiego pożegnali gospodarza i jego towarzysza, który znowu

zatopił się w rozpatrywaniu obłoków.

Gdy już byli na ulicy, Rzecki odezwał się do Szumana:

– Bardzo mili ludzie ci panowie z arystokracji...

– Niech ich diabli porwą!... Niech was wszystkich diabli porwą z waszymi

głupimi przesądami!... – wrzeszczał doktór wywijając kułakiem.

Wieczorem pan Ignacy sprowadziwszy pistolety wstąpił do Wokulskiego. Zastał

go samotnego przy herbacie. Rzecki nalał sobie herbaty i odezwał się:

– Uważasz, Stachu, to są ludzie wysoce honorowi. Baron, który jak wiesz, jest

bardzo roztargniony, gotów cię przeprosić...

– Żadnych przeprosin.

Rzecki umilkł. Pił herbatę i tarł czoło. Po długiej pauzie rzekł:

– Naturalnie, zapewneś pomyślał o interesach... na wypadek...

– Nie spotka mnie żaden wypadek – odparł z gniewem Wokulski.

Pan Ignacy posiedział jeszcze z kwadrans w milczeniu. Herbata nie smakowała

mu, głowa go bolała. Dokończył szklanki i spojrzawszy na zegarek, opuścił

mieszkanie przyjaciela mówiąc na pożegnanie:

– Jutro wyjedziemy o wpół do ósmej rano.

– Dobrze.

Gdy pan Ignacy wyszedł, Wokulski usiadł do biurka, na arkusiku listowego

papieru napisał kilkadziesiąt wierszy, a na kopercie położył adres Rzeckiego.

Zdawało mu się, że wciąż słyszy niemiły głos barona:

„Cieszę się, kuzynko, że triumfują twoi wielbiciele... Przykro mi tylko, że na

mój kószt...”

A gdziekolwiek spojrzał, widział piękną twarz panny Izabeli oblaną rumieńcem

wstydu.

W sercu gotowała mu się głucha wściekłość. Czuł, że jego ręce stają się jak

żelazne sztaby, a ciało nabiera tak dziwnej tęgości, że chyba nie ma kuli, która

by uderzywszy go nie odskoczyła. Przemknął mu przez głowę wyraz: śmierć, i

na chwilę uśmiechnął się. Wiedział, że śmierć nie rzuca się na odważnych; staje

tylko naprzeciw nich jak zły pies i patrzy zielonymi oczyma: czy nie zmrużą

powieki?

Tej samej nocy; jak każdej zresztą innej nocy, baron grał w karty. Maruszewicz,

który również był w klubie, przypominał mu o dwunastej, o pierwszej i o

drugiej, ażeby szedł spać, gdyż z rana zbudzi go o siódmej ; roztargniony baron

177

odpowiadał: „Zaraz! Zaraz!...”, ale przesiedział do trzeciej, o której to godzinie

odezwał się jeden z jego partnerów:

– Basta! baronie. Prześpij się choć parę godzin, bo będą ci drżały ręce i

spudłujesz.

Słowa te, a jeszcze bardziej opuszczenie stolika przez partnerów, otrzeźwiły

barona. Wyszedł z klubu, wrócił do domu i swemu kamerdynerowi,

Konstantemu, kazał zbudzić się o siódmej rano.

– Pewnie jaśnie pan robi jakieś głupstwo... – mruknął obrażony sługa. – Cóż tam

znowu?... – pytał gniewnie, rozbierając barona:

– A, ty błaźnie jakiś – oburzył się baron – myślisz, że ja będę się przed tobą

tłumaczył? – Mam pojedynek, no?... bo mi się tak podoba. O dziewiątej rano

będę się strzelał z jakimś szewcem czy fryzjerem, no?... Może mi zabronisz?...

– A niech się jaśnie pan strzela nawet ze starym diabłem!– odparł Konstanty. -

Tylkom ciekawy, kto weksle jaśnie pana zapłaci?... A komorne... a utrzymanie

domu?... Dlatego, że jaśnie pan co kwartał ma ciekawość na Powązki, to

gospodarz nasyła nam rejentów, a ja boję się, żebym z głodu nie umarł... Dobra

służba!...

– Pójdziesz mi ty!... – wrzasnął baron i pochwyciwszy kamasz rzucił nim za

cofającym się kamerdynerem. Kamasz trafił w ścianę i o mało nie zwalił

brązowego posążka Sobieskiego.

Załatwiwszy się z wiernym sługą, baron legł na łóżku i począł zastanawiać się

nad swoim opłakanym położeniem.

„Trzeba szczęścia – wzdychał – ażeby mieć pojedynek z kupczykiem. Jeżeli ja

go trafię, będę jak myśliwiec, który wyszedł na niedźwiedzie, a zabił chłopu

cielną krowę. Jeżeli on mnie trafi, wyjdzie na to, jak gdyby mnie zwalił batem

dorożkarz. Jeżeli z obu stron pudło... Nie, mamy przecież strzelać się do krwi.

Niech mnie roztratują, jeżeli nie wolałbym tego osła przeprosić, choćby w

kancelarii rejenta, ubrawszy się na tę uroczystość we frak i biały krawat. Ach,

podłe czasy liberalne!... Mój ojciec kazałby takiego zucha oćwiczyć swoim

psiarczykom, a ja muszę dawać mu satysfakcję, jak gdybym sam sprzedawał

cynamon... Niechże już raz przyjdzie ta głupia rewolucja socjalna i wytłucze

albo nas, albo liberałów...”

Począł usypiać i marzył, że Wokulski zabił go. Widział, jak jego trupa dwu

posłańców niesie do mieszkania żony, jak żona mdleje i rzuca mu się na

zakrwawione piersi... Jak płaci wszystkie jego długi i asygnuje tysiąc rubli na

pogrzeb i... jak on zmartwychwstaje i zabiera owe tysiąc rubli na drobne

wydatki...

Błogi uśmiech zaigrał na zniszczonej twarzy barona i – zasnął jak dziecię.

O siódmej ledwie go zbudzili Konstanty i Maruszewicz. Baron w żaden sposób

nie chciał wstawać mrucząc, że woli być zhańbionym i niehonorowym aniżeli

zrywać się tak wcześnie. Dopiero widok karafki z zimną wodą upamiętał go.

Baron wyskoczył z łóżka, uderzył Konstantego, zwymyślał Maruszewicza, a w

duchu przysiągł, że Wokulskiego zabije.

178

Lecz gdy już był ubrany, wyszedł na ulicę, zobaczył piękną pogodę i wyobraził

sobie, że widzi wschód słońca, nienawiść do Wokulskiego osłabła w nim i

postanowił tylko przestrzelić mu nogę.

„A tak!... – dodał po chwili. – Drasnę go, a on będzie kulał do końca życia i

będzie opowiadał: tę śmiertelną ranę otrzymałem w pojedynku z baronem

Krzeszowskim!... To mnie urządzi... Co oni mi narobili, ci moi kochani

sekundanci?... Jeżeli już jakiś kupczyk gwałtem chce do mnie strzelać, niech

strzela przynajmniej wtedy, kiedy idę na spacer, ale nie w pojedynku... Straszne

położenie!... Wyobrażam sobie, jak moja droga małżonka będzie opowiadać, że

biję się z kupcami...”

Zajechały powozy. Do jednego wsiadł baron z hrabią-Anglikiem, do drugiego

milczący egiptolog z pistoletami i chirurgiem. Ruszyli w stronę Bielan, a w parę

minut popędził za nimi lokaj barona, Konstanty, w dorożce. Wierny sługa klął

na czym świat stoi i obiecywał, że w dwójnasób policzy swemu panu koszta tej

wycieczki. Był jednak niespokojny.

W lasku bielańskim baron i trzej jego towarzysze znaleźli już partię przeciwną i

dwoma grupami udali się w gęstwinę tuż nad brzegiem Wisły. Doktór Szuman

był zirytowany, Rzecki sztywny, Wokulski posępny. Baron gładząc swój rzadki

zarost przypatrywał mu się z uwagą i myślał:

„On musi dobrze karmić się, ten kupczyk. Wyglądam przy nim jak austriackie

cygaro przy byku. Niech mnie diabli wezmą, jeżeli nie strzelę temu błaznowi

nad głową albo... wcale nie strzelę... Tak będzie najlepiej...”

Ale wnet przypomniał sobie, że pojedynek ma doprowadzić do pierwszej krwi.

Wtedy baron rozzłościł się i nieodwołalnie postanowił zabić Wokulskiego z

miejsca.

„Niech raz te łyki oduczą się wyzywać nas...” – mówił sobie baron.

O kilkadziesiąt kroków od niego Wokulski chodził między dwoma sosnami tam

i na powrót jak wahadło. Teraz nie myślał o pannie Izabeli; słuchał świergotu

ptaków, którym kipiał cały las, i pluskania Wisły podmywającej brzegi. Na tle

odgłosów spokojnego szczęścia natury dziwnie odbijało szczękanie stempli w

pistoletach i trzask odwodzonych kurków. W Wokulskim obudziło się drapieżne

zwierzę; cały świat zniknął mu sprzed oczu, a został tylko jeden człowiek,

baron, którego trupa miał zawlec do nóg obrażonej panny Izabeli.

Postawiono ich na mecie. Baron był ciągle zakłopotany niepewnością, co zrobić

z kupczykiem, i ostatecznie zdecydował się przestrzelić mu rękę. Na twarzy

Wokulskiego malowała się tak dzika zajadłość, że zdumiony hrabia-Anglik

pomyślał:

„Tu chyba nie chodzi ani o klacz, ani o potrącenie na wyścigach!...”

Milczący dotychczas egiptolog zakomenderował, przeciwnicy wycelowawszy

pistolety ruszyli. Baron zmierzył Wokulskiemu w prawy obojczyk i zniżając

pistolet, delikatnie przycisnął cyngiel. W ostatniej chwili pochyliły mu się

binokle; pistolet zboczył na włos, wypalił i – kula przeleciała o kilka cali od

ramienia Wokulskiego.

179

Baron zasłonił twarz lufą i patrząc spoza niej myślał:

Nie trafi osioł... Mierzy w głowę...”

Nagle uczuł mocne uderzenie w skroń; zaszumiało mu w uszach, czarne płatki

przeleciały przed oczyma... Wypuścił broń z ręki i przyklęknął.

– W głowę!... – krzyknął ktoś.

Wokulski rzucił pistolet na ziemię i zeszedł z mety. Wszyscy pobiegli do

klęczącego barona, który jednakże zamiast umierać, mówił wrzaskliwym

głosem:

– Szczególny wypadek! Mam dziurę w twarzy, ząb wybity, a kuli nie widać...

Przecie jej nie połknąłem...

Wtedy egiptolog podniósł i obejrzał starannie pistolet barona.

– A!... – zawołał – to jasne... Kula w pistolet, a zamek w szczękę... Pistolet

zdezelowany; bardzo interesujący strzał...

– Czy pan Wokulski jest zadowolony? – spytał hrabia-Anglik.

– Tak.

Baronowi chirurg obandażował twarz. Spomiędzy drzew nadbiegł wystraszony

Konstanty,

– A co! – mówił. – Przepowiadałem, że się jaśnie pan doigra.

– Milcz, błaźnie!... – wybełkotał baron. – Jedź mi zaraz do pani baronowej i

powiedz kucharce, że jestem ciężko ranny...

– Proszę – rzekł uroczyście hrabia-Anglik – ażeby przeciwnicy podali sobie ręce.

Wokulski zbliżył się do barona i uścisnął go.

– Piękny strzał, panie Wokulski – mówił z trudnością baron, mocno potrząsając

Wokulskiego za rękę. – Zastanwia mnie, że człowiek pańskiego fachu... Ale

może pana to obraża?...

– Wcale nie!

– Otóż, że człowiek pańskiego fachu, bardzo zresztą szanownego, tak dobrze

strzela... Gdzie moje binokle?... Ach, są... Panie Wokulski, proszę o słówko na

osobności...

Oparł się na ramieniu Wokulskiego i odeszli kilkanaście kroków w las.

– Jestem oszpecony – mówił baron – wyglądam jak stara małpa chora na fluksję.

Nie chcę z panem drugiej awantury, bo widzę, że masz szczęście... Więc

powiedz mi pan: za co właściwie zostałem kaleką?... Bo nie za potrącenie... -

dodał patrząc mu w oczy.

– Obraziłeś pan kobietę... – odparł cicho Wokulski.

Baron cofnął się o krok.

– Ach... c'est ca!... – rzekł. – Rozumiem... Jeszcze raz przepraszam pana, a tam...

wiem, co mi należy zrobić...

– I pan mi przebacz, baronie – odpowiedział Wokulski.

– Mała rzecz... bardzo proszę... nic nie szkodzi – mówił baron targając go za

rękę. – Nie powinienem być oszpecony, a co do zęba... Gdzie mój ząb,

doktorze?... proszę zawińąć go w papierek... A co do zęba, od dawna . już

180

powinienem wprawić sobie nowe. Nie uwierzysz pan, panie Wokulski, jak mam

popsute zęby...

Pożegnali się wszyscy bardzo zadowoleni, Baron dziwił się, skąd człowiek tego

fachu tak dobrze strzela, hrabia-Anglik więcej niż kiedykolwiek był podobny do

marionetki, a egiptolog znowu zaczął obserwować obłoki. W drugiej zaś partii -

Wokulski był zamyślony, Rzecki zachwycony odwagą i uprzejmością barona, a

tylko Szuman zły. I dopiero gdy ich kareta zjechała z górki obok klasztoru

kamedułów, doktór spojrzał na Wokulskiego i mruknął:

– A to bydlęta!... I że ja na takich błaznów nie sprowadziłem policji...

W trzy dni po dziwnym pojedynku siedział Wokulski zamknięty w gabinecie z

niejakim panem Wiliamem Colins. Służący, którego od dawna intrygowały te

konferencje odbywające się po kilka razy na tydzień, ścierał kurze w pokoju

obocznym i od czasu do czasu przysuwał bądź oko, bądź ucho do dziurki od

klucza. Widział na stole jakieś książki i to, że jego pan coś pisze na kajecie;

słyszał, że gość zadaje Wokulskicmu jakieś pytania, na które on odpowiada

czasem głośno i od razu, czasem półgłosem i nieśmiało... Ale o czym by

rozmawiali w tak niezwykły sposób? lokaj nie mógł odgadnąć, ponieważ

rozmowa toczyła się w obcym języku.

„Jużci, to nie po niemieczku – mruczał służący – bo przecie wiem, że się mówi

po niemiecku: bite majn her... I nie po francuszku, bo nie mówią mąsie, bążur,

jendi... I nie po żydowszku, i nie po nijakiemu, więc po jakiemu.?... Musi stary

wymyślać teraz fajn spekulację, kiedy gada tak, że go sam diabeł nie zrozumie...

i wspólnika znalazł... Niech go wątroba!...

Wtem zadzwoniono. Czujny sługa odsunął się na palcach ode drzwi gabinetu, z

hałasem wszedł do przedpokoju i po chwili wróciwszy zapukał do pana.

– Czego chcesz? – niecierpliwie zapytał go Wokulski wychylając głowę

spomiędzy drzwi.

– Przyszedł ten pan, czo już u nas bywał – odparł służący i zapuścił wzrok do

pracowni. Ale oprócz kajetu na stole i rudych faworytów na obliczu pana

Colinsa nie dopatrzył nic szczególnego.

– Dlaczegóż nie powiedziałeś, że mnie nie ma w domu? – spytał gniewnie

Wokulski.

– Żapomniałem – odparł służący marszcząc brwi i machając ręką.

– Prośże go, ośle, do sali – rzekł Wokulski i zatrzasnął drzwi gabinetu.

Niebawem w sali ukazał się Maruszewicz. Już był zmieszany, a zmieszał się

jeszcze bardziej, poznawszy, że Wokulski wita go z wyraźną niechęcią.

– Przepraszam... może przeszkadzam... może ważne zajęcia...

– Nie mam w tej chwili żadnego zajęcia – odpowiedział pochmurnie Wokulski i

lekko zarumienił się. Maruszewicz dostrzegł to. Był pewny, że w mieszkaniu

albo kluje się coś, albo – jest kobieta. W każdym razie odzyskał odwagę, którą

zresztą miał zawsze wobec ludzi zakłopotanych.

– Chwileczkę tylko zabiorę szanownemu panu – mówił już śmielej zniszczony

młody człowiek, wdzięcznie wywijając laseczką i kapeluszem. – Chwileczkę.

181

– Słucham – rzekł Wokulski. Usiadł z impetem na fotelu i wskazał gościowi

drugi.

– Przychodzę przeprosić drogiego pana – mówił z afektacją Maruszewicz – że nie

mogę służyć mu w sprawie licytacji domu państwa Łęckich...

– A pan skąd wiesz o tej licytacji?.. – nie na żarty zdziwił się Wokulski.

– Nie domyśla się pan? – zapytał z całą swobodą przyjemny młody człowiek

nieznacznie mrugając okiem, bo jeszcze nie był pewnym swego. – Nie domyśla

się drogi pan?.. To ten poczciwy Szlangbaum...

Nagle zamilkł, jakby w otwartych ustach ugrzązł mu nie dokończony frazes, a

lewa ręka z laseczką i prawa z kapeluszem opadły na poręcze fotelu.

Tymczasem Wokulski nawet nie poruszył się, tylko utopił w nim jasne

spojrzenie. Śledził nieznacznie fale przebiegające po obliczu Maruszewicza, jak

myśliwy śledzi ugor, po którym przebiegają płochliwe zające. Przypatrywał się

młodzieńcowi i myślał:

„Ach, więc to on jest tym porządnym katolikiem, którego Szlangbaum

wynajmuje do licytacji za piętnaście rubelków, ale nie radzi dawać mu wadium

do ręki?... Oho!... I przy odbiorze ośmiuset rubli za klacz Krzeszowskiego był

jakiś zmieszany... Aha!... I wiadomość o nabyciu przeze mnie klaczy on

rozgłosił... Służy od razu dwom bogom: baronowi i jego małżonce... Tak, ale on

za dużo wie o moich interesach... Szlangbaum popełnił nieostrożność.”

Tak rozmyślał Wokulski i spokojnym wzrokiem przypatrywał się

Maruszewiczowi. Zniszczony zaś młody człowiek, który w dodatku był bardzo

nerwowy, wił się pod jego spojrzeniem jak gołąbek pod wzrokiem okularnika.

Naprzód nieco pobladł, potem chciał oprzeć znużone oczy na jakimś obojętnym

przedmiocie, którego na próżno szukał po suficie i ścianach pokoju, a nareszcie,

oblany zimnym potem, uczuł, że nie może wyrwać swego błędnego wzroku

spod wpływu Wokulskiego. Zdawało mu się, że chmurny kupiec kleszczami

pochwycił mu duszę i że niepodobna mu się oprzeć. Więc jeszcze parę razy

ruszył głową i nareszcie z całym zaufaniem utonął w spojrzeniu Wokulskiego.

– Panie – rzekł słodkim głosem. – Widzę, że z panem muszę grać w otwarte

karty... Więc powiem od razu...

– Niech się pan nie fatyguje, panie Maruszewicz. Ja już wiem, co potrzebuję

wiedzieć.

– Bo pan dobrodziej złudzony plotkami wyrobił sobie o mnie nieprzychylną

opinią... A tymczasem ja, słowo honoru, mam jak najlepsze skłonności...

– Niech pan wierzy, panie Maruszewicz, że moich opinii nie opieram na

plotkach.

Wstał z fotelu i spojrzał w inną stronę, co pozwoliło Maruszewiczowi nieco

oprzytomnieć. Młody człowiek szybko pożegnał Wokulskiego, opuścił

mieszkanie i pędem biegnąc przez schody, myślał:

„No, słyszał kto?... Taki kramarz chce mi imponować! Była chwila, słowo

honoru, że chciałem go uderzyć kijem... Impertynent, słowo honoru... Gotów

pomyśleć, że ja się go boję, słowo honoru... O Boże, jak ciężko karzesz mnie za

182

lekkomyślność!... Podli lichwiarze nasyłają mi komornika, za parę dni muszę

spłacić dług honorowy, a ten kupczyk, ten... łajdak!... Ja bym tylko chciał

wiedzieć: co się takiemu zdaje, co on sobie o mnie wyobraża?.Nic, tylko to.Ale,

słowo honoru, on musiał kogoś zamordować, bo takiego spojrzenia nie może

mieć człowiek przyzwoity. Naturalnie, przecie o mało nie zabił

Krzeszowskiego. Ach, nędzny zuchwalec!... on śmiał w taki sposób patrzeć na

mnie... na mnie, jak Boga kocham!...”

Mimo to na drugi dzień przyjechał znowu z wizytą do Wokulskicgo, a nie

znalazłszy go w mieszkaniu, kazał dorożkarzowi stanąć przed sklepem.

W sklepie przywitał go pan Ignacy rozkładając ręce w taki sposób, jakby cały

sklep oddawał mu do rozporządzenia. Wewnętrzny głos jednak mówił staremu

subiektowi, że gość ten nie kupi przedmiotu droższego nad pięć rubli i kto wie,

czy jeszcze nie każe zapisać sobie na rachunek.

– Pan Wokulski?... – spytał Maruszewicz nie zdejmując kapelusza z głowy.

– W tej chwili nadejdzie – odpowiedział pan Ignacy z niskim ukłonem.

– W tej chwili, to znaczy?...

– Najpóźniej za kwadransik – odparł Rzecki.

– Zaczekam. Każ pan wynieść rubla dorożkarzowi – mówił młody człowiek,

niedbale rzucając się na krzesło. Nogi mu jednakże zastygły na myśl, że stary

subiekt może nie kazać wynieść rubla dorożkarzowi. Ale Rzecki polecenie

spełnił, choć już nie kłaniał się gościowi.

W parę minut wszedł Wokulski.

Maruszewicz zobaczywszy wstrętną figurę kupczyka, doświadczył tak

rozmaitych uczuć, że nie tylko nie wiedział, co mówi, ale nawet o czym myśli.

Pamiętał tylko, że Wokulski zaprowadził go do gabinetu za sklepem, gdzie

znajdowała się żelazna kasa, i powiedział sobie, że uczucia,jakich doznaje na

widok Wokulskiego, są lekceważeniem pomieszanym ze wzgardą. Później

przypomniał sobie, że afekta te starał się zamaskować wyszukaną grzecznością,

która nawet w jego oczach wyglądała na pokorę.

– Co pan każe? – spytał go Wokulski, gdy już usiedli. (Maruszewicz nie umiałby

ściśle oznaczyć chwili aktu zajmowania miejsca w przestrzeni) Mimo to zaczął,

niekiedy zacinając się:

– Chciałem szanownemu panu dać dowód życzliwości... Pani baronowa

Krzeszowska, jak pan wie, chce kupić dom państwa Łęckich... Otóż jej

małżonek, baron, położył veto na pewnej części jej funduszów, bez których

kupno nie może mieć miejsca... Otóż... dziś... baron chwilowo znajduje się w

kłopocie... Brak mu... brak mu tysiąca rubli... chciałby zaciągnąć pożyczkę, bez

której... bez której, pojmuje pan, nie będzie mógł dość energicznie opierać się

woli żony...

Maruszewicz otarł pot z czoła widząc, że Wokulski znowu przypatruje mu się

badawczo.

– Więc to baron potrzebuje pieniędzy?

– Tak – szybko odparł młody człowiek.

183

– Tysiąca rubli nie dam, ale tak trzysta... czterysta... I to na kwit z podpisem

barona.

– Czterysta! – powtórzył machinalnie młody człowiek i nagle dodał: – Za godzinę

przywiozę kwit barona... Pan tu będzie?

– Będę...

Maruszewicz opuścił gabinet i za godzinę istotnie wrócił z kwitem podpisanym

przez barona Krzeszowskiego. Wokulski przeczytawszy dokument włożył go do

kasy i w zamian dał Maruszewiczowi czterysta rubli.

– Baron postara się w jak najkrótszym czasie... – mruczał Maruszewicz.

– Nic pilnego – odpowiedział Wokulski. – Podobno baron chory?

– Tak... trochę... Jutro lub pojutrze wyjeżdża... Zwróci w najkrótszym...

Wokulski pożegnał go bardzo obojętnym ruchem głowy.

Młody człowiek prędko opuścił sklep, zapomniawszy nawet zwrócić Rzeckiemu

rubla wziętego na dorożkę. Gdy zaś znalazł się na ulicy, odetchnął i począł

myśleć:

„Ach, podły kupczyk!... Ośmielił się dać mi czterysta rubli zamiast tysiąca...

Boże, jak srogo karzesz mnie za lekkomyślność... Bylem się odegrał, słowo

honoru, cisnę mu w oczy te czterysta rubli i tamtych dwieście... Boże, jak nisko

upadłem...

Przyszli mu na myśl kelnerzy różnych restauracyj, markierzy bilardów i

szwajcarzy hotelowi, od których również bardzo rozmaitymi sposobami

wydobywał pieniądze. Ale żaden z nich nie wydał mu się tak wstrętnym i

godnym pogardy jak Wokulski.

„Słowo honoru – myślał – dobrowolnie wlazłem mu w te obrzydliwe łapy...

Boże, jak karzesz mnie za lekkomyślność...”

Lecz Wokulski po odejściu Maruszewicza był kontent.

„Zdaje mi się – myślał – że jest to hultaj dużej ręki, a przy czym sprytny. Chciał

ode mnie posady, lecz sam ją znalazł: śledzi mnie i donosi innym. Mógłby mi

narobić kłopotu, gdyby nie te czterysta rubli, które wziął, jestem pewny, za

sfałszowanym podpisem. Krzeszowski przy całym swoim bzikostwie i

próżniactwie jest człowiek uczciwy... (Czy próżniak może być uczciwym?...) W

żadnym razie nie poświęciłby interesów czy kaprysów swojej żony za pożyczkę

wziętą ode mnie...”

Zrobiło mu się przykro; oparł głowę na rękach i przymknąwszy oczy marzył

dalej:

„Co ja jednak wyrabiam?... Świadomie pomagam hultajowi do zrobienia

łotrostwa. Gdybym dziś umarł, pieniądze te musiałby masiezwrócić

Krzeszowski... Nie, to Maruszewicz poszedłby do kozy... No, to go nie minie...”

Po chwili ogarnął go jeszcze czarniejszy pesymizm.

„Cztery dni temu o mało nie zabiłem człowieka, dziś dla drugiego postawiłem

most do więzienia i – wszystko dla niej za jedno : merci...No, dla niej także

zrobiłem majątek, daję pracę kilkuset ludziom, pomnożę bogactwa kraju...

Czymże byłbym bez niej? Małym, galanteryjnym kupcem. A dziś mówią o mnie

184

w całej Warszawie, ba!... Odrobina węgla porusza okręt dźwigający dolę

kilkuset ludzi, a miłość porusza mnie. A jeżeli mnie spali tak, że zostanę tylko

garścią popiołu?... O Boże jaki to nędzny świat... Ma rację Ochocki. Kobieta jest

podłym zwierzęciem: bawi się tym, czego nawet nie może zrozumieć...”

Był tak pogrążony w bolesnych medytacjach, że nie usłyszał otwierania drzwi

do pokoju i szybkich kroków za sobą. Dopiero ocknął się poczuwszy dotknięcie

czyjejś ręki. Odwrócił głowę i zobaczył mecenasa z dużą teką pod pachą i

posępnym wyrazem na twarzy.

Wokulski zerwał się zmieszany, posadził gościa na fotelu ; znakomity adwokat

ostrożnie położył swoją rękę na stole i szybko pocierając sobie jednym palcem

kark rzekł półgłosem:

– Panie... panie... panie Wokulski! Kochany panie Stanisławie!... Co to... co to -

wyrabiasz pan dobrodziej?... Protestuję... replikuję... zakładam apelację od

wielmożnego pana Wokulskiego, letkiewicza, do kochanego pana Stanisława,

który z chłopca sklepowego został uczonym i miał nam zreformować handel

zagraniczny. Panie... panie Stanisławie – tak nie można

To mówiąc pocierał sobie kark z obu stron i krzywił się, jakby miał pełne usta

chininy.

Wokulski spuścił oczy i mruczał; adwokat mówił dalej:

– Panie drogi – jednym słowem – źle słychać. Hrabia Sanocki, pamięta pan, ten

stronnik groszowych oszczędności, chce zupełnie wycofać się ze spółki... A wie

pan dlaczego? Dla dwu powodów: naprzód, bawisz się pan w wyścigi, a po

wtóre – bijesz go pan na wyścigach. Razem z pańską klaczą ścigał się jego koń i

– przegrał. Hrabia jest bardzo zmartwiony i mruczy: „Po diabła mam składać

kapitały? Czy po to, ażeby kupcom dawać możność ścigania się ze mną i

chwytania mi nagród sprzed nosa?...”

Na próżno przekonywałem go – ciągnął odpocząwszy adwokat że przecież

wyścigi są takim dobrym interesem jak każdy inny, a nawet lepszym, gdyż w

ciągu kilku dni na ośmiuset rublach zarobiłeś pan trzysta; ale hrabia od razu


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю